środa, 27 czerwca 2012

Dwie ceny za jedną usługę

Ludziom bardzo łatwo jest coś wmówić. Może to być największa głupota, ale jeśli palnie na wizji ją pan Durczok, pan Lis (albo pani), to uwierzą. Taką wszechobecną i nie do wybicia z głów głupotą jest przekonanie, że sprawiedliwiej jest, gdy istnieje podatek dochodowy progresywny, bo jeśli ktoś zarabia więcej, to też więcej powinien płacić do kasy państwa.

Pierwszy błąd, jaki został tu popełniony, to błąd arytmetyczny na poziomie szkoły podstawowej (który przy okazji świadczy o bezcelowości obowiązku szkolnego). Żeby lepiej zarabiający płacili więcej, nie trzeba progresywnie podnosić stopy procentowej ich podatków. Wystarczy podatek liniowy (a nawet podatek degresywny). Stawka procentowa oznacza PROPORCJĘ podatku do dochodu. Jeśli podatek wynosi połowę dochodu, to połowa dochodu osoby zarabiającej mało jest mniejsza od połowy dochodu osoby zarabiającej dużo.

Ale, wracając do meritum, dlaczego właściwie człowiek zarabiający więcej (a zatem bardziej pożyteczny) miałby płacić wyższe podatki? Przecież za swoje pieniądze dostaje od państwa tyle samo (albo i mniej), co jego mniej zarabiający sąsiad. Tyle samo miałoby sensu, gdyby lepiej zarabiający miał w sklepie płacić za tuzin jaj wyższą cenę. Z jakiej racji? Tylko dlatego, że ma? To po licho pracować lepiej i zarabiać więcej, skoro siła nabywcza mojej pensji jest taka sama jak siła nabywcza pensji kogoś z dużo mniejszymi kwalifikacjami i mniej odpowiedzialną pracą? Już lepiej od razu iść na ochroniarza do "Biedronki" i bez strasu żyć na tym samym poziomie, co właściciel fabryki.

W normalnym państwie podatki płacone są w celu utrzymania wojska, policji i minimalnej administracji. Zapotrzebowanie na te służby jest niezależne od wynagrodzenia (to nie znaczy, że dla wszystkich obywateli jest równe). Nie ma zatem powodu, by lepiej zarabiający płacił za nie więcej. W normalnym państwie podatki od osoby powinny być równe dla wszystkich.

Oczywiście III RP normalnym państwem nie jest. Oprócz powyższych utrzymuje całą masę innych służb. Na przykład szkolnictwo. Ale osoby lepiej zarabiające częściej rezygnują z państwowych szkół na rzecz prywatnych, dlaczego więc mają płacić za obie? Lepiej zarabiający częściej też korzystają z prywatnych klinik medycznych lub wykupują prywatne ubezpieczenia zdrowotne, niż ci gorzej zarabiający, nie mówiąc o tym, że na ogół lepiej i zdrowiej się odżywiają - bo ich na to stać. Dlaczego zatem ich wkład w służbę zdrowia miałby być wyższy? Dobrze zarabiający rzadziej też korzystają z zasiłków i zapomóg.

Mógłbym tak bez końca ale nie mam zamiaru rozprawiać nad tym, jak powinny wyglądać podatki w nienormalnym państwie, bo przy takim założeniu rozwiązanie jednego problemu rodzi kilka kolejnych. Ja chcę, by Polacy żyli w normalnym państwie z normalnymi, niskimi podatkami, które są pobierane na konkretne cele, a nie na zasadzie "bierzemy ile kto ma, a potem się pomyśli".

niedziela, 24 czerwca 2012

Ja - czy ja, czy nie ja?

Sąd norweski debatujący w sprawie Andrzeja Breivika obecnie stara się ustalić, czy jest on poczytalny. Jest to oczywista pomyłka. Nie jego poczytalność, bądź jej brak - pomyłką jest ta debata.

Ktoś, jakiś czas temu wpadł na pomysł, że niepoczytalność sprawcy ma być traktowana jako "okoliczność łagodząca". Niestety nikt nie wpadł na pomysł, by sprawdzić, czy pomysłodawca takiego zapisu jest poczytalny. Bo wariat, który morduje ludzi jest na dłuższą metę dużo mniej groźny, niż wariat, który ustanawia prawo.

Oczywiście niepoczytalność może stanowić okoliczność łagodzącą, ale tylko wówczas, gdy jest spowodowana czynnikami niezależnymi od sprawcy. Gdyby na przykład wykazano, że Andrzej Breivik był niepoczytalny w chwili dokonania zamachu, bo został podstępnie otruty przez kogoś jakimiś środkami odurzającymi, to dopuszczałbym nawet całkowite jego uniewinnienie. Tu faktycznie psychologowie i śledczy mieliby coś do roboty, by ustalić w jakim stopniu sprawca był niepoczytalny oraz udział truciciela w odpowiedzialności za zamach.

