sobota, 30 kwietnia 2011

Godzą się na wszystko, by nie wyjść na niemiłych

Jakiś czas temu byłem świadkiem następującej sytuacji.

Na jednym ze stołecznych przystanków autobusowych stała sobie dwójka rodziców z może dwuletnim dzieckiem. Chwiejnym krokiem na tenże przystanek wtoczył się brudny i śmierdzący menel. Jakże się ucieszył na widok dzieciaka. Zaczął robić miny, bełkotać coś rozkosznie. Kulturalnie do wyraźnie niezbyt zadowolonych rodziców pochwalił dziecko, zapytał o imię. Tatuś z zakłopotaną miną odpowiedział.

Menel zaczął śmielej zagadywać wystraszone dziecko, przywitał się podając dłoń świeżo wyjętą z zaszczanej kieszeni. Pogłaskał je po główce, podniósł i pocałował w buzię.

Przyjechał autobus, rodzice nieśmiało się pożegnali, menel poszedł w swoją stronę. Gdy wsiadali, na twarzy mamy zobaczyłem lodowate, strofujące spojrzenie na męża, oraz jego czerwoną twarz. W obojgu się gotowało. Oboje milczeli.

Tatuś (nie mylić z Ojcem) został po prostu wychowany w duchu poprawności politycznej. I dla niego, ważniejsze niż zdrowie dziecka, czy spokój żony i swój jest to, by przypadkiem nie urazić bliźniego. Bał się mu powiedzieć "Proszę nie dotykać mojego syna". Nawet nie dlatego, żeby coś mu groziło ze strony menela, który ważył może z sześćdziesiąt kilo i ledwie trzymał się na nogach. Ale dlatego, że to nie wypada. Że ludzie patrzyli. Oczywiście udział w tym miała zapewne i kastracja ideologiczna, której dokonano na nim w państwowej szkole. Ale główną przyczyną był raczej wszechobecny terror poprawności politycznej i "coludziepowiedzizm".

Tatuś już w czasie zdarzenia wiedział (twarz jego zdradzała to nad wyraz dobitnie), że w domu czeka go awantura. Bardzo też był niezadowolony, że dziecko zostało naznaczone brudnym, jabolowym pocałunkiem. Ale był sparaliżowany. Godził się na to wszystko, byleby menel nie wyrobił sobie o nim niepochlebnej opinii. Mimo, że widział go pierwszy i ostatni raz w życiu.

Gdyby menel zaczął mu się dobierać do żony, zapewne skoczyłby do apteki po płyn nawilżający.

Inna sprawa, że obecnie, za sprawą polityki "wszystkie dzieci są nasze", menel do ich synka ma równe prawa, jak oni sami. Trochę mniej obowiązków i odpowiedzialności, ale prawa takie same.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Skandal! Ku-Klux-Klan niezaproszony na murzyńskie wesele

Na wielu polskich i zagranicznych serwisach internetowych, między innymi na Onecie, można przeczytać o "skandalu", jakim jest niezaproszenie na królewski ślub między innymi panów Blaira, Browna, a także Obamy. Ja bym tego "skandalem" nie nazwał - wprost przeciwnie, zaproszenie ich byłoby skandalem.

Wyobraźmy sobie pewną bardzo abstrakcyjną sytuację: ślub dwóch kartofli, na który nie zaproszono stonki ziemniaczanej. Czy nazwiemy to skandalem? Czy zaskoczyłaby nas informacja o niezaproszeniu państwa Termitów na ślub Pinokia? Albo Hitlera na Bar Micwę? Raczej nie.

Dlaczego zatem skandalem jest niezaproszenie demokratów na królewski ślub? Przecież ci ludzie otwarcie głoszą wyższość rządów motłochu nad monarchią. Co więcej, pan Obama jest głową państwa, które prowadziło i prowadzi wiele akcji militarnych, których oficjalnym celem jest obalanie monarchii w różnych zakątkach świata.

Ci panowie to, z punktu widzenia monarchii, szkodniki

Dla mnie to pokrzepiające, że młody Książę William potrafi tym dżentelmenom, którzy tombakowymi zgłoskami wbazgrali się w brudnopis historii, pokazać gdzie jest ich miejsce.

Z drugiej jednak strony obawiam się, że cieszę się na wyrost i że przyczyny nieuwzględnienia wspomnianych panów na liście są zgoła odmienne. Wszak monsieur Sarkozy bilecik otrzymał.

środa, 27 kwietnia 2011

Kara dla nauczyciela za nadgorliwość przy realizacji programu

Nic dziwnego, że sądy w Polsce działają, jak działają, skoro zajmują się takimi sprawami, jak zakwasy po lekcji W-F. PolskaLokalna.pl o tym pisała w zeszłym tygodniu.

Nauczyciel wychowania fizycznego polecił jedenastoletniemu uczniowi wykonanie stu pompek. Była to kara za uczestnictwo w szkolnej bójce. Dość łagodna, no ale obecnie przyszło nam żyć w czasach, w których ojciec nie może gówniarza wytargać za ucho (czyt. wychowywać), a co dopiero pedagog. Uważam wręcz, że całkowicie na miejscu byłoby stwierdzenie, że łobuzowi uszło to na sucho.

Sprawa jednak zajął się sąd, bo chłopiec w wyniku kary zachorował na bardzo ciężką i nieuleczalną chorobę, która dziesiątkuje polską młodzież. Dostał zakwasów i dłonie mu spuchły.

Świat stoi na głowie, i bardzo już się ustabilizował w tej pozycji. W normalnym państwie bowiem, rodzice zawracający gitarę takimi, pardon, duperelami, zostaliby odesłani do domu przez woźnego, zanim zdążyli by wleźć na teren sądu czy komisariatu. I jeszcze zapłaciliby karę za zakłócanie pracy woźnego.

Czy kara ta była zbyt surowa? Jak już powiedziałem, powinien się smarkacz cieszyć, że nie dostał linijką po łapach. Ale dlaczego aż sto pompek? - ktoś zapyta. Najlepszym dowodem na to, że nie była to wygórowana kwota, jest zdanie:

Chłopiec wykonał polecenie.

Kropka. Koniec dyskusji. Pompki mają tę przewagę nad laniem po łapach, że o ile tym drugim można przekroczyć próg wytrzymałości karanego (złamać rękę i dalej bić), o tyle w przypadku pompek jest to niemożliwe. Jeśli dzieciak nie byłby w stanie zrobić stu pompek, to by ich nie zrobił, i nawet gdyby nauczyciel zagroził mu jedynką z W-Fu, lub naganą z zachowania - zrobiłby 99 i koniec. "Cham się uprze, i mu daj! - no skąd wezmę, jak nie mam?" Jak to było w filmie śp. Stanisława Barei, wybitnego "absurdalizatora" socjalizmu.

