niedziela, 31 marca 2013

Mężczyźni i ryby...

Lewica jest zdania, że politycy mężczyźni nie powinni brać udziału w głosowaniu na temat aborcji (co ciekawe, podobnego zdania jest Alan Simpson, były senator partii republikańskiej w stanie Wyoming, źródło). Jako przeciwnik demokracji jestem zwolennikiem jej ograniczania, ale akurat w tym przypadku jestem pełen obaw, że zmiana ta przyniosłaby więcej szkody niż pożytku, bo nie opiera się na idei, ale nastawiona jest na osiągnięcie konkretnego wyniku w tym konkretnym przypadku.

Tłumaczenie tego pomysłu opiera się na tezie, że ludzie nie powinni głosować w sprawach, które ich bezpośrednio nie dotyczą. Przeprowadźmy zatem krótki eksperyment myślowy na tejże tezie oparty.

Rozumowanie za takimi pomysłami jest cokolwiek dziwne, wszak prawo aborcyjne, wbrew temu, co głoszą entuzjaści zabijania dzieci, dotyka również mężczyzn. Statystycznie na jeden usunięty płód płci żeńskiej usuwany jest jeden płód płci męskiej.

Oczywiście, każda aborcja dotyczy bezpośrednio również jednej dorosłej kobiety, ale w jej przypadku stawką w grze jest tylko kilka miesięcy całkowicie naturalnego stanu ciąży, a nie, jak w przypadku wspomnianych dzieci, dekad całego ich istnienia. Zatem z głosowań na temat aborcji powinni zostać wykluczeni nie tylko mężczyźni, którzy nie zachodzą w ciążę, ale również wszystkie pozostałe osoby, którym nie zagraża bycie bierną stroną aborcji. Urodzeni nie powinni decydować o życiu lub śmierci nienarodzonych.

Skoro bowiem odbieramy mężczyznom prawo do decydowania czy ciała ich żon i córek należy pozostawiać w zdrowym i naturalnym stanie ciąży, czy też umożliwić, przy zastosowaniu nienaturalnej ingerencji z zewnątrz, przejście z tego stanu w stan braku ciąży, bez pogorszenia stanu zdrowia kobiety, tylko dlatego, że kwestia dotyczy, jak twierdzą ignoranci, wyłącznie ciała kobiety, to tym bardziej, tysiąckroć bardziej, należy odebrać kobietom i mężczyznom prawo do decydowania czy ciała nienarodzonych dzieci należy pozostawić w zdrowym i naturalnym stanie rozwoju płodowego, czy też umożliwić, przy zastosowaniu nienaturalnej ingerencji z zewnątrz, przerwanie tego stanu przez rozszarpanie ich na strzępy, któremu towarzyszy kolosalne pogorszenie stanu zdrowia płodu.

Zatem nawet przyjmując idiotyczne założenia lewicy dochodzimy do wniosków, które odbiegają od tych zamierzonych przez lewicę. Lewica tego nie zauważa. Ale muszę też się przyznać, że w powyższym wywodzie zastosowałem pewną chytrą sztuczkę, która jest obca lewicy. Logikę.

sobota, 30 marca 2013

Cnota córki Giertycha

Między pp. Palikotem i Giertychem doszło do spięcia dotyczącego współżycia trzynastolatek (czytanka). Nie jestem pewien co Palikot miał na myśli, mówiąc o koronacji Jadwigi Andegaweńskiej, bo mętności jego wypowiedzi dorównują jedynie jego wzrok i fryzura. Na pewno zaś nie mogę się zgodzić ze stanowiskiem Romana Giertycha, który jest przecież dość rozsądnym człowiekiem.

- Jako ojciec dwóch córek, w tym 13-latki, zwracam się do wysokiej komisji z wnioskiem o ukaranie i jednoznaczne potępienie wypowiedzi Janusza Palikota (...), w której polityk ten opowiedział się za obniżeniem wieku sankcjonowanych przez prawo kontaktów seksualnych - napisał Giertych do szefowej komisji etyki poselskiej Małgorzaty Kidawy Błońskiej (PO).
Według byłego wicepremiera Palikot opowiedział się za prawną dopuszczalnością kontaktów seksualnych z trzynastoletnimi dziećmi i tym samym realizuje postulaty środowisk pedofilskich.

