sobota, 30 listopada 2013

Zagadka ze złodziejem

Proponuję czytelnikom zabawę. Proszę wyobrazić sobie następujące sytuacje:

Sytuacja 1:
Bronek jedzie na giełdę samochodową, by kupić swój pierwszy samochód. W kieszeni ma 10 tysięcy złotych, które odkładał przez dwa lata na ten cel. Niestety nie udaje mu się znaleźć nic odpowiedniego i po całym dniu szukania wraca do domu. Po drodze zostaje napadnięty przez kilku drabów, którzy namierzyli go już na giełdzie. Złodzieje zabierają mu wszystkie pieniądze. Myślę, że nikt nie będzie oponował, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że Bronek został okradziony z 10 tysięcy złotych.

Sytuacja 2:
Wacek w lutym skończył studia z wyróżnieniem. Z tej okazji udał się do dziadka na drugi koniec Polski, by pochwalić się dyplomem. Dziadek jest niezwykle dumny i ma dla Wacka prezent. Odkąd Wacek poszedł na studia odkładał co-nieco z emerytury i uzbierał 10 tysięcy złotych na tę okazję. Dziadek jednak wie, że Wacek to bardzo skromny i kochany chłopak, więc nigdy nie przyjąłby takiego prezentu. Jest jednak bardzo przebiegły, więc kiedy Wacek zbiera się już do wyjścia potajemnie wsuwa do kieszeni jego kurtki kopertę z pieniędzmi i kartką z gratulacjami.

Wacek jednak tych pieniędzy nie znalazł. Znalazła je dopiero po kilku tygodniach jego matka, gdy brała kurtkę do prania. Przeczytała kartkę od dziadka, po czym pomyślała, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i że jest wiosna, więc Wacek i tak nie zajrzałby do kieszeni kurtki aż do przyszłej zimy, więc zachachmęciła te 10 tysięcy. Jednocześnie wie, że Wacek nigdy się o tym nie dowie, bo w międzyczasie dziadek się poślizgnął odśnieżając schody, skręcił kark i umarł.

Pytanie do czytelników: Czy Wacek został okradziony, czy nie? A jeśli tak, to czy został okradziony z dziesięciu tysięcy złotych, tak jak Bronek, czy może jego strata była mniejsza? Przecież on na te pieniądze nie zarobił i "miał je" zaledwie przez kilka tygodni i nawet nie wiedział, że je ma, ani nie wiedział, że je stracił, a matce na pewno te pieniądze się przydadzą.

Proszę o komentarze, bardzo chciałbym poznać Państwa zdanie na ten temat.

czwartek, 21 listopada 2013

I am the 0,000007 percent!

Komentator zgłosił pewną istotną wątpliwość:

Zastanowiła mnie ostatnio taka kwestia: jeśli prawo do wolności podstawowym, to wydaje mi się, że jest to nie do pogodzenia z monarchią. W monarchii bowiem nie mam żadnego wpływu na to, czy władcą będzie ktoś, kto mi odpowiada. Jest wprawdzie wysoka szansa, że będzie on dbał własne państwo, a więc i o mnie, ale jednocześnie nie tyle podejmuję, co muszę zgodzić się, na ryzyko, że będzie to kompletny idiota, który, korzystając z władzy, zaszkodzi nawet nie koniecznie państwu, ale konkretnie mnie.
A więc, oddając władzę dziedzicznemu monarsze, który teoretycznie po prostu lepiej ode mnie się na sprawowaniu władzy zna i do tej roli go "wynajmuję" (płacąc mu podatki), ryzykuję, że jego następca będzie kimś zupełnie innym, na co żadnego wpływu nie mam, kto może mnie wolności pozbawić.
Stawiam więc tezę (z którą chciałbym się nie zgadzać), że demokracja jest jednak jedynym akceptowalnym w wolnym społeczeństwie ustrojem, który zawsze pozostawia mi jakiś minimalny wpływ na osobę władcy(monarchia elekcyjna)/władców(obecny system polityczny).