Prokuratura jednak stara się wykazać, że Andrzej Breivik jest niepoczytalny z natury. Coś takiego nie może być traktowane jako okoliczność łagodząca. Sądzimy wszak człowieka. Każdy człowiek jest inny i każdy z nas musi potrafić nad sobą panować - to odróżnia nas od zwierząt. Nie istnieje wyraźna granica między normalnym a szaleńcem. Poczytalność jest kategorią tak samo subiektywną, jak uroda. Sąd nie może inaczej karać wariatów, a inaczej zdrowych, tak samo, jak nie może inaczej karać pięknych i brzydkich.

Podstawową zasadą sprawiedliwości jest to, że jest ślepa. Jeśli różni ludzie podlegają różnym prawom, oznacza to, że pani Temida podgląda. I to już nie jest sprawiedliwość.

Człowiek jest kompletną jednostką, tymczasem tutaj próbuje się człowieka rozczłonować. "Zabiło twoje alter ego, a nie ty, więc nie możemy cię ukarać." To tak jak powiedzieć "Kowalski jest niewinny, bo to nie on, tylko jego ręka trzymała siekierę, która porąbała jego żonę i dzieci." Adekwatną karą byłoby puszczenie kowalskiego wolno po uprzednim obcięciu tej wrednej ręki, względnie leczeniu jej lub zakazaniu opuszczania kieszeni.

Rozsądnego człowieka nie interesuje, czy morderca zabił, bo chciał, czy dlatego, że głosy w jego głowie mu nakazały, czy dlatego, że podświadomie mścił się za to, że w dzieciństwie był gwałcony przez ojca. Bo to jest jego problem, a nie ofiary, czy sądu. Jeśli zabił to znaczy że jest niebezpieczny i już - źródło jego niebezpieczeństwa nie ma znaczenia. Zresztą niepoczytalny zabójca jest dużo groźniejszy od zdrowego.

Jeżeli sąd stosuje łagodniejszą karę dla wariata, dla kogoś z patologicznej rodziny, dla kogoś, kogo wychowała ulica - to znaczy że faworyzuje pewne grupy ludzi. Co jest gorsze, to właśnie to, że faworyzuje wariatów, ludzi z patologicznych domów itp. Czy chcemy żyć w świecie, w którym menelstwo i debile mają większe prawa?

Bo jeśli tak, to każdy kochający ojciec powinien gwałcić i bić swoje pociechy butelką - będą miały łatwiej w życiu i będzie się im pozwalać na więcej.

Dodatkowo z takiego podejścia wynika pewien bardzo zły przekaz. Skoro bowiem nie jestem odpowiedzialny za swoje szaleństwo, manię, czy usposobienie, to znaczy, że są one ode mnie całkowicie niezależne. Jakiekolwiek próby przeciwstawiania się im, czy też zapanowania nad nimi są bezcelowe. Muszę zaakceptować to, że gwałcę, grabię i morduję, bo nie mam na to żadnego wpływu. Mam się tym przestać przejmować, bo to nie jest moje zmartwienie.

Posłowie: Oczywiście sam wolałbym spędzić 21 lat w norweskim więzieniu grając w hokeja z wynajętymi przez podatników "przyjaciółmi", niż być faszerowanym środkami psychotropowymi. Ale to jest zupełnie inna patologia. A korygowanie jednej patologii drugą, niezależnie od rezultatów, jest metodą naganną pod każdym względem.

Kontynuacja tematu

piątek, 22 czerwca 2012

Po co analfabecie podpis?

Ludzie często załamują ręce na myśl o prywatnym, dobrowolnym szkolnictwie. Grożą, że wówczas zapanuje ogólny analfabetyzm. I właściwie cieszę się, że ludzie są tego zdania, bo świadczy to o tym, że są świadomi, że analfabetyzm jest zły. I znaczy to, że tylko skończeni idioci będą tę umiejętność zaniedbywać.

Szczątkowy analfabetyzm zawsze będzie. A co, czy teraz go nie ma? Świat się nie zawali, jeżeli kilka osób nie nauczy się czytać - jest wiele ważnych i dobrze płatnych fachów, w których wiedza ta nie jest niezbędna.

Dyskusja pod moim wpisem Nie każdy musi zahaczyła o kwestię "podpisywania" umów przez analfabetów:

Kage: - Umowa ustna jest w wielu wypadkach niewystarczającą formą zapieczętowania zgody dwóch stron. (...) W takim wypadkach rodzi się problem gwaranta, który poświadczałby brzmienie i sens umowy analfabecie (...)

- Panowie, bardzo bohatersko rozmawiacie o problemach nie istniejących w normalnym systemie. W normalnym świecie umowa ustna jest wiążąca. (...) Dajesz pieniądze i masz. A jak się boisz, że zostaniesz oszukany, to wezwij na świadka sąsiada, albo dzielnicowego i oni mogą potwierdzić i podpisać, że umowa została zawarta.

Kage: - (...) To są Twoje ustne umowy. Jak sąsiadowi i dzielnicowemu ktoś zapłaci i nikt nie puści pary z ust to jak masz dochodzić swojej sprawiedliwości?