Niestety w wyniku stuletniej propagandy nawet rozsądny i poczciwy Roman Giertych uwierzył, że to państwo jest od tego, by pilnować, żeby jego córki się nie łajdaczyły. Problem jest podobny do tych, o których już pisałem przy okazji sporu o "małżeństwa" jednopłciowe, czy o posyłanie sześciolatków do szkół. Pozostawione w rękach państwa stają się one "problemami Kisiela".

Przez stulecia państwo w ogóle nie interesowało się problemem inicjacji seksualnej dziewcząt, a mimo to zachowywały się one przystojniej i wyżej ceniły swoją cnotę niż wiele dzisiejszych gimnazjalistek. Dlaczego? Bo rodzina była rodziną. Nikt się nie mieszał w jej sprawy. Bo to zadaniem rodziców było córkę wychować na damę. A jak jej nie wychowali, to ich głowa była w tym, by latorośl upilnować.

Nie rozumiem, dlaczego pan Giertych popiera system, który burzy ten porządek, w dodatku powołując się na fakt bycia ojcem 13-latki. Jestem pewien, że jego córek ten problem nie dotyczy, że obie są dobrze wychowane i nie potrzebują prawa, by pilnowało ich niewinności. A jeśli pan Giertych obawia się, że ktoś mógłby wykorzystać jego córkę wbrew jej woli, to polskie prawo posiada narzędzia by go ukarać, niezależnie od wieku jego ofiary.

I tak ma być. Państwo ma karać w sytuacji gdy komuś dzieje się krzywda. A jeśli młode dziewczę dobrowolnie oddaje tyłek mężczyźnie, to nic państwu do tego. Ale ojciec ma mieć prawo tyłek ten zdrowo przetrzepać.

Bo jeśli rodzic nie wychowa i nie upilnuje córki, to proszę mi wierzyć, ustawa tego na pewno nie załatwi. Nie powstrzyma zakochanych nastolatków. Wiem dobrze, bo sam byłem wielokrotnym zakochanym nastolatkiem i jestem pewien, że i Roman Giertych swego czasu też nim był.  Całkowicie nie interesowały mnie wówczas ustawowe kryteria wiekowe. One nigdy nie były przeszkodą do osiągnięcia mojego celu. To, co studziło mój zapał w tamtym czasie, to byli ojcowie moich wybranek.

piątek, 29 marca 2013

Leczenie homoseksualizmu

Za każdym razem, gdy ktoś wspomni o "leczeniu homoseksualizmu" podnosi się krzyk. Mówienie o tym to homofobia, mowa nienawiści, niedouczenie. I nie mówię tu bynajmniej o pomysłach przymusowego "leczenia". Mówię tu o homoseksualistach, którzy sami chcą stać się heteroseksualistami i z własnej woli biorą udział w różnego typu terapiach, które mają pomóc im w rozwiązaniu problemu z identyfikacją samego siebie, jak to się dziś modnie mówi. Oni właśnie muszą zostać skutecznie zagłuszeni krzykami elgiebeciarzy.

Co jest dziwne, bo te same środowiska, jeśli ktoś nie akceptuje swojej płci, wręcz zachęcają go do jej zmiany.

Gdybym zatem czuł się niekomfortowo jako mężczyzna, to środowiska lgbt z całego serca będą mnie namawiały do tego, żebym zmienił płeć, jak uczyniła to była panna Anna z jabłkiem Adama, która "wyleczyła" się z bycia mężczyzną. Ba! są wśród nich nawet tacy, którzy chcieliby, aby to NFZ płacił za moją kastrację. Oczywiście po to, bym czuł się dobrze w swojej skórze.