Warto zadać sobie kilka pytań: Jaki jest mój, pojedynczego obywatela, wpływ na władzę w demokracji i w monarchii? Jaki jest wpływ na władzę innych? Co ta władza obejmuje (reguluje)? Jakie jest przygotowanie osób sprawujących władzę do jej sprawowania?

Faktycznie, słuszne jest przekonanie, że w demokracji każdy ma wpływ na państwo. Wpływ ten jednak jest grubo przeceniany. Jego wielkość można w arytmetyczny i dość dokładny sposób wyznaczyć. Jeśli w Polsce jest 31 milionów osób uprawnionych do głosowania (dane z wyborów w 2011 roku), to, nawet uwzględniając, że z prawa tego korzysta połowa, w bardzo prosty sposób mogę wyznaczyć, że waga mojego głosu wynosi 1:15 mln, albo, jakby to powiedział Jakub Bond z wadą wymowy, 0,00000007. Czyli nic.

To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości na temat wpływu jednostki na państwo w demokracji. Ale problemem nie jest to, że ja mam praktycznie zerowy wpływ na państwo. Problemem jest to, kto posiada te pozostałe 100 procent. I to tutaj jest największa różnica między monarchią a demokracją. W monarchii wiem kto. Znam go z twarzy, nazwiska, człowiek ten odpowiada za swoje czyny przed narodem, historią, swoimi przodkami i potomkami.

W demokracji nie wiem. W demokracji jest to bliżej nieokreślona zbieranina, bezimienna i za nic nie ponosząca odpowiedzialności. Zbieranina ta w swojej większości nie ma wielkiego pojęcia o historii, dyplomacji, gospodarce, polityce, nie ma wyobraźni i zdolności patrzenia w przyszłość. Ponadto ludzie w kupie zwykle działają mniej racjonalnie, niż pojedynczo. Więc nawet jeśli byłbym najmądrzejszym człowiekiem na świecie, to ten ułamek wpływu jaki mam na państwo na nic mi się zda - to kropla w oceanie głupoty i niskich instynktów.

A jaki jest mój wpływ na monarchę? Niekoniecznie zerowy. Monarcha, o ile jest rozsądny, a na ogół jest (o "złym królu" napiszę innym razem.), chce dla swojego państwa jak najlepiej, bo jest za nie odpowiedzialny i nie chce swojemu potomkowi pozostawić ruiny. Więc chętnie wysłuchuje ludzi z rozsądnymi pomysłami. Demokracja nie słucha głosu rozsądku. Bo i kto miałby go słuchać? Jak widać ostatnimi czasy nawet list podpisany przez milion osób może wylądować w koszu praktycznie bez czytania. Zatem de facto w monarchii ludzie rozsądni i mądrzy mają nieporównywalnie większą siłę głosu, niż w demokracji.

Głównym zagadnieniem, jeśli chodzi o naszą wolność nie jest jednak to kto i jakim systemem nami rządzi, tylko jaki jest zakres jego wpływu na nasze życie. Czyli co mieści się w tych "stu procentach" władzy. Jeżeli ta władza ogranicza się do funkcjonowania państwa i organów niezbędnych do jego istnienia, to bardzo dobrze. Jeśli zaś miesza się w prywatne sprawy każdego obywatela/poddanego, to znaczy, że nadmiernie ogranicza jego wolność.
Problem w tym, że demokracja ma tendencję do mieszania się we wszystko, poszerzania swoich wpływów,  bo większość chce bezpieczeństwa, a nie wolności. Ludzie prości chcą by ktoś inny martwił się o ich zdrowie, o ich dzieci, o ich starość, chcą żreć, spać i żyć na koszt innych.

Król raczej będzie się uchylał od regulowania wszystkiego, dlatego, że on ponosi odpowiedzialność za swoje decyzje. Naturalnie więc woli decydować o tym, co istotne dla trwania i umacniania się państwa, a nie mieszać się w prywatne życie obywateli. Bo dlaczegóż miałby chcieć przysparzać sobie zadań i ponosić odpowiedzialność za coś, co nie mieści się w zakresie jego obowiązków? To tylko odciąga go od spraw ważnych.