Poza tym pompki chyba nie wykraczają poza program lekcji W-F, prawda? Przecież nauczyciel nie kazał mu balansować na linie nad basenem z rekinami uzbrojonymi w lasery. Czy sprawa trafiłaby do sądu, gdyby matematyk za karę kazał urwisowi rozwiązać sto słupków? Nie sądzę. Nawet, jakby następnego dnia bolał go mózg.

Lekarz rodzinny skierował 11-latka do szpitala, gdzie spędził cztery dni.

 To tak, żeby przypadkiem ktoś faktycznie tego potrzebujący nie zajmował łóżka. Za nasze pieniądze, jak mniemam, bo gdyby rodzice sami musieli za to zapłacić, to zapewne popukaliby się w głowę i to lekarza a nie nauczyciela zgłosiliby na policję za próbę naciągania.

Swoją drogą, myślę, że cztery dni w państwowym szpitalu to, zwłaszcza dla dzieciaka w tym wieku, kara gorsza od chłosty. Wiem bo w jego wieku ciągle coś sobie łamałem.

Kiedyś na W-F, w wyniku niefortunnego upadku urwałem sobie zaczepy mięśni karku. Bolało jak diabli, z każdą minutą coraz gorzej, a musiałem jeszcze wytrzymać pięć lekcji, bo higienistki nie było, więc nie miał mnie kto zwolnić. Po tym przez trzy tygodnie musiałem chodzić w kołnierzu ortopedycznym i brać leki przeciwbólowe. W szpitalu nie spędziłem ani jednej nocy. A tu z powodu zakwasów?

Gdyby wuefman zamiast wymierzać sprawiedliwość, rzucił dzieciakom piłkę do kosza, żeby sobie pograli przez godzinę, to łobuz też by miał zakwasy i spuchnięte dłonie. Może nawet wybity palec lub rozwalone kolano i nie sądzę, by komukolwiek (ani łobuziakowi, ani nikomu innemu z klasy, którzy przecież też by "ucierpieli") przyszło do głowy robić takie zamieszanie.

Za moich czasów chłopak, któremu nauczyciel wlepiłby karę 100 pompek, a ten by ją wykonał, byłby bohaterem. Nie tylko dlatego, że jest w stanie zrobić sto pompek, ale też dlatego, że "pokazał" nauczycielowi. Chłopak, który poszedłby poskarżyć się rodzicom (nawet nie policji), że go po tym boli, byłby wyśmiany i do matury nazywany synonimami damskich części ciała, o ile ktoś w ogóle się do niego odzywał. A W-F odbywałby z dziewczynkami.

Ale to za moich czasów...

piątek, 22 kwietnia 2011

Jedynym kto zarobi na podwyżce płac minimalnych jest fiskus

Pod moim tekstem na temat płacy minimalnej swój obszerny wpis zamieścił komentator JK. Najwyraźniej nigdy nie czytał większych bzdur. Niezbyt miło jest mi to czytać, biorąc pod uwagę liczbę idiotyzmów wypluwanych codziennie przez prasę, media internetowe dzienniki ustaw i inne źródła zachłyśnięte czerwonymi ideami. Wierzę, że to tylko taki zwrot, a nie stwierdzenie.

Do rzeczy. Już w pierwszym zdaniu:

ponad 15 lat prowadzę firmę i u mnie minimalna płaca to 2380zł brutto

daje jasno do zrozumienia, że problem ustawowej płacy minimalnej nie dotyczy bezpośrednio ani jego firmy, ani pracowników (przynajmniej teraz, przy proponowanej PM rzędu 1500 zł). Ja mogę się tylko z tego cieszyć, bo im więcej takich firm, tym mniejsze szkody spowodowane przez głupie ustawy w tej materii. Fakt ten powoduje jednak, że powoływanie się na przykład jego firmy w tej dyskusji jest bezcelowe. Co więcej, JK zapomina (albo celowo przemilcza), że nie każdego przedsiębiorcę stać na tak hojne wynagrodzenia. On ma interes w tym, aby ta ustawa weszła w życie - konsekwencje jej wprowadzenia nie dotkną jego, ale mogą dotknąć jego konkurentów.

Dalej jest argument:

Staszek nie wciskaj ludziom bzdur , ze bezrobocie wzrośnie jak minim- wzrosną pensje ,jakoś przez ostatnie 4 lata nie było znaczących podwyżek a bezrobocie rośnie w zastraszającym tempie nadal

Przedsiębiorcy nie powinienem przypominać, że wzrost bezrobocia może mieć i ma wiele przyczyn, nie tylko manipulowanie przy płacach. Jeśli jego słowa brzmiałyby "Przez ostatnie cztery lata podnoszono płacę minimalną, a bezrobocie nie wzrosło" to, owszem, byłby to argument obalający moją tezę (tak działa implikacja logiczna). On jednak ten argument odwrócił do góry nogami. Można to porównać do dialogu: "Skok z tarasu widokowego Pałacu Kultury powoduje śmierć" - "Mylisz się, w zeszłym roku nikt nie wyskoczył z tarasu widokowego PKiN, a mimo to wiele osób umarło". Co innego gdyby powiedział: "A wcale że nie, Zbyszek w zeszłą środę skoczył i przeżył!". Prawda, że jest różnica?

piszesz "i odbije to sobie na cenach usług " a tu się nie zgodzę z tobą , niech wyzyskiwacz podnosi ceny zobaczymy ile będzie miał klientów

 Racja. Nie będzie miał klientów, upadnie i przysporzy bezrobociu punktów. Przecież o tym mówiłem. JK zdaje się zapominać, że omawiana podwyżka cen, to nie widzimisię przedsiębiorcy, tylko wynik podniesienia ustawowej płacy minimalnej. Nie możemy oczekiwać od właściciela firmy prywatnej, że będzie do niej dopłacał (od tego, jak uczą socjaliści, są firmy państwowe), tak samo jak nie oczekujemy od jego pracowników, że będą pracowali za darmo.

wiem ze w innych krajach ludzie dużo zarabiają a ceny towarów i usług są śmiesznie niskie

Otóż to! Główną przyczyną wysokiej różnicy między ceną usługi a wynagrodzeniem usługodawcy są ogromne koszta pracy w Polsce (polecam mój film na ten temat). Jeśli szewc za zrobienie buta dostaje na rękę 100 złotych, a drugie tyle jest wyciągane od niego i od pracodawcy na różne podatki, to cena tego buta w sklepie musi wynosić przynajmniej 200 złotych. A sklep i zakład szewski też muszą się utrzymać. A ZUS, US i NFZ muszą złupić też pracowników sklepu i to wszystko dodatkowo powiększa cenę buta.