Ale gdybym był homosiem, który nie akceptuje swojej orientacji seksualnej, gdybym chciał założyć prawdziwą rodzinę i mieć dzieci to nie. Jak w ogóle mogło mi wpaść do głowy, że współżycie z kobietą może być interesującą alternatywą dla "spółkowania" z mężczyzną. Jestem nienormalny i powinienem się leczyć, ale na coś zupełnie innego niżbym chciał.

Nawiasem mówiąc ta sytuacja wcale nie jest wyssana z palca. Są ludzie, którzy nie akceptują swojego homoseksualizmu i istnieją ośrodki specjalizujące się w udzielaniu im, nie bez sukcesów, pomocy. Ale o tym oczywiście się nie mówi, bo jest to mowa nienawiści.

Te dwie skrajne sytuacje najlepiej dowodzą tego, że im wcale nie zależy na tym, żebym czuł się komfortowo, żebym akceptował samego siebie. Akceptować mam się tylko wówczas, kiedy chcę stać się jednym z nich. Kiedy zaś w grę wchodzi "opuszczanie ich szeregów", to już nie zależy im na moim zadowoleniu.

To bardzo dobitny dowód na to, że elgiebeciarzom nie zależy wcale na tym, by wszyscy byli zadowoleni z tego, kim są, tak jak głoszą ich działacze. Chodzi o to, żeby przybywało zboczeńców, a prawdziwa rodzina, prawdziwi mężczyźni i prawdziwe kobiety mają odejść do lamusa.

piątek, 22 marca 2013

Umowy recyklingowe


Gazeta Prawna pisze o rzekomej hipokryzji "Solidarności", gdyż ta z jednej strony walczy z tzw. "umowami śmieciowymi", a z drugiej strony zatrudnia ludzi na takich właśnie umowach. "Solidarność" oficjalnie zaprzecza tej tezie, ale nawet jeśli to byłaby prawda, to niechętnie, ale muszę stanąć tu w obronie związków zawodowych. Są to wprawdzie szkodniki, którymi się brzydzę, ale z tysiąca innych powodów. Zarzucanie im hipokryzji w tym konkretnym przypadku to nieporozumienie.

Ileż razy spotkałem się z twierdzeniem, że hipokrytą jest JKM, który brzydzi się demokracją do tego stopnia, że słowo to mu nawet przez gardło nie przejdzie, a mimo to startuje w wyborach demokratycznych? Ile razy słyszałem, że jego zwolennicy domagają się likwidacji służby zdrowia, a mimo to, kiedy zachorują, chadzają do państwowych przychodni? To jest dokładnie to samo rozumowanie.

"Solidarność" opowiada się za zniesieniem "umów śmieciowych" - to fakt. Ale też jest pracodawcą. A aby zatrudnić dobrych pracowników na dobrych warunkach, musi być konkurencyjną. Dzięki temu że korzysta z umów śmieciowych, jest w stanie przyciągnąć młodych zdolnych ludzi, którym ten rodzaj umowy odpowiada. A kiedy już uda im się te umowy zdelegalizować, wówczas nie będą mieli nie tylko możliwości, by zatrudniać w ten sposób, ale przede wszystkim potrzeby. A dopóki umowy śmieciowe obowiązują dopóty z nich korzystają. Dokładnie tak jak z chodzeniem do lekarza: dopóki mogę "bezpłatnie" iść do internisty w przychodni NFZ, dopóty będę z tego prawa czasem korzystał, mimo iż się jemu sprzeciwiam.

Jeśli ktoś tu jest hipokrytą, to ci "pracownicy, których »Solidarność« zatrudnia sobie na... umowy śmieciowe!!!". Bo to oni z jednej strony własnym podpisem poświadczają wolę bycia w ten sposób zatrudnionym, a potem płaczą, że ktoś tę ich wolę uszanował.