Rozwiązanie jest tak proste i oczywiste, że aż żaden z komentatorów na nie nie wpadł. Wideo. Jeśli analfabeta będzie się bał, że kontrahent go oszuka - to niech słowną umowę nagra kamerą lub telefonem. To żaden problem. Nie trzeba umieć czytać, a bardziej to wiarygodne niż świadek. W normalnym państwie, w którym obowiązują jasne przepisy prawne, jest to całkowicie wystarczające rozwiązanie.

sobota, 16 czerwca 2012

Podsycanie nienawiści Polaków do Rosjan

Wiele rozumiem. Ale mimo najszczerszych chęci nie potrafię pojąć tego, co narosło wokół meczu Polska - Rosja. Media, żądne "tematu" w sposób bardzo agresywny i niesmaczny manipulowały i starały się wywołać konflikt. Prasa i telewizja stały się noszącą białe rękawiczki analogią łysego draba, który zaczepia w barze spokojnie siedzącego gościa zagadką: "Masz problem?". To nie jest troskliwość. On chce, żeby problem był. I media robią dokładnie to samo. Ostrzegały nas przed wszelkimi "zagrożeniami" nie po to, by nas od nich uchronić, tylko by je wywołać i napompować. Efektem działania draba jest to, że po pięciu minutach już wszyscy goście baru mają problem, a połamane krzesła i zęby walają się po podłodze. Nie inaczej sprawy się mają, gdy drabem są media.

Szukaniem nieistniejących problemów było krytykowanie prezydent Warszawy za wydanie pozwolenia na przemarsz Rosjan. Nie wiem, kto mógł wpaść na tak idiotyczny pomysł, że można byłoby tego pozwolenia nie wydać, ale osoba ta na pewno nie zna topografii Warszawy. Zerknięcie tylko na plan miasta wystarczy, żeby zauważyć, że jedyna sensowna trasa, którą można ze strefy kibica dostać się na stadion państwowy (to nie jest pomyłka - pomyłką jest nazywanie go narodowym) wiedzie Alejami Jerozolimskimi, przez Most Księcia Józefa Poniatowskiego do Ronda Jerzego Waszyngtona. Trasa ta zresztą została specjalnie wyznaczona przez miasto dla kibiców poruszających się pieszo w kolorowym folderku kierowanym do kibiców. No chyba, że protestujący chcieli, by w drodze na stadion rosyjscy kibice przemaszerowali okrężną trasą całą Warszawę.

Nieoficjalna zgoda na przejście tą trasą była bezdyskusyjna. Miasto, które jest gospodarzem takiej imprezy nie tylko udostępnia obiekty, ale też musi umożliwić komunikację między nimi. Jeśli wynajmuję od kogoś pokój i mam prawo do korzystania z łazienki, to muszę też mieć pozwolenie na przejście korytarzem między nimi. To rozumie się samo przez się, a każdy, kto przeciwko temu protestuje, ma nierówno pod sufitem.

Do Ratusza można mieć pretensję o wiele rzeczy, ale nie o to, że poproszony oficjalnie przez rosyjskich kibiców, by wydał oficjalną zgodę, zgodę taką wydał. Bo zgoda ta była oczywista. Ponadto Rosjanie zgłaszając taką prośbę wykazali się dużym poszanowaniem dla naszego prawa i dla Warszawy. Każda inna grupa kibiców po prostu przelazłaby przez miasto, nie pytając o pozwolenie, słusznie założywszy, że mogą. Nie wyobrażam sobie na przykład by Polacy martwili się o pozwolenie Moskwy na przemarsz z flagami w czasie jakiejś międzynarodowej imprezy sportowej odbywającej się w Rosji. To był bardzo miły i uprzejmy gest ze strony Rosjan.

Wydanie pisma odmownego po pierwsze byłoby idiotyczne, po drugie śmieszne i to na całą Europę, po trzecie nie zapobiegłoby przemarszowi, bo Rosjanie, o ile jest to naród bardzo zdolny i obdarzony wielką fantazją, fruwać jeszcze nie umieją, a po czwarte pismo takie i tak zostałoby anulowane przez pana Platiniego, który na czas mistrzostw, przypomnę niezorientowanym, jest nieoficjalnie głową państwa - nawet wydaje bankiety na Zamku Królewskim!

Innym problemem przewidywanym przez media było propagowanie symboli komunistycznych. Nawiasem mówiąc reakcja Ratusza na zgłoszenie takiej możliwości była tym razem nie do przyjęcia. Jeśli bowiem prawo, nawet głupie prawo, zakazuje takich symboli, to nie może przedstawiciel władzy otwarcie mówić, by jego łamanie traktować z przymrużeniem oka. Bo gdybym ja, Polak, przechadzał się miesiąc temu po stolicy z radzieckim sztandarem, to daleko bym nie zaszedł. Traktowanie Rosjanina inaczej kilka dni później (prawo w tym czasie nie uległo zmianie w tej kwestii) jest zdradą. Koniec nawiasu, bo nie o tym miałem pisać.