Kluczem do rozwiązania tego problemu są niskie i sprawiedliwe podatki oraz likwidacja przymusu ubezpieczeniowego, a nie podnoszenie płacy minimalnej.

Bo po podniesieniu płacy minimalnej, pan szewc, czy kapelusznik będzie dostawał do ręki nie 100, a 120 złotych, a buty i kapelusze będą w sklepie nie po 300, tylko po 360. I teraz ten kapelusznik, który jako człowiek pracy zarobił o 20 złotych więcej, idzie do sklepu obuwniczego i płaci o 60 złotych więcej. On na tym stracił 40 złotych! To właśnie stąd bierze się ta dysproporcja. Najlepiej na podwyżce płac zawsze wychodzi Urząd Skarbowy.

Dalej JK aż wykrzyknął:

PRACOWNIK GDY WIECEJ ZARABIA TO WIECEJ WYDAJE A JAK WYDAJE WIECEJ TO ZWIEKSZA SIE ZAPOTRZEBOWANIE NA TOWARY I USLUGI A JAK ZWIEKSZA SIE ZAPOTRZEBOWANIE TO MUSZA POWSTAWAC NOWE STANOWISKA PRACY

Tak. To jest święta prawda i o to walczymy. Tylko ponownie - pracownik ma mniej pieniędzy głównie przez podatki. Przez to, że "państwo wie lepiej", jak wydać jego pieniądze. Miejsce twoich pieniędzy jest w twojej kieszeni. I tylko ty możesz wydać je na żarcie, samochód, kobiety, studnie w Afryce, albo spalić. I wtedy faktycznie rośnie zatrudnienie w przemyśle spożywczym, motoryzacyjnym, kwiaciarskim, w somalijskiej firmie "Studnix" i w lokalnej remizie strażackiej.

Winny tej sytuacji jest nie ten, który robotnikowi pieniądze daje, czyli chlebodawca, tylko ten który temu robotnikowi je zabiera, czyli urzędnik.

Pracownicy firmy JK są zadowoleni. Jestem ciekaw, czy będą tak samo zadowoleni wiedząc, że skarb państwa co miesiąc ich łupi na 1087 złotych, bo taka jest różnica między kosztem pracodawcy, a tym, co dostają na rękę. Podejrzewam, że będą wściekli (ja jestem), ale przecież nie na pracodawcę, tylko na podatki.

Smutna prawda jest taka, że przy obecnych kosztach pracy, skądinąd całkowicie poprawne rozumowanie JK zostaje sprowadzone do absurdu. Bowiem okazuje się, że więcej pieniędzy na wspomniane przez niego towary i usługi zostanie wydanych, jeśli płace będą NIŻSZE. Dlaczego? Przykład:

Powiedzmy, że ja też mam firmę i zatrudniam dziesięć osób za 2380 zł brutto. Na rękę dostają po 1725 zł (kalkulator płacowy). Zatem miesięcznie mają 17250 złotych na zakup towarów i usług. I nagle postanawiam obniżyć ich wynagrodzenie do stawki minimalnej, czyli 1386 zł brutto. Teraz moi pracownicy zarabiają netto po 1032 złote, zatem, jak słusznie przewidział JK, rynek jest uboższy o 17250 - 10320, czyli o 6930 złotych. Ale co się stało z tymi pieniędzmi? One nie przepadły, zostały wszak w mojej kieszeni.

Mój miesięczny koszt zatrudnienia każdego pracownika, wynosił 2812 zł (kalkulator płacowy), a obecnie wynosi 1642 zł. Przy dziesięciu pracownikach daje mi to dodatkowy miesięczny zysk w kwocie 11700 zł. Od tego płacę podatek 19% (proszę mnie poprawić jeśli się mylę)  i w kieszeni zostaje mi 9477 zł. I za te pieniądze mogę sobie coś kupić, zainwestować, bądź zatrudnić w mojej firmie sześć osób. Na moim wyzysku rynek zyskuje 2547 zł miesięcznie.

Ubolewam nad tym, ale tak jest. Im wyższe są koszta pracy, tym mniej chętnie pracodawcy dają podwyżki.

Dziękuję JK za rzeczowy komentarz, gratuluję udanego biznesu, ale w tej kwestii pozostanę przy swoim.

A dla tych pracodawców, których pracownicy narzekają, że za mało zarabiają, mam radę: Proszę z pracownikiem usiąść i powiedzieć mu wprost: "Panie Zenonie, ja na pana płacę miesięcznie1642 złote. Z tego 610 złotych, czyli blisko dwie piąte zagrabiają ci bandyci z Wiejskiej. Proszę więc do nich mieć żal, a nie do mnie." I oczywiście podsunąć mu, że będzie tak się działo dalej, dopóki w wyborach wygrywały będą świnie z Bandy Czworga.

Może wówczas pan Zenon zastanowi się nieco dłużej zanim jesienią odda swój głos w wyborach.

środa, 20 kwietnia 2011

Bzdura lex sed lex

Jako komentarz pod moim niedawnym wpisem na temat certyfikacji oscypków niejaki jubus zamieścił dość obszerne opracowanie na temat historii bryndzy, nazw regionalnych a na koniec łaskaw był pouczyć mnie w kwestii prawnej.

Trudno się nie zgodzić z tym co mówi, ale odnoszę wrażenie, że całkowicie nie zrozumiał meritum mojej wypowiedzi - "missed the point", jak mówią Anglicy. Nie wystarczy mówić co się wie, warto też wiedzieć, co się mówi. Niestety coraz mniej osób z pokolenia TV podziela ten pogląd.

Nie chodzi mi konkretnie o ten komentarz, bo raczej postrzegam go jako nic nie wnoszący wylew, ale bardzo ładnie ilustruje on pewne mechanizmy manipulacji, chętnie wykorzystywane w debatach publicznych, kiedy rozmówca nie potrafi odeprzeć argumentu.

Pierwsza część jego wypowiedzi to geneza oscypka. Nie wiem na ile prawdziwa, na pewno zaś prawdopodobna. Mówi, że w Polsce zaczęto wytwarzać oscypek 400-500 lat temu. Ja pisałem o oscypku sprzed 600 lat, ale nie jestem historykiem oscypnictwa europejskiego, informacje czerpałem z Wikipedii (w polskim wydaniu nie znalazłem tego, ale zajrzałem do wydania francuskiego w wierze, że oni na serach się znają), według której pierwszy zapis o produkcji oscypka znajduje się w dokumencie z Ochotnicy z 1416 roku. Która z tych informacji jest prawdziwa - nie wiem, ale i nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia. To czy tradycja oscypka w Polsce sięga czterystu, czy sześciuset lat i skąd przywędrowała nie ma żadnej wagi w tej konkretnej dyskusji.