Zatem nawet jeżeli przyjęlibyśmy, że w monarchii mój wpływ na państwo wynosi zero, to mój wpływ na sprawy, które dotyczą tylko mnie i mojej rodziny wynosi na ogół 100 procent. W demokracji mój wpływ na państwo jest "mikroskopijnie" większy od zera, ale mam też bardzo ograniczony wpływ na swoje własne sprawy. Mogę sam zadecydować kiedy zjem obiad, ale to te 99,99999993 procent decyduje (pośrednio lub bezpośrednio) co mogę zjeść, a czego nie mogę. To oni decydują jaką pracę wolno mi wykonywać, jak kształcić swoje dzieci, co mogę zbudować na swojej ziemi, jak zadbać o swoje zdrowie i swoją przyszłość. A oni nawet nie są w tych dziedzinach jakoś specjalnie obeznani, nie mówiąc już o tym, że nigdy mnie nie widzieli i nie spytali, co lubię jeść na obiad.

Dlatego wolę monarchę, który ma władzę nade mną w stosunkowo niewielu dziedzinach, ale są to dziedziny na których się doskonale zna, bo od pacholęcia jest przygotowywany do swojej roli i obraca się się wśród ludzi, którzy znają się na państwie, polityce, dyplomacji itd. i który za swoje decyzje odpowiada, nierzadko nawet własnym życiem.

A jeśli ktoś woli, żeby jakaś przypadkowa zbieranina decydowała za niego, w co się ubrać, jak szczepić dzieci, gdzie odkładać oszczędności, to obecnie jest całe mnóstwo forów internetowych, gdzie jedni idioci pytają innych idiotów o radę, a ci aż palą się do jej udzielania. I ponoszą dokładnie taką samą odpowiedzialność za swoje rady, co demokracja za swoje decyzje.

niedziela, 17 listopada 2013

Gdzie jest tęcza!

Hipokryzja obrońców tęczy jest zdumiewająca. Są to ludzie, którzy dążą do wyeliminowania symbolu krzyża ze szkół, urzędów i miejsc publicznych, a jednocześnie lżą i wyzywają przeciwników tęczy, która jest ich przedmiotem kultu. Ale to nie jest jeszcze szczyt ich hipokryzji.

Szczytem jest to, że kiedy ktoś "hailuje", a potem tłumaczy się, że to był rzymski salut, lub prośba o pięć piwek, to wiedzą, że próbuje robić ich w konia. Kiedy sędzia mówi, że swastyka jest znakiem szczęścia, oburzają się i grzmią na wyrok w mediach. A mimo to oczekują, że świat "łyknie", że "Tęcza" na Placu Zbawiciela jest symbolem przymierza Boga z ludźmi, a jej największymi obrońcami są ci, którzy na co dzień opluwają Boga i kościół. Tak nie jest. I oni to wiedzą i my.

Tak, swastyka jest w wielu kulturach symbolem szczęścia i jako taki została przyjęta przez narodowych socjalistów. Przez to dziś kojarzy się jednoznacznie z Trzecią Rzeszą i wątpliwym jest, by malowana na murze odnosiła się do pierwotnego jej znaczenia. Podobnie z tęczą. W Starym Testamencie jest ona (siedmiobarwna!) znakiem przymierza, ale dziś symbol ten (sześciobarwny, jak na Pl. Konstytucji) został przejęty przez środowiska sodomitów, więc nic dziwnego, że to z nimi jest dziś kojarzona. Wszystko należy rozpatrywać w pewnym kontekście. Tymczasem obrońcy tęczy albo sami są idiotami, albo wierzą, że my nimi jesteśmy. Instalacja ta znaczy dokładnie to, co miała znaczyć.