Media trąbiły, że ulicami Warszawy przejdzie coś na kształt defilady miłośników Związku Radzieckiego i Polacy w to uwierzyli. Uwierzyli, bo Rosjan ciągle postrzega się u nas przez pryzmat ZSRR. A politycy i media ochoczo stereotyp ten utrwalają. Jest on błędny. Rosjanie nienawidzą Sowietów tak samo, a może i gorzej niż Polacy. Bo i powodów do nienawiści maja więcej. Oczywiście trafiło się kilku z czerwonymi sztandarami i z gwiazdami, ale w Polsce też są jeszcze idioci, którzy wierzą, że komunizm to najwspanialszy ustrój na świecie. Trudno.

Przy okazji - ciekawostką było dla mnie tłumaczenie, że powinniśmy kochać Sowietów, za to, że przegnali z Polski Hitlerowców. Proszę mi wierzyć, że gdyby było odwrotnie, gdyby to Hitlerowcy przegnali z Polski Sowietów - też bym ich nie kochał, nawet gdyby jakiś zapaleniec ze sztandarem III Rzeszy przekonywał mnie, że powinienem.

Żaden przemarsz Sowietów, mimo najszczerszych oczekiwań żądnych krwi pseudoredaktorów nie nastąpił. Rosjanie to bardzo mili ludzie i nasi bracia. Bracia, z którymi nie zawsze się dogadujemy, ale powinniśmy się wzajemnie szanować i wspierać.

Znam kilku Rosjan i z pracy, i ze stosunków towarzyskich, ale nigdy nie dali mi odczuć, że jestem dla nich kimś obcym. Wprost przeciwnie. Zawsze mówią o mnie "brat". Nawet gdy jesteśmy w towarzystwie Czechów, czy innych Słowian, to ja jestem "bratem", a pozostali to "druzja" (przyjaciele). Wielu Polaków żywi jakieś nieuzasadnione przekonanie, że istnieje jakiś konflikt między naszymi narodami. Kiedy pytam o to Rosjan - nie mają pojęcia o czym mówię. Ten "konflikt" istnieje tylko w polskich mediach i w polskiej polityce.

To samo dotyczy Smoleńska - Polacy od ponad dwóch lat żyją tylko tym i mają dziwne przekonanie, że cały świat też tylko tym żyje. Trąbią o tym wszędzie i szczekają na "ruskich". Przeciętny Rosjanin tego szczekania nie słyszy. Dwa lata temu była to wiadomość dnia, ale oni jakoś potrafili się pogodzić z tym, że czasem samoloty spadają i nawet jeśli ktoś im spaść pomaga - to jest to zajęcie dla badaczy i ekspertów, a nie sprawa, w którą należy angażować całe społeczeństwo, które nie ma o "tych rzeczach" bladego pojęcia.

A tymczasem ktoś puścił kaczkę dziennikarską, że rosyjscy kibice mają nas w czasie meczu przedrzeźniać i prowokować koszulkami z napisami dotyczącymi katastrofy, oraz rzucając papierowe samolociki na murawę. Ponownie - Rosjanie nie potrafili zrozumieć skąd się wziął tak idiotyczny pomysł. A wziął się stąd, że media specjalnie próbowały go im podrzucić, na szczęście nieskutecznie. Bo media wówczas miałyby "temat", miałyby poczytność, a nienawiść polsko - rosyjska płonęłaby jasnym płomieniem. A i mediom, i politykom bardzo na tym płomieniu zależy.

Niezrozumiały protest wzbudził też wielki transparent "This is Russia" (Oto Rosja). Wiele osób pokracznie interpretowało jego treść, próbując usilnie przypisać mu jakieś wrogie znaczenie, a to, że Polska to Rosja - czyli terytorium całkowicie poddane Rosjanom, a to znowu, że rycerz na transparencie to Dymitr Pożarski, który w XVII wieku pogonił Polaków i Litwinów z Rosji, co jest oczywiście głupotą, bo gdyby transparent ten faktycznie miał być prowokacją, to jest wiele innych postaci historycznych, które i bardziej nam dokuczyły, i są bardziej znane, niż Dymitr Pożarski, o którym słyszał może co setny Polak.

Dla mnie i hasło, i stylizacja portretu nawiązują ewidentnie do filmu "300", z którego do popkultury przeniknęło zawołanie "This is Sparta" (Oto Sparta), które wieszczyło wielką bitwę, zakończoną zwycięstwem Spartan nad dużo silniejszymi Persami. Transparent miał zagrzewać Rosyjskich piłkarzy do walki i wyrażać niezłomną wiarę w zwycięstwo. Gdybym był złośliwy, powiedziałbym, że transparent ten miał wieszczyć, że Rosja pokona dużo silniejszych Polaków.