Proszę sobie wyobrazić taki dialog: "Samolot został wynaleziony pod koniec XIX wieku. Jest bardzo dobrym środkiem transportu." - "Otóż nie, samolot został wynaleziony na początku XX wieku, zatem mylisz się twierdząc, że jest dobrym środkiem transportu". Bzdura. Równie dobrze mógłby mi wytknąć błędy ortograficzne.

Dalej można przeczytać:

System który chroni te sery istnieje również w:
Szwajcarii, Norwegii, Chińskiej Republice Ludowej, Indiach, Brazylii, w trochę zmienionej formie również w Stanach Zjednoczonych (np. cebula Vidalia lub Ziemniak Idaho albo kawa Kona) i bardzo wielu innych krajach, członkowskich WTO.

Doprawdy, to że coś ma miejsce  w Szwajcarii, Norwegii, czy w Chinach nie ma nic wspólnego z tym, czy jest to dobre, czy złe! We Francji, Niemczech i USA panuje socjalizm, ale i tak jest to ustrój zły. Ponadto, w przypadku oscypków, nie mamy do czynienia z inicjatywą Górali, tylko urzędników zarabiających kosztem tychże, z których jedni muszą płacić za pieczątki, a drudzy tracą źródło utrzymania.

I na koniec:

Niestety ten baca dopuścił się przestępstwa. Gdyby w Polsce ktoś rozlewał wino musujące pod nazwą Champagne i twierdził, że to oryginał to popełniał by takie same przestępstwo jak ten baca, jak też i osoba, która we własnym garażu składała by "oryginalne Maserati".

Zgadza się, sam wszak napisałem wyraźnie, że baca złamał prawo. Problem w tym, że takie prawo w ogóle nigdy nie powinno było powstać i o tym jest mój artykuł. I jest to, jak słusznie zauważył jubus, takie samo przestępstwo, jak nazwanie polskiego wina Szampanem. Powiem więcej, jest to takie samo przestępstwo, jakim w czasie innej okupacji było ukrywanie partyzantów, śpiewanie piosenek patriotycznych, czy strzelanie do hitlerowców. Twarde prawo, ale prawo i z tym nie dyskutuję. Ja mówię o zasadności tego prawa. Bo "słuszne" i "legalne", to dwie różne kategorie.

Ja jedynie pozwoliłem sobie zauważyć, że pan Wojciech Gromada zagrał Unii na nosie. Mimo że wie, że za pielęgnowanie jego Góralskiej tradycji grozi mu kara, zamiast ugiąć kark przed okupantem, z podniesionym czołem mówi otwarcie, że będzie kontynuował dzieło swoich przodków. I ja, jako patriota i zagorzały miłośnik oscypków, mam do niego szacunek, tak jak Warszawiacy mieli szacunek dla powstańców w 1944, kiedy udało im się unieruchomić niemiecki czołg.

Jedyna różnica między mną, a tym komentatorem tkwi w podejściu. Ja mam podejście proste, zdroworozsądkowe, a jubus urzędnicze, demokratyczne. Rozumiem to i nie potępiam, bo sam taki byłem w młodości.

Niemniej jestem mu wdzięczny za tych kilka pouczających słów na temat oscypka.

wtorek, 19 kwietnia 2011

Jedzenie kartofli przyczyną gwałtów

W blogu Port full of imaginative holes, autor omawia pewną (nie swoją), błędnie postawioną tezę, że skoro większość osób biorących heroinę pali też lub paliła marihuanę, zatem oczywistym jest, że palenie marihuany prowadzi do uzależnień od narkotyków twardych (proszę przeczytać artykuł).

Korelacja nie jest jednoznaczna z implikacją.

Znany przykład: w pożarze, w którym uczestniczy więcej wozów strażackich, ginie więcej ofiar - to jest korelacja. Ale wyciąganie wniosku, jakoby większa ilość wozów była przyczyną dużej ilości ofiar jest głupotą. Oba te zjawiska mają wspólne źródło w wielkości pożaru:

Im większy pożar tym więcej wozów uczestniczy w akcji i tym samym więcej ofiar.

I analogicznie w przypadku opisanym w cytowanym blogu: Zażywanie marihuany czy heroiny ma często wspólne źródło. Czyli skłonność do używek, ciekawość, chęć ryzyka, uległość wpływom innych, głupota itd. Ale to, że mają wspólne źródło, to nie znaczy że z siebie wynikają. Bo wśród tych samych ludzi też jest więcej alkoholików palaczy tytoniu, lekomanów, klientów wróżek, czy miłośników Hanny Montany.

Nie próbuję tutaj wykazać, czy palenie marihuany powoduje przejście do twardych narkotyków, czy też nie, bo nie wiem. Może jest zupełni odwrotnie. Może palenie trawki zaspokaja potrzebę doznań na tyle, że wręcz redukuje skłonność do innych używek. Tego też nie wiem. Ale wiem na pewno, że omawiana teza oparta tylko na czystej korelacji dwóch zjawisk, jest całkowicie nie do przyjęcia merytorycznie.

W innej dyskusji w Internecie, jakiś rok temu słyszałem podobny argument, że nakaz ubezpieczeń samochodowych jest dobry, bo tam, gdzie go nie ma, odsetek wypadków powodowanych przez nieubezpieczonych jest wyższy niż średnia. Ale dzieje się dlatego, że niektórzy są bojaźliwi i oni się ubezpieczają i jeżdżą ostrożnie, a inni są ryzykantami, którzy się nie ubezpieczają i jeżdżą brawurowo. Więcej: ci drudzy nie zapinają pasów! Ale przymus ubezpieczeń nie sprawi, że będą oni mniej ryzykować. Ponadto, skoro już i tak są ubezpieczeni i za ewentualne szkody płaci ubezpieczyciel, to jeżdżą jeszcze bardziej frywolnie.

Bardzo zatem apeluję o ostrożność w formułowaniu podobnych tez opartych na przypadkowej korelacji. Bo idąc tym tropem dojdziemy do wniosku, że należy zdelegalizować ziemniaki. Bo zarówno narkomani, ofiary pożarów, gwałciciele, jak i piraci drogowi, jedzą frytki.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Certyfikat tradycyjności

Niedawno w Internecie można było przeczytać o bacy, który wytwarza oscypki "bez pieczątki". Ciąg dalszy tej historii na TVN24.