Ciekawym jest to, że sama konstrukcja zwrotu "Solidarność" zatrudnia SOBIE, wpisuje się pięknie w retorykę "Solidarności", że pracodawca jest jedyną stroną umowy i robi SOBIE co chce. Otóż nie. Nie robi SOBIE. On uzyskał zgodę pracobiorcy. Bardzo mi ta retoryka "zgrzyta" w ustach prezesa Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. To także jest bliższe hipokryzji niż stanowisko samej "Solidarności"

Jest wiele powodów by "Solidarności" nienawidzić, ale nie pozwólmy, by nienawiść ta przysłoniła nam rozum. Bądźmyż uczciwi. Jeśli nasz wróg śmiertelny robi coś słusznego, miejmyż odwagę to zauważyć, zamiast krytykować wszystko "z przyzwyczajenia" i "bojkotować pomidorówkę". Jeśli prawdą jest to, że "Solidarność" faktycznie zatrudnia na "umowach śmieciowych", to ja to rozumiem i pochwalam.

A tak nawiasem mówiąc, to termin "umowy śmieciowe" pasuje tu jak wół do karety, bo to właśnie te umowy eliminują wiele elementów "śmieciowych" z relacji pracodawca - pracobiorca, a zachowują to co dobre i korzystne. Ja proponuję zatem termin "umowy recyklingowe".

wtorek, 19 marca 2013

Cesarskie cięcie 2

 Przez ostatnie dni na porodówkach rozgrywały się sceny jak z komedii "Cesarskie cięcie" Stanisława Moszuka. (źródło) Wszystko za sprawą zmiany w przepisach o urlopach macierzyńskich:

Kilkanaście tysięcy kobiet od kilkunastu dni walczy z czasem. Tym razem jednak się nie spieszą. Przeciwnie. Robią wszystko, by opóźnić poród. Jeśli urodzą do 17 marca, na macierzyńskim będą przebywać pół roku. Jeśli uda im się przetrzymać do poniedziałku – rok.

Jestem ciekaw, co na to feministki, które uważają, że kobieta pozostająca w domu z dzieckiem to wstyd, niewolnictwo i średniowiecze. Dlaczego tyle przyszłych mam chce sobie wydłużyć to cierpienie?

A tak na poważnie to jest to oczywiście kolejna bohaterska walka naszych elit rządzących z problemami, które sami tworzą. Problemy tu są dwa. Pierwszy to ten, że w wyniku już nawet nie "obciążeń podatkowych", bo to eufemizm, tylko grabieży w biały dzień, przeciętny mężczyzna nie jest w stanie utrzymać rodziny i dlatego jego żona nie może spokojnie zająć się dzieckiem w domu, ale kombinuje i martwi się, że za kilka miesięcy musi je posłać do żłobka i wracać do pracy.

Drugim problemem jest sama instytucja urlopu macierzyńskiego. Urlop ten, w przeciwieństwie do popularnego wierzenia, to nie jest żadna łaska dla kobiety. Ona na ten urlop i tak musi zapracować. Niezależnie od tego, czy za przebywanie w domu z dzieckiem otrzymuje pieniądze od pracodawcy, od ZUSu, czy innej instytucji, ktoś musi na te pieniądze zapracować. Muszą one być uwzględnione w płacy tej kobiety lub w podatkach (również w podatkach jej męża).

Jedynym sensownym rozwiązaniem jest zaprzestanie tej bezsensownej grabieży i pozwolenie rodzinie samej odkładać pieniądze i decydować czy-, kiedy-, kto- i na jak długo pozostanie ze swoim dzieckiem w domu.

A tymczasem nasi prawodawcy tak bardzo chcą pomóc rodzinie, że aż kobiety są w stanie zaryzykować komplikacje przy porodzie dla kilku miesięcy ich łaskawej jałmużny.

sobota, 16 marca 2013

Powinność prawa

Trybunał Sprawiedliwości w Luksemburgu orzekł, że hiszpańskie prawo hipoteczne jest niezgodne z prawem unijnym (czytanka).

Trybunał w Luksemburgu przypomniał, że powinnością każdego prawa jest obrona konsumenta, a hiszpańska ustawa dotycząca hipotek - podkreślił - broni jedynie banków.