Problemu by nie było, gdyby lewica (czy to narodowi socjaliści, czy postępowcy) przestali wreszcie wykorzystywać istniejące symbole pięknych idei, do propagowania swoich nowych, antycywilizacyjnych, wypaczonych ideologii.

sobota, 16 listopada 2013

Dyskryminacja brzydkich demonstrantów

Większość ugrupowań zasiadających w sejmie opowiada się za zakazem zasłaniania twarzy uczestników marszów i demonstracji (źródło). Nie pochwalam zasłaniania twarzy przez demonstrantów, ale też uważam, że zabranianie tego jest niedopuszczalną ingerencją w prywatność człowieka.

Nie dlatego, że jest to dyskryminacja ludzi z tendencją do odmrożeń twarzy oraz ludzi brzydkich, dla których kominiarka jest jedyną szansą na życie socjalne. To jest, odstawiając żarty na bok, próba postawienia kolejnego małego kroku w kierunku państwa totalitarnego. Politycy, zamiast bawić się w pracochłonne rozpoznawanie twarzy z zapisów monitoringu, mogliby od razu nakazać każdemu chodzić z transparentem na kiju z imieniem, nazwiskiem, peselem.

Wiceprzewodnicząca klubu PO Małgorzata Kidawa-Błońska sądzi, że zdecydowana większość klubu PO opowie się za zakazem zakrywania twarzy przez uczestników manifestacji. "Zgadzamy się, że nikt, kto jest odpowiedzialny, nie idzie na marsz w kominiarce. Kominiarka jednoznacznie kojarzy się z chęcią ukrycia twarzy" - powiedziała posłanka PO.

Te niezwykle odkrywcze słowa nieco mnie niepokoją. Znaczą one bowiem, że policjanci wpadający o świcie do mieszkania blogera, albo innego niepokornego indywiduum, to także ludzie nieodpowiedzialni. Jest to oczywiście błąd w myśleniu pani Kidawy-Błońskiej. Zarówno policjanci, jak i demonstrujący zasłaniają twarze kominiarkami nie dlatego, że są nieodpowiedzialni. Robią to, bo rozpoznanie ich może doprowadzić do pewnych nieprzyjemnych dla nich sytuacji, nawet jeśli postępują właściwie.

A jeśli policjanci antyterroryści, mający za sobą lewo i ostrą amunicję, obawiają się bycia rozpoznanymi przez Bogu ducha winnego blogera, to demonstranci maszerujący w antysystemowym marszu tym bardziej mają podstawy do obaw przed zostaniem rozpoznanym przez funkcjonariuszy państwa policyjnego ze skłonnościami totalitarnymi. Zwłaszcza, że nierzadkie są wypadki nadużycia przez nich władzy również w stosunku do zupełnie przypadkowych osób.

Na przykład przeciwnicy Marszu Niepodległości, który jest przyczyną debaty, niekoniecznie związani z władzą, mają niezbyt szlachetny plan, który wyraził ich guru, poseł Palikot: Sfotografujemy mordę za mordą. Opublikujemy dane. Wywiesimy plakaty w miastach, dzielnicach , na ulicach – wszędzie tam gdzie żyją. Tam ich powiesimy, aby każdy widział z imienia i nazwiska kto jest faszystą. Będziemy na nich pluć, wsadzać do więzienia, gnębić w miejscu pracy. Każdy normalny człowiek woli unikać sytuacji, w której banda naćpanych zboczeńców wyciera sobie gęby jego wizerunkiem. Chodzi o szacunek do samego siebie.

Dochodzi tu również kwestia ochrony prywatności. Mam prawo nie życzyć sobie, by ktoś mnie fotografował i pokazywał w telewizji. Jeśli jakaś telewizja robi ankietę uliczną i do mnie podchodzi z kamerą i mikrofonem, to mogę zastrzec, że nie życzę sobie pokazywania mojej twarzy w materiale. Na demonstracji takiej możliwości nie mam. Kominiarka jest moją jedyną szansą na zachowanie prywatności.

