niedziela, 1 maja 2011

Czy książki są po to, by je czytać, czy po to, by je sprzedawać?

 Bardzo proszę zajrzeć na stronę Dziennik.pl, bo inaczej nikt mi nie uwierzy, że ktoś może wygadywać takie głupoty. Chodzi mi o przewodniczącego Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Księgarzy, Jerzego Mechlińskiego. Mówi on:

Ogólnopolskie Stowarzyszenie Księgarzy od sześciu lat obserwuje zapaść na rynku książki. Przeraża komunikat Biblioteki Narodowej o tym, że w ubiegłym roku 56 proc. Polaków nie wzięło do ręki książki. By ten problem zacząć zmieniać, trzeba jak najszybciej uchwalić ustawę o książce i jej cenach.

A dalej możemy przeczytać, co ustawa ta miałaby regulować:

Przedstawione przez Stowarzyszenie proponowane zmiany zakładają m.in.: wprowadzenie sztywnych cen książek; nałożenie obowiązku stosowania takich samych upustów w stosunku do wszystkich sprzedawców detalicznych i zakaz sprzedaży podręczników poza księgarniami.

Czy ludzie ci są idiotami? Ustalenie sztywnych cen książek (chodzi tu o cenę minimalną), oczywiście będzie miało skutek odwrotny od zamierzonego. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to wystarczy krótki eksperyment myślowy:

Załóżmy, że są dwie księgarnie, albo jeszcze lepiej, księgarnia i supermarket, bo to przeciwko niskim cenom w tych drugich wymyślono tę ustawę. W obu możemy kupić książkę "Tysiąc potraw z ziemniaka". W księgarni za 29, 90, a w supermarkecie za 19,90. Wchodzi ustawa i minimalna cena tego poczytnego tytułu zostaje ustalona na 25 złotych.

Księgarnia nie robi nic, bo spełnia kryterium. Supermarket jednak musi podnieść cenę tej książki do ustalonej wielkości. Do supermarketu przychodzi klient, który jest zainteresowany tą książką, jednak nie planuje na nią wydać więcej niż 20~22 zł. Więc, o ile przed podwyżką chętnie by ją zakupił, o tyle teraz tego nie zrobi. Zamiast tego kupi przecenione rękawice murarskie duże pakowane po trzy pary za 18,29.  Oczywistym efektem tego idiotycznego pomysł będzie to, że MNIEJ osób, niż te 44 procent, sięgnie po książkę.

Wzrost ceny zmniejsza popyt. Jest to jedna z podstawowych zasad rynku i kto twierdzi inaczej, ten jest głupcem.

Argumentacja przedstawiona w kolejnym akapicie u normalnego człowieka powoduje, że obraz zachodzi mu czerwienią. Po pierwsze dlatego, że trąci najjaskrawszą odmianą socjalizmu i po drugie - bo go zwyczajnie krew zalewa:

Jak przypomniał Mechliński, niedawno hitem wydawniczym była nowa książka Dana Browna. W jednej z sieci supermarketów można ją było kupić za 24 złote, w księgarniach kosztowała około 40 złotych. "Jaka w tym logika? Księgarze nie są w stanie tak funkcjonować" - powiedział prezes OSK. Zaznaczył, że wydawca powinien mieć możliwość zadecydowania w jakiej cenie dany tytuł będzie sprzedawany. Potem może taką decyzję zmienić, ale decyzja powinna należeć do niego.

Pierwsza część mówi jasno, że według pana Mechlińskiego książki są nie po to, by ludzie je czytali, ale po to, by księgarnie mogły zarobić. Czytelnictwo jest tylko efektem ubocznym. Jest dokładnie odwrotnie. Jeśli "księgarze nie są w stanie tak funkcjonować", to ich interes, jako niewydajny, powinien upaść. Na jego miejsce powstanie inny, który da sobie radę. A były właściciel przerzuci się na produkcję rękawic murarskich.

Jeśli ktoś potrafi sprzedać towar po niższej cenie, to znaczy, że jest bardziej gospodarny i dzięki temu ma więcej klientów, zadowolonych, że mogą ten towar tanio kupić. Nie może być tak, że remedium na niegospodarność drugiego przedsiębiorcy jest: a) podniesienie ceny towaru, w efekcie czego klient jest ograbiany dla idei; b) Zmniejszenie atrakcyjności gospodarnego przedsiębiorcy na rynku. Sztuczne podnoszenie cen na jakikolwiek produkt jest wyzyskiem. Wyzyskiem konsumenta, czyli nas wszystkich.