Wojciech Gromada, rzeczony baca mówi:

Wyrok jest niesprawiedliwy, bo nie było wielkiego przewinienia.

Bardzo się niestety myli. Popełnił bowiem najcięższą z możliwych zbrodni: złamał zakaz Najjaśniejszej Matuszki Unii. Mógł przecież gwałcić, grabić i mordować, ale ten zwyrodnialec wybrał produkcję oscypków.

To prawda, złamał prawo. Ale złamał prawo faszystowskie, wprowadzone tylko po to, by Góral co roku płacił tysiąc złotych za urzędniczą inspekcję. Prawo, którego uzasadnienie jest niespójne i nielogiczne. Prawo wprowadzone przez "wszystkoregulujących" biurokratów euromolocha, o których powiedzieć można jedno: Media Markt nie jest dla nich.

Ustawa ta bowiem, jak przy jej wprowadzaniu ogłaszano wszem i wobec, "gwarantuje wyjątkowy i specyficzny smak produktu, wynikający z historii, uwarunkowań regionalnych czy też unikalnej tradycji wytwarzania".

Rodzina pana Gromady od pokoleń wytwarzała te sery, podobnie jak wiele innych rodzin w południowej części Polski. Ale to według Unii nie jest tradycja. Tradycja to CERTYFIKAT, a nie... tradycja.

A nawet gdyby ukarany baca miał certyfikat tradycyjności ale przeniósł produkcję w inny region Polski, niezakwalifikowany przez Unię jako obszar oscypkonośny (lub wyprodukował go 30 kwietnia, albo 1 października), to też jego tradycyjny oscypek tradycyjnym oscypkiem być by przestał, choćby ani na iotę nie zmienił receptury czy też procesu produkcji. Nawet gdyby owce dalej pasły się na tej samej hali, a ich mleko dostarczane było do precyzyjnie zrekonstruowanej gdzieś na Mazurach bacówki. 

Poza tym tradycja oscypka to także jego ewolucja. Dzisiejszy oscypek, nawet ten "oryginalny" z pieczątką Unii różni się zapewne i w smaku, i w składzie, i w procesie wytwarzania, od oscypka wytwarzanego 200, 300, czy 600 lat temu, czy pierwszego na świecie kawałka sera, którego jakiś nieświadomy i niepiśmienny Góral, zaskoczony efektem swoich eksperymentów z masą serową, nazwał oscypkiem*. Smak i receptura zmieniały się stopniowo na przestrzeni wieków i muszą mieć możliwość dalszej ewolucji. Zatwierdzenie przez Unię jedynie słusznej receptury oscypka, to zaprzeczenie jego tradycji. 

I jeszcze jedno. Szczytem megalomanii jest, gdy garstka urzędników, którzy oscypek, w najlepszym razie, znają tylko z konsumpcji, nakazuje, jak ma on być wytwarzany, bacy, który od najmłodszych lat swojego dzieciństwa był obecny przy jego produkcji. Obserwował bacznie swojego ojca, który mądrości tej nauczył się od swojego ojca i tak dalej przez może i dziesiątki pokoleń. Niech lepiej oni zabiorą się za budowę muzeum Unii, a oscypki zostawią w rękach Górali, którzy się na tym znają. 

Prawie każdy Polak smak prawdziwego świeżego góralskiego oscypka zna. Poznał go w dzieciństwie albo we wczesnej młodości. I większość z nas, bez zająknienia potrafi odpowiedzieć, czy to co właśnie zjadł, to był oscypek czy nie. Czy był to certyfikowany przez Unię produkt o nazwie "oscypek", zakupiony w supermarkecie w Warszawie, który przeleżał kilka dni zapakowany próżniowo w torebkę foliową, czy też przepyszna świeża "podróbka", jeszcze pachnąca bacówką, zakupiona na straganie na Krupówkach. Żaden urzędnik nie jest nam potrzebny, bo oscypek to NASZA TRADYCJA, a nie ich.

Ani Hitler, ani Stalin nie uzurpowali sobie prawa do regulacji produkcji oscypków. Unia, podobnie jak III Rzesza i ZSRR prędzej czy później się rozpadnie, a oscypki pozostaną. A o tym krótkim incydencie, w wielowiekowej tradycji oscypków, młodzież szkolna będzie się uczyć z niedowierzaniem, jako o przykładzie tyranii dwudziestowiecznych socjalistów. Ku przestrodze.

Proszę o rozpowszechnianie tego tekstu zwłaszcza wśród Górali, ludzi zawsze utożsamianych z tradycją, patriotyzmem i wolnością.

*Oczywiście pierwotna nazwa nieco różniła się od dzisiejszej (powiedzmy uozscypek) i o ile wiem, dzisiejsze "podróbki" można nazywać różnymi niezarezerwowanymi wariacjami tej nazwy, ale przecież nie o to chodzi. Chodzi o ideę i zdrowy rozsądek.

Kontynuacja tematu

czwartek, 14 kwietnia 2011

Przewozy, szkoły, co dalej?

Socjaliści do upadłego gotowi są bronić "bezpłatnego szkolnictwa", gdyż jak zapewniają, chcą by każdy miał w miare przystępny dostęp do edukacji. Jak więc wytłumaczą fakt, że chcą go ograniczyć przez opodatkowanie szkół niepublicznych? Gazeta Prawna pisze o tym tutaj.

Dopiero co skrytykowałem nową ustawę o transporcie za generowanie nieuczciwej konkurencji w imię walki z nią, a tu już powstają kolejne pomysły jak tego raka przerzucić na inne dziedziny, które już i tak są silnie upośledzone za sprawą tych samych biurokratów.

Konsekwencja realizacji tego pomysłu nie powinna budzić wątpliwości: wzrost czesnego na uczelniach niepublicznych doprowadzi przede wszystkim do spadku ich konkurencyjności na rynku, a po wtóre do zamknięcia niektórych z nich, zatem do spadku podaży. Poskutkuje to wzrostem "atrakcyjności" państwowych ośrodków indoktrynacji, oraz większym ich udziałem na rynku.

Jest to oczywiście nieuczciwa konkurencja. Ale problem jest znacznie większy. Gracz, który zyskuje zbyt silną pozycję na rynku i w dodatku jest na nim faworyzowany przestaje dbać o jakość swoich usług.

Zatem autorzy tego pomysłu, jeśli dojdzie do jego realizacji (a zapewne dojdzie, bo Unia...) ograniczą dostęp do edukacji, zepsują rynek, nie tylko szkolnictwa (przez przyzwyczajanie społeczeństwa, że we wszystko mogą wsadzić swoje paluchy) i obniżą poziom edukacji. Za jednym zamachem.