Jakaś rozróba oczywiście była - ale bójki zawsze się zdarzają przy tego typu imprezach. Na pewno nie była to jakaś wyjątkowo wielka bójka, ale oczywiście wolałbym, by do niej nie doszło. Ale znowu media ekscytowały się kilkudziesięcioma chuliganami (prawdopodobnie nawet prowokowanymi przez wynajętych zadymiarzy), a nie pokazali setek Rosjan idących zgodnie z Polakami, wesoło rozmawiającymi i droczącymi się, która drużyna jest najlepsza na świecie.

Wierzę, że mimo starań telewizji i gazet, i marsz Rosjan, i przebieg meczu uświadomił Polakom, że Rosjanie, co by nie mówić o Federacji Rosyjskiej, to normalni przyjaźnie nastawieni ludzie. Tacy sami jak Polacy, bo i bliżej nam do nich niż do Anglików, czy Szwedów, z którymi jakoś potrafimy się dogadać. Że można się z nimi dobrze bawić i rywalizować na mistrzostwach.

Wierzę (piszę te słowa przed sobotnimi meczami), że spotkamy się z Rosjanami w finale i po dramatycznym, pełnym spektakularnych, brawurowych akcji i niezwykle wyrównanym meczu pokonamy ich w siódmej godzinie rzutów karnych. I że to zapoczątkuje nowy okres w naszych stosunkach. Przyjacielski - bez dziwnych uprzedzeń.

piątek, 15 czerwca 2012

Zaszczyt dla Ruchu Palikota

List Ruchu Palikota do ambasady Federacji Rosyjskiej jest, mówiąc najłagodniej, niestosowny.

Po pierwsze z dyplomatycznego punktu widzenia - nie może być tak, że przedstawiciele partii parlamentarnej bezpośrednio mieszają się w sprawy międzynarodowe z pominięciem MSZu i prezydenta. I to nawet nie chodzi o konwenanse. Jeśli RPP uzurpuje sobie prawo do prowadzenia rozmów w imieniu Polaków z przedstawicielami państwa Rosyjskiego, to jednocześnie przyznaje to prawo innym partiom. A nie jestem pewien, czy pan Palikot byłby szczęśliwy, gdyby na przykład PiS omawiał sobie z Moskwą kwestię katastrofy smoleńskiej, za plecami polskiego rządu i z pogwałceniem zasad dyplomatycznych. A przecież właśnie pokazał, że uznaje takie postępowanie za właściwe. Ruch Palikota otwiera drogę do tego, żeby polskie partie parlamentarne zaczęły słać listy do ambasadorów innych państw, skarżąc się jedna na drugą. Nie jest to zbyt korzystne dla wizerunku Polski.

Po drugie jest coś takiego, co nazywa się "pranie własnych brudów w domu" - ambasador Rosji nie jest praczką Ruchu Palikota. Nawet jeśli, wszystko to, co napisał Ruch Palikota jest prawdą, to nie jest to powód, żeby skarżyć się obcemu mocarstwu i wytykać winnych palcami. Przed Rosją można co najwyżej wyrazić ubolewanie z tej sytuacji i zapewnić, że winni poniosą karę. Ale i wówczas nie powinna tego robić partia polityczna, tylko prezydent bądź MSZ. Dochodzić kto i kiedy powinniśmy na własnym podwórku i oczywiście słowa dotrzymać. Nie mówię, że to ma być jakąś tajemnicą - Moskwa nie jest głupia i prędzej, czy później się dowie, o ile jeszcze nie wie, kto za tym stał. Ale to nie jest temat na oficjalną korespondencję.

Wierzę, że w ambasadzie Rosji pracują rozsądni ludzie i że list ten trafi do śmieci, gdzie jego miejsce, w oryginalnie zapieczętowanej kopercie. A Ruch Palikota? Po tym co obserwuję odnoszę wrażenie, że samo umieszczenie ich listu w śmietniku ambasadora Rosji, będzie dla nich wielkim zaszczytem.

piątek, 8 czerwca 2012

Coroczny "zamach" Nowego Ekranu

Po poprzednim "zamachu" Nowego Ekranu napisałem, zgodnie z moim przekonaniem, że jego redaktorzy podłożyli "bombę" na "Centralnym" dla hecy, a potem, nie wiedząc, co z tym zrobić, naprędce upichcili sobie jakieś wnioski, by mieć "temat". Wierzyłem, że się zapędzili i nie potrafili potem swoich wniosków odkręcić. Tym razem nie mam wątpliwości, że są to głupcy, którzy naprawdę uważają, że mamy za dużo swobody - zrobili to po raz drugi.

Oczywiście z tym samym skutkiem. Nie wiem, czy Nowy Ekran ma zamiar z tego zrobić coroczną akcję, ale jeśli tak, to mogę ich zapewnić, że co roku wynik będzie ten sam. Nawet taki bałwan, jak pan Pietkun, czy pan Łażący zawsze znajdą sposób, by tę bombę podłożyć. Nawet jeśli w wyniku ich akcji służby specjalne będą z roku na rok zwiększać ochronę. Tym bardziej będzie mógł to zrobić terrorysta. I z tym albo się pogodzimy, albo będziemy drżeli na samą myśl wyjścia z domu na pięć minut po papierosy. Kropka.