Z nieco innej beczki: Znamienne jest to, że chociaż Palikot tak się jeszcze niedawno palił do fotografowania wszystkich morda po mordzie, to właśnie jego Twój Ruch jest jedyną partią zasiadającą, która sprzeciwia się projektowi. Ale też co się dziwić? Narodowcy bez kominiarek sobie jakoś poradzą, najwyżej będą zwracać większą uwagę, co się wokół nich dzieje. Ale jak tu przeprowadzać prowokacje z odsłoniętym ryjem! I to jest główne zmartwienie Palikota.

piątek, 15 listopada 2013

Po co wam wolność?

W dawnych czasach wolność była czymś wielkim. Jej wartość była nie do przecenienia. Ludzie walczyli o wolność, ginęli za wolność. Obecna antycywilizacja sprowadziła wolność do jakiegoś dziwnego kaprysu. Do czegoś zbędnego i przeszkadzającego jedynie w życiu. Wolność nie ma żadnej wartości.

Mężczyzna, który przez błąd sędziego przesiedział w więzieniu 134 dni, chce 300 tys. zł odszkodowania. Według reprezentujących skarb państwa prawników NIC mu się nie należy, bo jego sytuacja życiowa się nie pogorszyła.

Oczywiście, że się nie pogorszyła. Przecież jedyne co mu odebrano, to tę jego głupią, obciachową wolność.

Gdyby był wolny mógłby sobie pójść na spacer do lasu, nadepnąć na szyszkę i by go bolało. Po co mu to?

poniedziałek, 11 listopada 2013

Burza po tęczy

Większość relacji z Marszu Niepodległości, na które się natykam, dotyczą nie samego marszu i rzeszy ludzi, którzy spokojnie przemierzali stołeczne ulice pod flagami i transparentami, ale spalenia "tęczy" na Placu Zbawiciela w Warszawie. Dziwne? Nie bardzo - taki był plan miasta.

Po pierwsze tęcza płonęła już wielokrotnie. Za każdym razem obwinia się o to środowiska, zwane przez reżym "faszystami". Po drugie z doświadczenia wiadomo, że przy okazji Marszu Niepodległości na głównych ulicach Warszawy roi się od tych "faszystów". Po trzecie tegoż dnia mają miejsce podpalenia samochodów, rzucanie rac itd. Jeżeli teraz dodamy 1+2+3, to niemal pewnym staje się, że jeśli tęcza ma ponownie spłonąć, to spłonie tego dnia.

Kilka dni temu ratusz wydał 64 tysiące złotych na odnowienie tęczy. Przypadek? Nie sądzę. Normalny człowiek wstrzymałby się na tych kilka dni, dla świętego spokoju. Ludzie za to odpowiedzialni to albo głupcy, albo prowokatorzy. Czyli pieniądze stołecznych podatników albo się bezmyślnie marnotrawi, albo celowo wyrzuca do śmietnika, by mieć pretekst do ujadania na narodowców.

Ja odrzucam pierwszą ewentualność. To nie są głupcy. Myślą bardzo taktycznie, o czym mogliśmy się przekonać przy okazji referendum warszawskiego. Ta tęcza została odnowiona tylko w tym celu, żeby została po kilku dniach spalona.

Co ciekawe: przy okazji tej rekonstrukcji zapewniani byliśmy, że tym razem kwiaty zostały wykonane z materiałów niepalnych. Tymczasem na filmach widać, że tęcza spłonęła jak snopek siana. W kilka minut było po wszystkim. I o ile nie można wykluczyć, że podstawa łuku została oblana benzyną, o tyle możemy wykluczyć to dla szczytu tęczy, który płonął równie ochoczo i równie żywym ogniem. Zastanawia mnie, czy wykonawca zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za fuszerkę. Nie sądzę - pracował za "niczyje" pieniądze, więc "nikomu" je odda.