Już teraz najlepiej podjąć studia za granicą - tam faktycznie można się czegoś jeszcze nauczyć, zobaczyć kawałek świata, a po studiach nie trzeba już się martwić, czy wyjeżdżać z kraju.

środa, 13 kwietnia 2011

Tylko taryfy z pieczątką

W życie wszedł kolejny bandycki przepis, mający na celu jedynie zwiększenie biurokracji i korupcji, kosztem obywateli. Dla ich dobra oczywiście. Mam na myśli znowelizowaną ustawę o transporcie drogowym, o czym można się dowiedzieć tutaj.

Przepis ten stanowi, że za rok już tylko licencjonowany przez państwo taksówkarz będzie miał prawo przewieźć nas samochodem osobowym (nie busem) za pieniądze. Jest to kolejny zamach na naszą wolność, ogranicza mi bowiem swobodę dysponowania moimi pieniędzmi. Nie będę mógł już umówić się z dowolną osobą, że ona mnie podwiezie pod dom swoim samochodem, a w zamian za usługę je zapłacę jej z mojej kieszeni.

Zła to ustawa, ale jej uzasadnienie jest wręcz bezczelne. Mówi się bowiem, że ma ograniczać nieuczciwą konkurencję. Owszem, jest to konkurencja i to nawet silna. "Przewozy osób" są tanie, sprawne i dużo bardziej niezawodne niż licencjonowane taksówki. Zdarzało mi się, że na dziesięć minut przed planowanym wyjściem, dzwoniła pani operatorka, by poinformować mnie, że taksówka (zamówiona poprzedniego wieczora!) nie przyjedzie. Odkąd korzystam z usług ich "nieuczciwej konkurencji", ani razu mi się to nie zdarzyło.

Jeśli jednak ktoś jest tu nieuczciwą konkurencją, to raczej faworyzowane przez przepisy taksówki. Ale już niebawem nie będzie nieuczciwej konkurencji, bo nie będzie konkurencji w ogóle. Będzie oligopol. A jak konkurencja odpadnie to i ceny pójdą w górę. A urzędnicy zacierają łapki, bo państwo przecież taksuje taksówki.

W przywoływanym artykule można przeczytać też, że ta "nieuczciwa konkurencja" nie musi zdawać trudnych egzaminów z topografii miasta. Tylko nikt nie pisze po cholerę im ten egzamin. Czy widział ktoś dziś taksówkę bez odbiornika GPS? Ja ostatnią widziałem ze trzy lata temu. Znajomość topografii jest obecnie taksówkarzowi całkowicie zbędna, tak jak zbędną jest inżynierowi umiejętność posługiwania się suwakiem logarytmicznym. Po to mamy rozwój techniczny, żeby nam ułatwiał życie.

A poza tym, co się stało ze starym dobrym "za przychodnią skręci pan w prawo i dalej panu powiem"? Ważne, żeby dojechał, nie?

Nie! Ważne, żeby powstała komórka w urzędzie miasta, w której zatrudni się córeczkę, która nic innego nie potrafi i nie ma szansy na uczciwą pracę. A od czasu do czasu kupi tacie prezencik za otrzymaną łapóweczkę.

Dla naszego dobra i za nasze dobra.

środa, 6 kwietnia 2011

"Nie to dobre, co dobre, ale to dobre, co cieszy"

Kolejny pomysł Komisji Europejskiej, o którym krótką wzmiankę zamieścił Puls Biznesu to kolejna próba zachęcania ludzi do polubienia czegoś wbrew ich woli. Próbują, w całkowicie sztuczny sposób, stworzyć nową kategorię sportów motorowych: formułę 1 na prąd.

Nie mam zamiaru tutaj się rozpisywać na temat zalet dla środowiska, bo formuła 1 z pewnością nie odgrywa żadnej znaczącej roli w emisji gazów cieplarnianych na Ziemi. Ale chcę zwrócić uwagę, jak idiotyczny jest to pomysł z punktu widzenia sportu. Zwłaszcza sportu wyczynowego.

Po pierwsze, gdyby pomysł był dobry, to już dawno wpadł by na niego ktoś związany z formułą 1, telewizja lub magazyn sportowy, albo jakiś kibic. Urzędnik na pewno byłby na końcu tej kolejki, bo jak wiadomo oni w pierwszej kolejności wpadają na pomysły głupie.

Dlaczego zatem nikt o tym jeszcze nie pomyślał? Przede wszystkim dlatego, że w formule pierwszej chodzi o prędkość i przyspieszenie, których nie wyciśnie się z silnika elektrycznego. W każdym razie nie takiego, który można byłoby wraz z baterią zmieścić na pokładzie bolidu.

Prędzej przytaknąłbym, gdyby KE w ferworze politpoprawności naciskała na utworzenie F1 dla kobiet. Jestem przekonany, że znalazłoby się na świecie kilkanaście, może nawet kilkadziesiąt kobiet, które mogłyby wziąć udział w takim przedsięwzięciu bez strat dla jego widowiskowości (a prawdopodobnie nawet ją podnosząc, zwłaszcza przy otwieraniu szampana na podium).

Ale silniki na prąd na pewno nie przyciągną większej uwagi, raz: ze względu na wspomniane osiągi, dwa: bolid F1, który furkocze jak fruwaczek George'a Jetsona? Nie wyobrażam sobie F1 bez donośnego ryku motoru.

Równie dobrze Unia może postulować zawody pływackie w budyniu: mniejsza prędkość, mniej chlapania, ale za to więcej wody dla Afryki.

Owszem, w przyszłości może osiągi silników elektrycznych pozwolą im konkurować o prym w sportach motorowych. Obecnie jednak, jedyną ich szansą mógłby być zakaz używania w F1 silników spalinowych. Obawiam się, że to drugie nastąpi prędzej.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Podatki płaci konsument

Politycy lubią podnosić podatki. Mniej chętnie godzą się ze spadkiem popularności, który zazwyczaj temu towarzyszy. Robią więc wszystko, żeby przeciętnemu obywatelowi wmówić, niestety skutecznie, że podwyżka nie dotknie jego, tylko kogoś innego. Najchętniej przedsiębiorcę, bogacza, prezesa banku, lub szefa tegoż właśnie przeciętnego obywatela.