I to co już pisałem przy okazji wpisu o taksówkach: To nie jest walka z nieuczciwą konkurencją! To jest generowanie sztucznej konkurencji! Jeśli ktoś mówi, że uprzywilejowanie jednego przedsiębiorcy jest walką z nieuczciwą konkurencją, ten jest albo głupcem, albo krętaczem i sukinsynem, a najczęściej i jednym, i drugim.

Druga część przytoczonego akapitu mówi o regulowaniu ceny detalicznej przez wydawcę. To już było. Pytanie brzmi: Jakim prawem? Jeżeli księgarz od wydawcy kupił książkę, to jest ona jego własnością i kropka. Tylko on ma prawo decydować, za ile ją odstąpi czytelnikowi. Może książkę tę spalić, podrzeć, użyć do podparcia chybotliwego stołu oraz sprzedać klientowi ze stratą. Własność jest własnością.

Wyobraźmy sobie, że sprzedaję komuś samochód za dwadzieścia tysięcy i żądam od niego, by nie odsprzedał go nikomu taniej, niż za 24 tysiące. Czy wówczas możemy powiedzieć, że samochód jest własnością nabywcy?

To, że w ogóle możliwość wprowadzenia takiej ustawy jest rozpatrywana, bardzo źle świadczy o "wolnym" rynku w Polsce i jeszcze gorzej mu wróży. Jeśli bowiem ten złodziejski pomysł przejdzie, to będzie to furtka dla kolejnych takich ustaw. Argumentacja, jakkolwiek błędna i bandycka, jest uniwersalna. Tylko czekać, aż sprzedawcy obuwia, zabawek, słodyczy, sprzętów AGD i milionów innych zaczną masowo ją kopiować na swoje potrzeby. Bo przecież oni też "nie są w stanie tak funkcjonować".

Starci klient, ale co ich to obchodzi?

8 komentarzy:

  1. Oni chyba zapomnieli, że 1 kwietnia był miesiąc temu. Aż się nóż w kieszeni otwiera, jak się czyta takie pomysły :/

    OdpowiedzUsuń
  2. Tu powinien się uzi ładować w kieszeni i wystrzelić w ich kierunku. Sam nóż na głupotę nie pomoże niestety. Cesarstwo Rzymskie podupadło gospodarczo przez ustalanie cen odgórne, jak widać nikt wniosków nie wyciąga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Każdy ma sentyment do komunizmu ale ten facet chyba już przesadza, ja bym poszedł dalej każda książka kosztuje 100zł i po problemie, wszyscy zadowoleni. Tak samo zrobić z pensją minimalną niech ona wynosi 10000zł i każdego wtedy będzie stać na książke :P:P:P

    OdpowiedzUsuń
  4. Remedium na wszystko: jeśli coś jest za drogie, trzeba ustalić cenę maksymalną, jak za tanie- cenę minimalną. I to nazywa się u nas "wolnym rynkiem"? Nie dziwota że ludziom włosy stają dęba na słowo kapitalizm skoro są karmieni tak dalekim od prawdy obrazem ww. kapitalizmu.
    A jeśli o liczbę czytelników książek to mam genialny pomysł: trzeba wprowadzić ustawę nakazującą czytanie min. 1 książki rocznie. Z początkiem roku następnego trzeba będzie się zgłosić do odpowiedniego urzędnika (da to możliwość zatrudnienia wielu osób) i streścić przeczytaną książkę. Prawda, że proste?
    pozdrawiam, Jawor

    OdpowiedzUsuń
  5. kiedy kolejny filmik?

    OdpowiedzUsuń
  6. Strach komentować pomysł księgarzy bo jak im to nie wyjdzie to zmodyfikują propozycje i zażądają wprowadzenia odpowiednika NFZ. Każdy pracujący zapłaci 0,01% pensji brutto i w zamian za to będzie miał prawo do 1 książki rocznie. Książkę przydzieli księgarz po uważaniu.

    Pozdrawiam
    Ilat

    OdpowiedzUsuń
  7. Swoją drogą... 56% nie wzięło książki do ręki? Ja wiem, że ludzie to w większości idioci, ale ani jednej książki przez rok? Przecież Harry Potter, Zmierzch czy Siedem Sposobów Na Schudnięcie Efektywnie to też książki. Na bogów, książka kucharska to książka.

    OdpowiedzUsuń
  8. To niech barany z wydawnictw dają jednakowe upusty księgarniom i marketom ( które nie płacą podatków w Polsce ) i będzie po sprawie

    OdpowiedzUsuń