Przy okazji wpadłem na pewien pomysł, jak w przyszłości zapobiec podpaleniom "tęczy". Nie ulega wątpliwości, że władze Warszawy będą chciały ją odnawiać, wydając kolejne tysiące z pieniędzy podatników. Proponuję, by zamiast tradycyjnych kolorów tęczę ozdobić kwiatami w odcieniach żółci, pomarańczu i czerwieni. Dzięki temu nadal będzie cieszyć oko i ożywiać szary plac jaskrawymi barwami, a jednocześnie będzie w kolorze płomieni, więc jej podpalenie będzie zbędne dla uzyskania efektu (można też zastosować podświetlanie by wzmocnić efekt nocą) oraz nie będzie się tak bezpośrednio kojarzyło z symboliką LGBT. Myślę, że nie powinno być z tym problemu, zwłaszcza, że i artystka, i fundatorzy, i wszyscy komentujący w mediach podpalanie tęczy zgodnie zarzekają się, że nie ma ona nic wspólnego z tym środowiskiem.

Jeśli ktoś z czytelników potrafi sporządzić taką petycję internetową lub ankietę, to z największą radością ją podpiszę i będę propagował. Myślę, że pani Julita Wójcik, autorka, nie ma powodów, by nie przychylić się do pomysłu, jeśli otrzyma taką petycję. Ja właśnie wysłałem do Puszki (organizacja artystów, na którą trafiłem szukając bezskutecznie kontaktu do samej autorki) e-mail z moją propozycją. Zachęcam do przyłączenia się do apelu.

piątek, 8 listopada 2013

Bohaterów? Prądem?

W "kraju wszelkich swobód", gdzie każdy ma konstytucyjne prawo do dążenia do szczęścia, policjanci w miasteczku Louisiana w Missouri trzykrotnie razili prądem mężczyznę, który próbował ratować swojego 3 letniego pasierba z pożaru (sznurek). Chłopczyk spłonął.

Ryan Miller oraz matka dziecka, Kasia Miller, zdołali wydostać się z płonącego domu tylnymi drzwiami. By ratować swoje dziecko mężczyzna usiłował wrócić do domu drzwiami frontowymi. Policjanci, których nazwisk nie podano, obezwładnili go trzema seriami z paralizatora i skuli. Dla jego własnego dobra oczywiście.

Prawem i obowiązkiem ojca rodziny jest jej ochrona i dbanie o bezpieczeństwo. Policjanci mogli nie wiedzieć co to oznacza, gdyż sami, mimo że ich mottem jest "Protect and Serve" (Chronić i Służyć), w rzeczywistości takiego obowiązku nie mają.

Jeżeli ojciec sam gotów jest zginąć w płomieniach próbując ratować swoje dziecko, to tylko najgorszy sukinsyn mógłby próbować mu przeszkodzić, a tylko najgorszy z najgorszych sukinsynów użyłby takich nieludzkich metod. Potraktowano go prądem - jak zwierzę.

Choć nie do końca jak zwierzę. Parę tygodni temu natknąłem się na obrazek przedstawiający kotkę, która wynosiła z pożaru swoje kocięta, jedno po drugim, nie niepokojona przez obecnych funkcjonariuszy, również w SZA. Podpisy pod obrazkiem mówiły o "kociej bohaterce", o tym, że od zwierząt moglibyśmy się uczyć prawdziwej miłości i opiekuńczości.

Kotka mogła sobie na to pozwolić, bo nikt nie próbował porazić jej prądem. Dlaczego? Bo w SZA koty, w przeciwieństwie do ludzi, są wolne.

Gdyby pan Miller był wolny, to policjant nie mógłby mu przeszkodzić, nawet gdyby próbował z płomieni ratować nie dziecko, ale psa, złotą rybkę, albo flaszkę piwa. Niewolnika można porazić prądem, skrępować i kazać siedzieć w radiowozie słuchając błagań o pomoc płonącego trzylatka. Żeby tylko sam się nam nie zabił, bo jego życie jest najwyższą wartością.