Robi się to w prosty sposób. Wystarczy powiedzieć, że na przykład prezes banku zarabia za dużo, więc należy go opodatkować. Motłoch przyklaśnie rozanielony. Pomysłodawca zyska głosy, bo wreszcie zrobił coś z tymi niedobrymi kapitalistami. A jakże, ten wredny bogacz ma więcej pieniędzy niż ja, więc dobrze, że i jemu się do tyłka dobiorą.  Ludzie ci nie wiedzą jednak, że tymi, którzy na tym stracą są oni sami.

Bogacz to wie, twórca ustawy to wie i przy wspólnym ruszciku szczerze się śmieją z tego, jak to im się udaje ludzi robić w bambuko.

Kilka lat temu, nie pamiętam dokładnie gdzie, czytałem komentarze pod informacją o podniesieniu podatku od dochodu z wynajmu nieruchomości. Większość z nich to peany pochwalne na cześć tego pomysłu. Jakiś facet pisał, że nareszcie się dobiorą do właściciela mieszkania, które on wynajmuje, bo tamten zdziera z niego pieniądze, za jakąś małą kawalerkę w starym bloku itp. Itd. Jak to dobrze, że teraz tamtego oskubią. I nie wiedział ten biedny idiota, że skubią jego. Naturalną konsekwencją wprowadzenia takiej podwyżki jest to, że od przyszłego miesiąca, za tę lichą kawalerkę, jej właściciel zedrze z niego jeszcze więcej.

Ludzie zapominają bowiem o jednym. Mieszkania nie wynajmuje się po to, żeby wynająć. Nie po to, żeby „nie stało puste”. I na pewno nie po to, żeby taki niewdzięczny łapserdak miał gdzie mieszkać. Właściciel robi to tylko i wyłącznie dla zysku. I ma założony pewien zysk, który chce osiągnąć.

Przykład: Mam mieszkanie i chcę na nim zarobić 1000 złotych, a podatek wynosi 10%. Wynajmuję więc mieszkanie za 1111 złotych. Odprowadzam 111 do urzędu skarbowego i w kieszeni zostaje mi 1000. Jeśli zaś podatek wzrośnie do 20 procent, to ja, aby zachować zysk, muszę podnieść cenę wynajmu do 1250 zł. Mój lokator już się ucieszył, że ja będę w podatku płacił więcej o kolejne 111 złotych, a tymczasem to on zapłaci więcej i to o 139 złotych.

I tak się dzieje ze wszystkim. Z paliwem, chlebem, odzieżą... Przedsiębiorca de facto nie płaci podatku, bo jest on wkalkulowany w cenę produktu końcowego. A jeśli podatek wzrośnie tak, że niektórym przedsiębiorcom produkcja przestanie się opłacać, bo zbyt będzie zbyt mały, to zamkną geszeft i tyle. Bezrobocie wzrośnie, podaż spadnie, a ceny jeszcze podskoczą.

Wszystkie podatki opłacamy my, konsumenci. Proszę nie dać się nabrać, że jest inaczej.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

Niepokojący żart

Na Onecie, pierwszego kwietnia można było przeczytać informację o tym, że rząd, by walczyć ze wzrostem cen cukru i paliwa wprowadzi ceny maksymalne na te towary. Artykuł ten mnie bardzo zaniepokoił. Sama historia była oczywiście żartem. Ale żartem nie była ankieta towarzysząca temu materiałowi.

Okazuje się bowiem, że cztery osoby na pięć, biorących w niej udział uznały ten pomysł z dobry, z czego zdecydowana większość za bardzo dobry. Aż strach pomyśleć, jaki byłby wynik tej sondy, gdyby wzięli w niej udział nie tylko internauci, wśród których mimo wszystko odsetek ludzi inteligentnych jest nieco wyższy niż w reszcie społeczeństwa.

To martwi, ale jest też niebezpieczne. Do wyborów zostało pół roku z hakiem, a osiemdziesiąt procent społeczeństwa to łakomy kąsek. Mam nadzieję, że nikt nie wykorzysta tej ankiety aby upichcić wyborczą kiełbasę, ani, co byłoby sto razy gorsze, faktycznie dłubać przy cenach tych produktów.

Konsekwencje takiego zabiegu mogą być różnorakie, ale za każdym razem negatywne.

Scenariusz pierwszy - rząd ustala ceny maksymalne, a różnica między ceną faktyczną produktu a ceną ustaloną przez rząd jest subsydiowana z podatków. To oznaczałoby okradanie ludzi nie posiadających samochodu na poczet tych, którzy je posiadają. Ponadto faktyczny koszt benzyny wzrósłby, ze względu na koszta administracyjne.

Scenariusz drugi - rząd zakazuje sprzedaży produktów po cenach wyższych niż ustalone, ale ich nie dotuje. Skoro zatem wartość kilograma cukru ma być wyższa niż jego cena, to po prostu nie opłaca się go sprzedawać i znika on z półek. Albo, co sprytniejsi handlowcy, wprowadzą promocję: "Kup pudełko zapałek za siedem złotych, a otrzymasz kilo cukru gratis". Konsekwencją tego będzie ustalenie ceny maksymalnej na pudełko zapałek i tak dalej, aż cały rynek będzie podlegał regulacjom.

Prima-Aprilisowym żartem nie jest jednak ciągłe nam wmawianie, że ceny idą w górę przez spekulantów. To jest po prosu łgarstwo, o czym już swego czasu pisałem tutaj.

piątek, 1 kwietnia 2011

Kto zyskuje na UE, a z kogo robi się idiotów

Przed przystąpieniem do Unii na każdym kroku zapewniani byliśmy, jakie to wielkie korzyści dla nas z tego członkostwa wynikną, a głównym argumentem oczywiście były dotacje. Niewiele jednak osób pytało, skąd UE ma wziąć pieniądze na te dotacje. Oczywiście nie powinno to dziwić, bo dlaczego? Co wybory ktoś obiecuje podwyżki płac dla pielęgniarek, nauczycieli, górników, a nikt o to nie pyta.

Ludzie zapominają o prostej zasadzie, że aby wyjąć, trzeba włożyć. A włożyć zawsze trzeba więcej, bo i przy wkładaniu i przy wyjmowaniu zawsze trochę się rozsypie. I tak samo jak, żeby podnieść pensję pielęgniarce, trzeba znacznie więcej odebrać na przykład policjantowi, tak samo w Unii, żeby jedno państwo dostało dotacje, to pozostałe muszą się na to zrzucić z okładem.

Prędzej czy później musi nadejść taki moment, w którym Polska, czy dowolny inny kraj członkowski, przestaje na tym interesie zarabiać, a zaczyna dopłacać. Tak jak prędzej czy później trzeba zapłacić pedofilowi za cukierki, którymi był częstował, zanim osiągnął swój cel.