- Żądamy, aby decyzja Luksemburga działała wstecz i aby oddano mieszkania rodzinom, które je utraciły - apelowała Ada Colau, rzecznik Platformy Przeciwko Eksmisjom.

Ta wypowiedź to oczywiście policzek dla sprawiedliwości i jednej z jej podstawowych zasad, że prawo nie działa wstecz (lex retro non agit). Ale o to można lewakom tłumaczyć do znudzenia, a oni i tak nie widzą w tym nic złego. Kto wie, może kiedyś ktoś ich poczynania także rozliczy "wstecz". Nie mogę powiedzieć, żebym był "za", ale i nie powiem, że nie zasługują na taki los. Kto mieczem wojuje...

Moją uwagę przyciągnęła pierwsza część cytatu. Czy rzeczywiście powinnością każdego prawa jest obrona konsumenta? Nie. Powinnością każdego prawa jest stanie na straży sprawiedliwości. Jeśli konsument nie wywiązuje się ze swojej części umowy, to prawo nie może stać po jego stronie.

Co więc chroni konsumenta? Machina wolnego rynku oczywiście. Tylko ona, napędzając konkurencję usługodawców i ich nieustanną walkę o klienta zmuszając pierwszych do jak najlepszego zaspokajania potrzeb drugich.

Wolny rynek, nie tylko na gruncie usług bankowych, nie istnieje. Dlaczego nie? Bo europejscy miłośnicy biurokracji decydują, przyznając koncesję, lub nie, kto ma prawo świadczyć jakie usługi, ograniczając tym samym konkurencję. Dlaczego tak? Każdy biurokrata oczywiście odpowie, że robi to dla dobra konsumenta, by tylko "sprawdzeni i certyfikowani" przedsiębiorcy mogli świadczyć im usługi.

Szkopuł tkwi w tym, że to najwyraźniej nie działa, skoro teraz ci sami biurokraci muszą chwytać się takich pomysłów, jak ten pani Colau, by chronić tego samego konsumenta, przed tymi bankami, które sami koncesjonują, a by koncesjonować zniszczyli wolny rynek, który najlepiej zabezpiecza interesy tegoż konsumenta. Kółko się zamyka. Absurd, prawda?

Nie dla nich. Bo oni, w tej bohaterskiej walce z tworzonymi przez siebie problemami mają swój interes. Jedna komisja zajmuje się wydawaniem koncesji, druga zajmuje się przebudowywaniem prawa, trzecia koordynuje prace między nimi, a czwarta przytakuje i cieszy się, że przez zamieszanie z pierwszymi trzema, nikt nie zauważa, jak się obijają.

A za to wszystko płaci ten biedny, z każdej strony obskubywany konsument. Nic dziwnego, że nie stać go na spłatę tej cholernej hipoteki.

środa, 13 marca 2013

Geniusze i idioci

W niedzielnym programie "Młodzież kontra..." Konrad Berkowicz z KNP w błyskotliwy sposób obnażył rozdwojenie jaźni pani Joanny Senyszyn (sznurek). Zwrócił uwagę, że gdy mowa jest o tym, że studia wyższe kończy stosunkowo więcej kobiet niż mężczyzn, wówczas, według pani Senyszyn świadczy to o tym, że kobiety są zdolniejsze. Kiedy z kolei mowa jest o tym, że polityką zajmuje się więcej mężczyzn niż kobiet, to już nie dlatego, że mężczyźni lepiej się do tego nadają. Wówczas świadczy to o istnieniu dyskryminacji kobiet w polityce.

Myślę, że komentarz do tego nagrania jest zbędny. Zastanowienie się nad przytoczonym faktem lepszej reprezentacji płci pięknej na wyższych uczelniach może być jednak bardzo pouczające. Jedną z przyczyn, ale nie jedyną, tego zjawiska jest bardzo prosta zależność, która wcale nie polega na tym, że kobiety są przeciętnie zdolniejsze od mężczyzn, czy też na odwrót. Przeciętnie mężczyźni i kobiety są tak samo zdolni i rozumni. Różnica tkwi w odchyleniu od tej przeciętności.