SZA bardzo surowo podchodzą do tematu tortur. Nie wolno torturować nawet terrorystów. A czy policja w tym przypadku nie torturowała Ryana Millera? I pal licho rażenie prądem, to jest kilkusekundowa tortura, która na ogół nie pozostawia trwałych uszkodzeń (na ogół - jeszcze wrócę do tego). Mówię o torturze psychicznej, ranie na całe życie. Nie potrafię sobie wyobrazić ogromu cierpienia, jakie ci bezmyślni i bezduszni Vogoni zadali temu człowiekowi.

Co i tak jest niczym, biorąc pod uwagę to, że być może przyczynili się do okrutnej śmierci dziecka, któremu odebrali jedyną szansę na ratunek.

Policjanci oraz inni przedstawiciele państwa policyjnego, z mniej lub bardziej udawanym żalem, usprawiedliwiają takie postępowanie bezpieczeństwem mężczyzny. Jest to nieporozumienie. Pomijając już nawet to, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Jakie było ryzyko śmierci lub odniesienia trwałych obrażeń Ryana Millera w pożarze? Ktoś powie, że duże, ktoś inny powie, że małe. Ale konkretnie, jakie? Nikt nie wie. I policjant też tego nie wiedział.

A jakie było prawdopodobieństwo, że Ryan Miller poniesie śmierć, lub trwałe obrażenia od paralizatora? 0,8 procenta i 1,8 procenta odpowiednio (na zdrowym i spokojnym organizmie!). To są dane statystyczne, nie są wolne od błędu, ale istotną informacją jest to, że ryzyko takie istnieje i jest wyższe od zera. Policjant, uprawniony do użycia tej broni powinien o tym wiedzieć, i zakładam, że wiedział.

Zatem policjant, nie znając ryzyka poparzenia, stwierdził autorytatywnie iż jest ono większe niż ryzyko wynikające z trzykrotnego użycia paralizatora (na zdrowym mężczyźnie, ale w skrajnej sytuacji emocjonalnej, co jest istotne zwłaszcza przy tego typu broni).

Nie, to tylko czarny humor z mojej strony. Oczywiście, że nic nie stwierdził, bo musiałby pomyśleć, a tymczasem im myśleć nie kazano. Policjant bezmyślnie wykonywał uniwersalne procedury, "przewidujące każde możliwe zdarzenie", powtarzając jak pacierz wyuczone "resistance is useless!".

Co policjanci powinni byli zrobić? Niewiele. Wystarczyłoby nie robić nic. Nie przeszkadzać i trzymać kciuki. Mogli też pomóc. Nie mówię o ryzykowaniu własnego życia w płomieniach, bo tacy policjanci byli w SZA dawno temu, a dzisiaj są bardzo nieliczni. Ale mogli mężczyźnie chociaż dać kurtkę (Miller był w piżamie i boso), czy pomóc wyłamać drzwi frontowe. Nawet jeśli byli uwiązani surowymi przepisami, gdyby policjant był Mężczyzną, powiedziałby: Proszę tam nie wchodzić, to bardzo niebezpieczne. A teraz proszę nam wybaczyć, musimy zająć się gapiami. Po czym odwróciliby się do Millera plecami.

Nie zrobili tego. Woleli przemocą obezwładnić jedynego Mężczyznę, który był na miejscu i który mógł cokolwiek zrobić.

Jeden z komentatorów artykułu na podanej stronie napisał: Jestem ojcem i słowo daję, że gdyby mi się to przydarzyło, policjant nie doczekałby Bożego Narodzenia.

Jestem pewien że sprawa trafi do sądu. Będę śledził rozprawę z zainteresowaniem. O ile bowiem nie trudno byłoby przewidzieć, co czekałoby policjanta, który użył paralizatora przeciwko bandycie i w konsekwencji bandyta zmarłby, to jestem bardzo ciekaw co się dzieje, gdy policjant użyje paralizatora przeciwko praworządnemu, oddanemu ojcu, a w konsekwencji mały chłopczyk spłonie żywcem.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Bezpieczeństwo na cudzy koszt

W dyskusji przy artykule Wolność a bezpieczeństwo dottore tak bardzo boi się, że porwany samolot spadnie mu na głowę, że chce, by każdy samolot miał obowiązkowo instalowaną bombę z automatycznym zapalnikiem. Źródeł tego niedorzecznego pomysłu ponownie należy szukać w dekadach socjalistycznej propagandy.