W komentarzu pod artykułem napisałem:

Panie Pawle,
Zamiast się powtarzać (wszak bomba już była), proponuję rozszerzenie cyklu o inne śmiertelne zagrożenia. Na przykład mógłby się Pan rozpędzić samochodem i wjechać na pasy pełne pieszych, lub w przystanek autobusowy - okaże się, że państwo całkowicie nie jest na to przygotowane. Zbliża się lato, czas kolonii i obozów młodzieżowych - idealny czas, by zaprezentować opinii publicznej, że nasze dzieci wcale nie są bezpieczniejsze, niż te na wyspie Utoya przed rokiem. Taki materiał będzie bił rekordy na YouTube.

Tak, macie panowie rację - nie jesteśmy w stu procentach bezpieczni - nikt nie jest. Ale "ktoś, kto godzi się poświęcić część swojej wolności w zamian za bezpieczeństwo, nie zasługuje ani na jedno, ani na drugie." (B. Franklin) Bo nie jest Człowiekiem, tylko ludzikiem.


Najbardziej podkreślanym w artykule i w komentarzach jest fakt, że pan redaktor Pietkun bez problemu wszedł do pomieszczenia przez drzwi z napisem "Wstęp wzbroniony". Kiepska to manipulacja. "Zamachowiec" faktycznie dostał się tam, gdzie nie powinien, tylko gdzie on się dostał?

Gdy czytałem artykuł, jeszcze przed obejrzeniem filmu, słowa, jakich użył autor zdawały się sugerować że pan Pietkun dostał się do jakiegoś niezwykle ważnego miejsca - serwerowni, biblioteki z tajnymi dokumentami PKP, albo policyjnego składu z bronią. Film był znacznie bardziej przyziemny. Pan Pietkun wlazł do rupieciarni. Napis na drzwiach umieszczono tylko po to, by jakiś przypadkowy turysta nie potknął się tam i nie wybił zębów.

Redaktorzy Nowego Ekranu naprawdę są idiotami, którzy toczą dzielny bój o to, by przy każdej rupieciarni, każdym schowku na szczotki i przy każdej toalecie "tylko dla personelu" stał strażnik. W przypadku bomby nie ma żadnej różnicy, czy zostawi się ją w skrytce na bagaż, w toalecie, czy w rupieciarni.

Panowie Pietkun i Parol są typowym przykładem ludzi, którzy potrzebują, by ktoś się nimi zaopiekował, ktoś ich obronił, ktoś uważał, by nie wleźli tam, gdzie wleźć nie powinni i by nie zrobili sobie krzywdy. Ludzi, o których pisałem w artykule "Jedna wada wolności". Oni w Wolnej Polsce będą niewolnikami z wyboru.

Ten fragment był śmieszny, i tylko tyle. Ale z rzeczonym artykułem wiążą się też mniej zabawne sprawy.

Pan Łażący całkowicie nie zdaje sobie sprawy z tego jak terroryzm działa i co jest jego celem. Wydaje mu się, że terrorysta to taki facet, który lubi zabijać, zakłada się z kolegami o to, kto wysadzi więcej osób. Myśli, że celem ataku na WTC było zabicie pracujących tam ludzi, a zamach na metro był po to, by zabić tych paskudnych pasażerów. Nie.

Słowo "terror" po łacinie oznacza grozę. I o to chodzi terrorystom - byśmy się bali. Celem terrorysty jest wywołanie strachu. Byśmy żyli w ciągłej obawie i nie czuli się nigdzie bezpiecznie. I to ten strach jest prawdziwym zagrożeniem, a nie ofiary zamachu. Trupy są tylko środkiem. Sukces terrorystów w 2001 polegał nie na tym, że zagruzowali Manhattan, tylko na tym, że cały świat zaczął się bać, czego ukoronowaniem był Akt Patriotyczny USA. Ten dokument to triumf terroru nad wolnym światem. Stworzyli go terroryści, a nie patrioci.

Redakcja Nowego Ekranu natomiast "walczy" z terroryzmem tak jak lekarz walczy z katarem pacjenta podając mu środek przeczyszczający. Pacjent będzie bał się kichnąć, ale nie będzie od tego ani trochę zdrowszy - wprost przeciwnie.

Pan Parol pisze: Nie można celowo robić za "pożytecznych idiotów" tak jak nie można być nieumyślnie złodziejem, czym potwierdza, że nie działa celowo, tylko z głupoty. Bo to, że jest "pożytecznym idiotą" z punktu widzenia terrorystów, nie ulega wątpliwości - wyświadcza im niemałą przysługę. Przez bite dziesięć minut filmu staje na głowie, by nas przestraszyć. Mnoży, nie bez widocznego wysiłku, powody, dla których Polska jest wymarzonym celem terrorystów. Lepszy w tym jest od oszołomów, którzy po zamachach w 2001 krzyczeli, że Pałac Kultury jest następny. Tak bardzo chce sprawić, byśmy bali się wyjść z domu. Jego celem jest wywołanie strachu.