Kobiety stanowią dużo bardziej "zwartą grupę", nie tylko jeśli chodzi o inteligencję - w bardzo wielu dziedzinach. Mężczyźni są bardziej "rozstrzeleni". Jeśli weźmie się dostatecznie dużą grupę kobiet, to zauważymy, że wszystkie one są mniej więcej podobnie inteligentne, a znaczące odstępstwa od normy zdarzają się sporadycznie. W podobnej grupie mężczyzn będzie z kolei mniej "średniaków", za to będzie więcej jednostek wybitnych, ale też więcej skończonych idiotów.

Właśnie dlatego drzewiej, kiedy studia wyższe były przeznaczone dla wybitnych umysłów, na uniwersytetach było więcej mężczyzn. Dzisiaj, aby dostać się na studia "wyższe" i je ukończyć wystarczy nie być skończonym idiotą, a tych jest więcej wśród mężczyzn.

A najlepszym dowodem na to jak niskie są obecnie standardy szkolnictwa jest tytuł profesorski samej pani Senyszyn.

sobota, 9 marca 2013

Szef policji nie jest skończonym idiotą

Głównym zadaniem policji dzisiaj jest łatanie dziury budżetowej. Bardziej skupia się na pilnowaniu, by uczciwi i praworządni obywatele chodzili "pod linijkę" według jakichś sztucznych, całkowicie bezsensownych i nieuzasadnionych przepisów, niż na chronieniu ich przed prawdziwymi złoczyńcami. Bo na pierwszym można nieźle zarobić. Ponadto to pierwsze daje policjantowi poczucie władzy i wyższości, gdy może karać kogo chce, za byle co, nawet jeśli to byle co nikomu nie przeszkadza. Łapanie złodziei i bandytów to sytuacja odwrotna - to jest służba, czyli ta mniej pożądana strona relacji pan- sługa. Policjanci dawno już zapomnieli o tym, że to oni mają nam służyć, bo my im za tę służbę płacimy. Wolą rozstawiać nas po kątach, traktować z góry i jeszcze wystawiać nam za to rachunek. A rząd, zamiast przywołać ich do porządku, tylko ich do tego zachęca.

Generał Marek Działoszyński, szef policji, proponuje, by kradzież mienia o wartości niższej niż tysiąc złotych nie była kwalifikowana jako przestępstwo, a jedynie jako wykroczenie (czytanka). Obecnie ta granica to 250 złotych. To jest kolejny dowód, po fotoradarach, na to, że policja nie jest już od tego by chronić nas i naszego mienia, ale po to, by zdzierać z nas pieniądze, jak najmniej przy tym się napracowawszy.


Policja ma dwa poważne argumenty za zmianą: policjanci oderwani od biurek wyjdą na ulicę, więcej funkcjonariuszy skupi się na sprawach poważnych.

Te "sprawy poważne" to oczywiści rowerzyści bez dzwonka, matki karcące swoje dzieci, staruszki przechodzące przez jezdnię nie tam gdzie trzeba, krzywo zaparkowane samochody i studenci, którzy nikomu nie wchodząc w drogę raczą się piwem w piątkowy wieczór na ławce w parku. Ich dużo łatwiej znaleźć, niż złodzieja, który ukradł telewizor za 999 złotych. Po co dbać o nasze bezpieczeństwo, skoro można nas pilnować, jak stada baranów i jeszcze na tym zarobić. Bo na mandatach policja i skarb państwa się bogacą, a na złapaniu złodzieja korzysta tylko okradziony, który odzyska swoją własność.

Szef policji zresztą wcale nie kryje, że chodzi o pieniądze:

Za zmianą przemawiają przykłady absurdalnych dochodzeń, gdzie dla wykrycia sprawcy kradzieży komórki powołano biegłego od DNA, by ustalić sprawcę. Koszty sprawy dziesięciokrotnie przekroczyły wartość skradzionego przedmiotu.