Trudno jest ocenić, czy dla Polski ten moment krytyczny, w którym składka przewyższa dotacje oficjalnie już nastąpił, czy nie, podejrzewam że tak. Ale nie możemy zapominać, że oprócz składki ponosimy jeszcze inne koszta członkostwa. Jest to nasz czas i pieniądze, który jest idiotycznie marnowany, na zaspokojenie jeszcze bardziej idiotycznych dyrektyw unijnych. I nie ma wątpliwości, że jeśli weźmiemy to pod uwagę, to tracimy.

Ale te koszta ponoszą obywatele a nie państwo, więc rząd się nimi nie przejmuje. Jeśli bowiem rząd ma do wyboru opcję A, w której do budżetu wpływa rocznie tysiąc złotych, a obywatele tracą sto milionów oraz opcję B, w której budżet traci tysiąc złotych, a obywatele zyskują sto milionów, zawsze wybierze A. Bo tysiąc złotych widać, a te miliony są rozrzucone i nie do oszacowania.

A te dyrektywy, jak w każdej biurokracji, są produkowane z niesamowitą prędkością. Ot, dzisiaj czytam na portalu Gazety Prawnej, że wprowadzony zostanie zakaz używania plastikowych siatek, i zastąpią je siatki organiczne, produkowane ze zbóż.

Ja, w przeciwieństwie do GP nie martwię się dwudziestoma tysiącami pracowników zatrudnionych przy produkcji siatek plastikowych - oni znajdą zatrudnienie w fabrykach siatek zbożowych. Ale koszta tej zmiany to jednorazowy, acz nie bez znaczenia, koszt przestawienia się przemysłu z produkcji jednych na drugie - tu Unia się nie martwi, bo to się dokona za pieniądze konsumentów (a nie przedsiębiorców! - o czym kiedy indziej) oraz stały koszt wzrostu cen żywności, o czym GP pisze w tytule.

A po co to wszystko? Mówi się, że dla ochrony środowiska. Ale przecież reklamówki to tylko drobny ułamek produkowanych każdego dnia tworzyw sztucznych. Do śmieci trafiają niezliczone ilości plastiku. Worki na śmieci, butelki po napojach, opakowania, kubełki, plastikowe sztućce z barów, stare zabawki i mnóstwo innych. Dlaczego uwzięli się akurat na torebki? Przecież wychodząc z supermarketu z zakupami na cały tydzień, wynosimy zaledwie kilka gramów tych siatek.

Doświadczenie mnie nauczyło, że jeśli ktoś, państwo, czy Unia, wprowadza jakiś przepis, to nie dla tego, żeby obywatelom było lepiej, tylko po to, żeby komuś konkretnemu było lepiej. Moim odruchem już stało się, za każdym razem gdy coś takiego ma miejsce, zastanawianie się, kto i jak może na tym zarobić. Najwyraźniej czyjś znajomy ma fabrykę ryżowych torebek. Nawet nie dużą. Bo wystarczy, że on na tej ustawie zyska kilkadziesiąt tysięcy euro rocznie i już opłaca się pozostałych obywateli orżnąć na miliony. A jeśli ten znajomy na przykład opatentował technologię wytwarzania tych toreb, to już ho-ho!

Na koniec GP wymienia jeszcze kilka, z całego mnóstwa idiotycznych i kosztownych przepisów, na których ktoś może zrobić łatwe pieniądze. Wszystkie zostały one wprowadzone oczywiście w trosce o środowisko, o nasze zdrowie i bezpieczeństwo. Moimi ulubionymi są dwa, które osobno stwarzają pozory rozwiązań korzystnych dla obywateli i środowiska, ale ich połączenie w sposób ostateczny dowodzi, że nie mają one nic wspólnego z tymi górnolotnymi ideami.

Są to przepisy dotyczące żarówek i termometrów. Termometry rtęciowe zostały wycofane z rynku z uwagi na zawartą w nich rtęć, która, w odpowiednim stężeniu może być trucizną. Z drugiej strony żarówki wolframowe zostały zastąpione świetlówkami energooszczędnymi. Z lekcji chemii w podstawówce wiem, że świetlówki te również zawierają rtęć. Owszem, rtęci tej jest pięćset razy mniej niż w termometrze, ale:

- w przeciętnym gospodarstwie domowym jest znacznie więcej (kilka - kilkanaście) żarówek/świetlówek niż termometrów (jeden wystarczy w zupełności). Ponadto te pierwsze używane są każdego dnia, podczas gdy termometr kilka razy w roku, w efekcie znacznie częściej tłuką się świetlówki, niż termometry,
- kiedy już się stłuką, rtęć ze świetlówki, ulega rozproszeniu w powietrzu, a ta z termometru ma tendencję do zbierania się, dzięki grawitacji, w kropelki (których łączenie jest fantastyczną i pouczającą zabawą, którą mój ojciec, nie bacząc na śmiertelne ryzyko, na które mnie wystawia, prezentował mi ku mojej uciesze, kiedy miałem cztery lata),
- kroplę rtęci bardzo łatwo jest zebrać i zabezpieczyć lub zneutralizować sproszkowaną siarką (to też wiem ze szkoły podstawowej), którą można kupić w każdym sklepie chemicznym (jest wprawdzie nieznacznie droższa od cukru, ale rząd robi wszystko, żeby to zmienić), podczas gdy rtęć ze świetlówek wdychamy, nawet nie zauważając problemu.

Znacznie rozsądniejszym, a przede wszystkim tańszym sposobem na redukcję tej gigantycznej liczby śmiertelnych zatruć rtęcią z termometrów, byłoby (czego jako liberał też nie pochwalam, ale podaję jako przykład mniejszego zła) dołączanie do każdego sprzedawanego termometru kilku gramów sproszkowanej siarki z instrukcją obsługi. Problem polega na tym, że na produkcji elektrycznych termometrów zarabia się więcej niż na siarce.

No i z drugiej strony - Żarówki są złe, bo trują, ale szklane termometry rtęciowe ochoczo zastępuje się plastikowymi. Z tego samego plastiku, co te mordercze reklamówki.

Nie wspomnę już o męczącym oczy świetle. Te idiotyczne świetlówki są ciemne i przekłamują kolory, podczas gdy żarówki mają widmo bardzo zbliżone do słonecznego.

Ale wystarczy porównać ceny termometrów Hg i elektronicznych oraz ceny żarówek i świetlówek, żeby zrozumieć dlaczego jest to takie ważne dla Unii.

Na szczęście nie brak pomysłowych ludzi i można w Europie kupić normalne żarówki. Pardon: mini-grzejniki stuwatowe.