Tak - pan Parol jest terrorystą. Bezkrwawym i ciapowatym, ale terrorystą.

Tak bardzo "na siłę" wymyślał te "sprzyjające okoliczności", że zacząłem odnosić wrażenie, że on naprawdę chce uwierzyć, że na Euro 2012 zamach nastąpi, albo wręcz chce, by nastąpił. Chociażby tylko po to, by zatkać rozsądnym ludziom gęby i powiedzieć "A nie mówiłem?".

A ludzie, którzy dokonują pozorowanego ataku bombowego, dokumentują wszystko na wideo i udostępniają je w Internecie tak, by każdy mógł je zobaczyć, a następnie kilka miesięcy później przeprowadzają tę samą prowokację, w tym samym miejscu, z tym samym facetem w roli terrorysty, z tą samą bombą, w tym samym worku i oczekują reakcji, za sam pomysł zasługują na oklaski w zwolnionym tempie. Przypomina mi to jedną z bajek Ezopa "Chłopiec, który wołał o pomoc".

Czy policjanci z "Centralnego" nie przeglądają Internetu? Nawet jeśli nie, to na pewno mają kupę znajomych, którzy podsyłają im głupie filmiki, zwłaszcza gdy dotyczą miejsca ich pracy. Jedyną sensowną reakcją policji byłoby poproszenie o autograf. A może panowie Pietkun i Parol uważają, że nikt ich nie pozna, bo nikt nie odwiedza ich portalu. W takim razie po jakie licho umieszczają na nim te bzdety?

wtorek, 5 czerwca 2012

Wolność trzymania gęby na kłódkę

Miłościwie nam panujący prezydent Bronisław Komorowski, wespół z prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz aktywnie uczestniczyli dziś w uroczystości nadania nowej nazwy placu przy dawnej siedzibie cenzury. Nowa nazwa to "Skwer Wolności Słowa".

Czytałem fragmenty przemówień głównych gwiazd tego wydarzenia z bardzo mieszanymi uczuciami. Ale tylko tymi negatywnymi. Od wielkiego żalu i smutku, po wściekłość. Na to, z jaką łatwością i bez zająknienia wmawia się nam dzisiaj, że mamy wolność słowa, a Polska jest wolnym krajem. Na to, jak te kłamstwa gładko przechodzą przez usta ludzi, którzy kiedyś podobno o tę wolność, bezskutecznie, walczyli. I na to, jak bez żadnego oporu wpływają do uszu i mózgów ludzi.

Nie mamy żadnej wolności, a tym bardziej wolności słowa. Wolność słowa nie polega na wysyłaniu agentów ABW do mieszkania studenta, by zabezpieczyli jego komputer, tylko dlatego, że śmiał krytykować tak pięknie wczoraj przemawiającego prezydenta. To nie jest grożenie prokuraturą za "propagowanie" symboli i haseł nazistowskich, zwłaszcza, gdy stosuje się je w celu dokładnie przeciwnym. Wolność słowa to nie są automaty internetowe przeszukujące sieć pod kątem "mowy nienawiści". To nie jest sytuacja, w której powiedzenie "Polacy rządzą" jest pochwałą narodu polskiego, a powiedzenie "Żydzi rządzą" jest obelgą pod adresem tych drugich. Wolność słowa nie polega na cenzurowaniu książek, niezależnie od tego, kto je pisze i w jakim celu.

Nie mamy wolności słowa. Mamy wolność słowa politycznie poprawnego.

Nazwa tego skweru wpisuje się raczej w zwyczaj nadawania ulicom, placom, szkołom imion osób (tutaj zjawisk) już nieżyjących.

A dlaczego nie mamy wolności słowa? Bo obecny system trwa wyłącznie dzięki propagandzie i to propagandzie na wielką skalę. Człowiek, urodzony w normalnym, wolnym kraju, nie byłby w stanie pojąć, jak może istnieć  i cieszyć się poparciem obywateli tak złodziejski i zakłamany system, jaki obecnie funkcjonuje w Polsce, ale i w całej Europie, a nawet jeszcze dalej.

Propaganda tak horrendalnych kłamstw i na taką skalę nie miałaby najmniejszej szansy powodzenia, gdyby choć na chwilę została poddana wątpliwości. I dlatego istnienie takiego systemu wymaga, by masy przyjmowały bezkrytycznie wszystko, co się im powie. Nie mogą zakwestionować niczego, bo jeśli da im się na to szansę, to mogą dojść do bardzo niebezpiecznych wniosków. Na tym polega edukacja w dzisiejszych szkołach i mediach. Od małego uczy się dzieci, że to, co mówi nauczyciel, polityk, prezenter w telewizji - nie podlega dyskusji. Jeśli się z nimi nie zgadzasz, jesteś ignorantem.