Normalny człowiek pomyślałby: Skoro to JA tak bardzo, dużo bardziej od innych, boję się spadających samolotów, to w takim razie to JA powinienem zadbać o swoje bezpieczeństwo. Zwłaszcza, że w tym przypadku nie jest to bardzo trudne. Wystarczy przeprowadzić się w jakieś miejsce oddalone od korytarzy powietrznych, a jeśli to nadal nie zapewni mu poczucia bezpieczeństwa, to może wybudować sobie schron przeciwlotniczy.

Tak, zbudowanie schronu kosztuje dużo pieniędzy. Tak, mieszkanie na odludziu jest dużą niedogodnością. Ale wnikliwe kontrole na lotnisku przeprowadzane przed tysiącami lotów każdego dnia są w swojej sumie dużo bardziej kosztowne i niewygodne. Nie mówiąc już o samodetonujących się bombach. I jestem pewien, że dottore ma tego świadomość.

Ma świadomość, ale woli, żeby za jego poczucie bezpieczeństwa to inni płacili swoimi pieniędzmi, swoim czasem i swoją wolnością, a nie on!

Dottore nie chce płacić rachunku za własne bezpieczeństwo, nie chce się wyrzekać swobody mieszkania w dużym mieście z lotniskami i drapaczami chmur. To pasażerowie mją dawać się obmacywać, płacić za drogie loty z własnej kieszeni i marnować swój czas, żeby on czuł się bezpieczny. Bezpieczeństwo przede wszystkim!

Nie. Prawica opiera się o zgoła inną zasadę. Podstawowym prawem i własnością człowieka jest jego wolność. Co on z nią zrobi - jego sprawa. Bezpieczeństwo jest rzeczą wtórną i indywidualną.

A właściciele linii lotniczych nie są głupi. Zależy im na bezpieczeństwie swoich pasażerów i będą dążyć do wyeliminowania zbędnego ryzyka. Tylko nie zawsze kosztem wygody i zadowolenia pasażerów.

piątek, 1 listopada 2013

Grodzkie niemowlę

W Niemczech zlikwidowano obowiązek wpisywania do metryki płci dziecka - podaje WP za PAP - Od piątku w Niemczech do metryki nie trzeba wpisywać płci dziecka, jeżeli rodzice mają wątpliwości, czy noworodek jest chłopcem czy dziewczynką. Również w paszportach w rubryce płeć oprócz "F" (kobieta) i "M" (mężczyzna) pojawi się trzecia możliwość - "X".

W komentarzach na portalach informacyjnych krytyka tego rozporządzenia trwa na całego. A ja tego Niemcom zazdroszczę.

Sam chciałbym móc w dowodzie wpisać "X" w rubryce "płeć". A także w rubryce "adres", "obywatelstwo", "nazwisko". A najlepiej byłoby, gdybym dla władzy był jednym wielkim Iksem, bez dowodu osobistego i bez peselu. Bo ja bez tego sobie poradzę. Problem w tym, że oni (rząd, urzędnicy) - nie. Bo co będą wówczas robić?

Z drugiej strony zabawnie brzmi sformułowanie jeżeli rodzice mają wątpliwości, czy noworodek jest chłopcem czy dziewczynką. Nie dziwię się, że postępowcy forsują wychowanie seksualne do szkół i przedszkoli, skoro nie potrafią odróżnić chłopca od dziewczynki. Ale proszę mi wierzyć, jeśli ktoś był na tyle zdolny, by połapać się jak to dziecko spłodzić, to znaczy, że wie, na czym różnica polega.