Pan Działoszyński, zapomniał jednak, że policja nie jest przedsiębiorstwem komercyjnym, które ma samo na siebie zarobić. To my płacimy na jej utrzymanie. Policja nie jest od tego, by mieć zyski, tylko od tego by mieć wyniki w walce z przestępcami. Bo jeśli jest inaczej, to proszę bardzo, niech ściga tylko tych przestępców, których ścigać się opłaca, ale w takim razie powinna przestać być utrzymywana z podatków. Bo póki co, to my płacimy policji. A płacimy jej za to, żeby dbała o nasze bezpieczeństwo, a nie kręciła sobie "opłacalny" biznes naszym kosztem.

A złodziej ma mieć świadomość, że każda kradzież jest przestępstwem i nie ma taryfy ulgowej. Owszem, nie za każdą kradzież jest sens ścigać, ale jeśli złodziej zostanie już zidentyfikowany i zatrzymany, to ma być traktowany tak, jak na to zasługuje, niezależnie od tego, czy telewizor, który próbował wynieść bez płacenia kosztuje 999, czy tysiąc złotych, czy też jest to radio za stówkę.

Już dzisiaj, czemu pan generał zaprzecza, złodzieje, dobrze znając obecnie obowiązujące kryteria, wiedzą dokładnie ile mogą ukraść za jednym zamachem, ryzykując tylko mandat. I o ile tylko są na tyle zdolni, by dać się złapać rzadziej niż raz na dwie kradzieże, co raczej wielkim wyczynem nie jest, wychodzą na plus. A te razy, kiedy się nie uda, to tylko "koszt uzyskania przychodu", który muszą co jakiś czas zapłacić, bez żadnych większych konsekwencji. Proponowany przepis sprawi tylko, że złodzieje będą się czterokrotnie szybciej bogacić.

Szef policji uspokaja jednak:

Zapowiada zmianę nie tylko progu przestępstwa kradzieży, ale również kwot mandatów. Dziś za kradzież (wykroczenie) można wlepić najwyżej 500 zł. - Proponujemy podniesienie tej kwoty np. do 2 tys. zł, jak przy wykroczeniach drogowych - mówi szef policji. Chciałby też stworzenia specjalnego rejestru spraw o wykroczenia.

Cóż za drastyczna zmiana! Zamiast 500 złotych mandatu za kradzież dóbr o wartości 250 złotych policja będzie wlepiać mandat 2 tysięcy złotych za kradzież 1 tysiąca. Bardzo mnie ta wiadomość cieszy, bo podważa stereotyp policjanta jako skończonego idioty, a tu, proszę bardzo: pan Działoszyński potrafi nawet rozwiązać zadanie na proporcję.

I jeszcze drobne spostrzeżenie na koniec:
Ja nie mam wątpliwości, że nie chodzi wcale o to ile się ukradnie, tylko o to, komu się ukradnie. I mam na to niepodważalny dowód:

Obecnie złodziejowi, który ukradnie sklepikarzowi towar za który sklepikarz ów sam zapłacił i na który sam pracował, wart niecałe 250 złotych,  grozi mandat 500 złotych i pokiwanie palcem. Tymczasem mieszkańcowi gminy Dębno, Jackowi Legutko, który podpiął kamerę do gniazdka w urzędzie, utrzymywanym z podatków innych, w tym także pana Legutko, tym samym kradnąc prąd o wartości trzech groszy, grozi kara pięciu lat więzienia (sznurek).