I dlatego konieczne jest ograniczenie wolności słowa - by nie dopuścić by do bezkrytycznego tłumu docierały inne treści, niż te pomyślne systemowi. Bo skoro obywatel już opuścił gardę, to trzeba pilnować, żeby nie mógł go uderzyć nikt, oprócz tego, kto uderzyć go ma.

Normalny człowiek lubi dużo czytać, by poznać różne światopoglądy. Bo to wzbogaca. I on z niektórymi się zgadza, a z niektórymi nie. Wyrabia sobie swój własny. Człowiek wychowany w obecnym systemie nie ma własnego światopoglądu. Wchłania wszystko jak pampers. Nie widzi sprzeczności, bo nie ma prawa ich dostrzegać. Najgłupsze "mądrości" "łyka" jak dobrą monetę. Książka już nie jest lekturą, tylko podręcznikiem. Kiedyś ktoś kto czytał "Mein Kampf" po jego lekturze najczęściej nienawidził autora jeszcze bardziej niż przed. Dzisiaj większość osób po przeczytaniu jego książki zgodziłaby się z nim - bo tak zostali wytresowani.

Wiadomość o nadaniu nowej nazwy oraz fragmenty przemówień przeczytałem na stronie Rzeczypospolitej. Tuż pod nią, w następnym wierszu był odnośnik do informacji o akcie oskarżenia dwóch gospodarzy audycji rozrywkowej o słowne znieważenie rzecznika Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego, podczas kiedy nie ulega żadnej wątpliwości, że były to żarty. Kiepskie i mało eleganckie, ale żarty. Kiedyś, jak jakiś idiota, bez żadnego autorytetu, chlapnął coś dla wicu, nawet o premierze - to nikt się tym nie przejmował, machnął na to ręką, bo rozsądnym ludziom nie wypada reagować na zaczepki chama. Zbyt silna reakcja zaś kazałaby przypuszczać, że coś jest na rzeczy. Dzisiaj za taki niewybredny żart grozi prokuratura. No bo jak mamy wierzyć we wszystko, to mamy wierzyć we wszystko.

sobota, 2 czerwca 2012

Skazany na frajdę

Niedawno, na przykładzie Andrzeja Breivika pisałem o wypaczeniu wymiaru sprawiedliwości w państwach socjalistycznych i wierzyłem, że już głupiej być nie może. Może. I ponownie w centrum wydarzeń stoi pan Breivik.

Władzie norweskiego więzienia chcą zatrudnić osoby, które będą z Andreasem Brevikiem grały m.in. w hokeja i szachy.

Podaje Nowy Ekran za World News. W taki sposób Norwegowie chcą umilić czas mordercy dzieci. Breivik nie tylko nie musi już pracować, ma zapewniony dach nad głową, jedzenie, wygodne łóżko. Dodatkowo podatnicy, zrzucą się, by cały dzień mógł się bawić. Jak dziecko. To ma być więzienie? To  ma być kara?! Czytając takie rzeczy niejeden zaczyna się zastanawiać, czy nie "rzucić wszystkiego w cholerę i wyjechać do Norwegii". Najlepiej na polowanie.

Temu facetowi zafundowano z pieniędzy podatników, w tym rodzin pomordowanych, drugie dzieciństwo. Dzieciństwo, które on brutalnie odebrał siedemdziesięciorgu nastolatków. I to jakie dzieciństwo! Tatuś ma dużo pieniędzy, da na hokeja, da na warcaby i jeszcze przyjaciół kupi. Za chwilę się dowiemy, że na terenie więzienia leją fundamenty pod Disneyland.

A to wszystko dlatego, że

Norweskie prawo zabrania jednak trzymania więźniów w całkowitej izolacji przez dłuższy czas, ponieważ jest to uważane za zbyt okrutne.

Jest to zbyt okrutne dla człowieka, który zamordował siedemdziesiąt osób. Jeśli okrucieństwem nazywa się samotne siedzenie w ciepłej i przytulnej celi, to jak nazwać bezlitosny i krwawy mord dokonany na uczestnikach obozu młodzieżowego?

Jeśli ktoś jeszcze nie zauważył, że Europa pogrążona jest w ustroju, w którym lepiej się traktuje bandytów niż uczciwych obywateli, to polecam zapoznanie się z odpowiedzią na pytanie, dlaczego Breivik miałby być samotny w więzieniu pełnym innych osadzonych:

Brevik jest  uważany za zbyt niebezpiecznego, by pozwolić mu na kontakt z innymi osadzonymi.

Władze norweskie są tak zatroskane o bezpieczeństwo innych więźniów - bandytów, złodziei, gwałcicieli - że wolą, by ryzykował za nich ktoś inny - jakiś student, który chce sobie dorobić do kawalerki.

Bo jak poderżnie gardło studentowi to słusznie powiedzą "Sam się zgłosił. Trudno.", a jak Breivik zabije współwięźnia, to więzienie będzie musiało wypłacić odszkodowanie rodzinie ofiary.