Nie opłaca się ścigać złodzieja telefonu komórkowego, ale opłaca się utrzymywanie więźnia przez pięć lat za kradzież trzech groszy. Tu już chyba z tą proporcją jest coś nie tak.

niedziela, 3 marca 2013

LGBTRZ

Jest wiele typów zboczeń. Są zboczenia drobne, całkowicie nieszkodliwe i akceptowalne, a są i takie, które po prostu brzydzą i sieją zepsucie. Homoseksualizm jest nieszkodliwym odstępstwem od normy. Skrywany tam, gdzie jest jego miejsce, czyli w prywatnej sypialni, nikomu nie wadzi. Ale już towarzyszący mu często ekshibicjonizm, czyli obnoszenie się z tym wśród często obcych ludzi, czy wręcz działanie w różnych gejowskich organizacjach osób, które mają taki problem z akceptacją swojego zboczenia, że aż niemal siłą próbują zmuszać innych do jego akceptacji, to już jest coś obrzydliwego i wulgarnego. Prawdziwy dżentelmen i prawdziwa dama chcą być od tego jak najdalej. I to nie chodzi tylko o homoseksualizm. Głośne mówienie o sprawach intymnych jest, najłagodniej ujmując, nieeleganckie.

Nie mniej obrzydliwe jest "wścibstwo seksualne", czyli zwykłe podglądactwo - interesowanie się i mówienie o cudzym życiu intymnym. Ilekroć przechodzę obok jakiegoś kiosku z gazetami widzę wielkie nagłówki, kto z kim sypia, kto kogo zdradza, kto jest homosiem, a kto zoosiem. Fe.

Wyżej nieco na tej skali obrzydliwości postawiłbym sytuację, w której takie wścibstwo łączy się niejako z kazirodztwem, czyli gdy przedmiotem zainteresowania staje się życie seksualne najbliższej rodziny - matki, siostry, syna - zwłaszcza dorosłego i samodzielnego. Normalny człowiek nie wie i nie chce wiedzieć, co w łóżku robi jego córka z mężem, chłopakiem, czy dziewczyną. Interesowanie się tym jest samo w sobie  niesmaczne i niepokojące, a sto razy bardziej niesmaczne i niepokojące jest dyskutowanie o tym w towarzystwie. Nie wyobrażam sobie, jak ktoś mógłby uważać za normalną wymianę zdań między sąsiadkami:

- Moja synowa bardzo lubi, gdy mój Wojtuś pieści ją analnie.
- Tak? A wie pani, że moja mama też to uwielbia?

Wzdrygam się w ogóle próbując sobie wyobrazić taką sytuację. Samo to, że te dwie wyimaginowane panie o tym wiedzą jest paskudne. Tymczasem istnieją osoby, prawdziwe osoby, które nie tylko mówią o takich rzeczach sąsiadom, czy na imieninach szwagra. Mówią o tym wszem wobec z bilbordu (czytanka).

Forsowany przez lewicę upadek moralności zaszedł już tak daleko, że są ludzie, którzy bezwstydnie i publicznie "promują" homoseksualne zachowania swoich dorosłych dzieci. To jest jedno z najbardziej odrażających zboczeń o jakich słyszałem. To kompilacja wszystkich powyższych.

Akcji tej, w której zboczeńcy (bo są to swego rodzaju ekshibicjoniści i podglądacze z tendencjami kazirodczymi) gloryfikują zboczenia swoich dzieci, patronują m.in. wicemarszałek Sejmu Wanda Nowicka, pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska-Rajewicz i prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Znamiennym jest, że te trzy wymienione osoby to kobiety. Nie damy - kobiety. Zaś twarzy i spraw intymnych udziela jej między innymi wspaniały aktor Władysław Kowalski.

Rodzice, którzy nie wiedzą, a najczęściej wiedzieć nie chcą, mogą tylko częściowo uczestniczyć w życiu swych dzieci. Obszar, z którego sami się wykluczają, z biegiem czasu rośnie, więź rodzinna słabnie - mówi Katarzyna Remin, działaczka KPH, koordynatorka projektu.

Ja, w przeciwieństwie do pani Remin, uważam, że to bardzo dobrze, jeśli rodzice nie uczestniczą w życiu seksualnym swoich dzieci. Problem jest właśnie wówczas, gdy rodzice w nim UCZESTNICZĄ.

Proponuję, żeby organizacje LGBT przemianowały się na LGBTRZ, by uwzględnić również rodziców zboczeńców (czy też rodziców-zboczeńców). W kupie raźniej.