środa, 30 stycznia 2013

"Prawie" robi wielką różnicę

Głos Rosji podaje:

Niektóre samorządy w belgijskiej prowincji Flandria wprowadziły zakaz bitw na śnieżki.
Urzędnicy porównali zimową zabawę do obrzucania się kamieniami oraz polecili policjantom, by surowo kontrolowali przestrzeganie nowej ustawy.

Niezastosowanie się do przepisu skutkować ma mandatem w wysokości stu euro.

To już nawet przestaje być śmieszne. Kraje cywilizacji europejskiej rządzone są przez idiotów, którzy uwierzyli, że cała reszta świata to są jeszcze więksi idioci niż oni. Niedawno w USA szkoła zawiesiła kilkuletnią dziewczynkę za stworzenie zagrożenia terrorystycznego pistoletem na bańki mydlane, a teraz to.

Tak, urzędnicy ci mają rację. Rzucanie śnieżkami jest prawie tym samym, co rzucanie się kamieniami. Prawie! Jest jedna podstawowa różnica, czym może zaskoczę flamandzkich urzędników: nie używa się do tego kamieni.

Na tej samej zasadzie można by zakazać strzelania z łuku do tarczy, bo to prawie to samo, co strzelanie z łuku do człowieka, paintballa, bo to prawie jak strzelanie do siebie z karabinów na ostrą amunicję, czy gry w piłkę nożną, bo to prawie jak kopanie kalekiego niemowlęcia z zespołem downa. Prawie. I właśnie to "prawie" robi wielką różnicę między niewinną i bezpieczną zabawą, a masakrą. Masakrą, którą w oczach tych biednych idiotów jest zabawa, w którą i dzieci, i dorośli bawią się od wieków, jeśli nie tysiącleci i jakoś jeszcze się nie pozabijaliśmy.

Dzieciaki, zwłaszcza chłopcy, uwielbiają rywalizować, ścigać się, walczyć, bawić się w wojnę i naparzać śnieżkami. I to jest całkowicie w porządku. Taka jest ich natura. I bardzo dobrze, że mogą rzucać w siebie "jak kamieniami" bez kamieni. To lepiej, że mają bezpieczny sposób na zaspokojenie tych potrzeb i wyładowania zdrowej młodzieńczej agresji. Problem by powstał, gdyby tego nie robili - gdyby ich naturalne odruchy były tłumione. Bo wówczas dzieją się złe rzeczy.

Aż mi jest żal tych biednych kretynów, urzędników, gdy pomyślę, jak smutne musieli mieć dzieciństwo.

Pardón, PRAWIE jest mi ich żal.

______
Przypominam o konkursie. Proszę o wysłanie SMSa o treści K00089 (kółka w środku to zera, a nie literki) na numer 7122. Koszt to 123 grosze - przypominam, że dochód z SMSów, a także wygrane przeze mnie nagrody będą przekazane na cele charytatywne.

Moje szanse na finał niestety powoli topnieją - spadłem na szesnastą pozycję. Nie wiem ilu głosów mi brakuje do pierwszej dziesiątki - może kilku, może kilkudziesięciu, niestety Onet nie ujawnia tych liczb. Wygląda na to, że otrzymałem 50, może 49 głosów, bo jestem na pierwszej pozycji wśród blogerów w przedziale 6-50. Ale nie składam jeszcze broni, zatem jeśli jest wśród Państwa jeszcze ktoś, kto nie głosował, a ocenia wartość mojego bloga na więcej niż 123gr, to zachęcam - głosowanie kończy się w czwartek 31 stycznia. Na pewno nie będą to pieniądze zmarnowane, bo jeśli nawet nie "wepchną" mnie do finału, to wyślą dzieci na kolonie.

Najlepiej wysłać SMSa na samym finiszu - w czwartek po południu, po przedostatnim zliczeniu głosów - wówczas nie zostawimy przeciwnikom szansy na odpowiedź. Fundacja Pomocy Sierotom trzyma za nas kciuki!

niedziela, 27 stycznia 2013

Antypody rzeczywiście stoją na głowie

Na stronie nowozelandzkiej organizacji ACT podano informację o mężczyźnie, który został zwolniony z pracy, gdy wyszło na jaw, że fałszywie podawał się za inżyniera z wieloletnim doświadczeniem, a jego referencje i dokumenty stwierdzające kwalifikacje były podrobione. Oszustowi przyznano 10 tys. NZD odszkodowania. Czyli ukarano pracodawcę za to, że został oszukany.

Wyobraźmy sobie, że kupuję komputer na Allegro, płacę, a sprzedawca wysyła mi pudło po komputerze z cegłami w środku. Co to znaczy? Oczywiście znaczy to, że sprzedawca jest złodziejem i oszustem. W normalnej sytuacji należałoby hultaja złapać, wezwać do zwrotu nieuczciwie pozyskanych pieniędzy i jeszcze przysolić karę.

A obie sytuacje są przecież bardzo podobne. Wszak usługa doświadczonego inżyniera to takie samo dobro jak komputer. I jeśli płacę za inżyniera, a dostaję usługę jakiegoś jegomościa, który inżynierem nie jest, to znaczy, że to on nie dotrzymał warunków umowy, a ja jestem poszkodowany.

W normalnej sytuacji sąd nakazałby temu oszustowi oddanie wszystkich pieniędzy, jakie zarobił na bezprawnie zajmowanym stanowisku z nawiązką za narażanie dobrego imienia firmy i jeszcze poszedł siedzieć za oszustwo i wyłudzenie. Przecież to jest normalny złodziej, który sprzedał bezwartościowego pustaka w "pudełku po inżynierze".

Tak się nie stało. Wprost przeciwnie: nowozelandzkie prawo pracy faworyzuje oszustów. I naturalną konsekwencją tego będzie, że zaraz inni pójdą w ślady tego drania. No tak! Skoro zamiast pracować przy frytkownicy w barze szybkiej obsługi mogę sfałszować parę dokumentów, dzięki czemu nie tylko będę zarabiał pensję inżyniera, ale w dodatku gdy moje oszustwo zostanie wykryte, to pracodawca-frajer jeszcze zapłaci mi odszkodowanie to nad czym tu się jeszcze zastanawiać? Przecież to czysty zysk bez żadnego ryzyka.

Inną konsekwencją może być też to, że przedsiębiorcy przeniosą produkcję do Chin, a nowozelandcy inżynierowie będą szlifować bruki.

_________
Przypominam o konkursie. Proszę o wysłanie SMSa o treści K00089 (kółka w środku to zera, a nie literki) na numer 7122. Koszt to 123 grosze - przypominam, że dochód z SMSów, a także wygrane przeze mnie nagrody będą przekazane na cele charytatywne.

Jest nieźle, nawet byłem przez jakiś czas w pierwszej dziesiątce, teraz jestem trzynasty. Niestety trudno jest oszacować, czy to mocna pozycja, czy nie, bo Onet aktualizuje dane tylko dwa razy na dobę i nie podaje wyników, tylko pewne przedziały, więc do pierwszej dziesiątki może mi brakować kilku głosów, a może też kilkudziesięciu. Niestety między innymi  te skąpe informacje w zeszłym roku przyczyniły się do tego, że w ostatniej chwili wypadłem z pierwszej dziesiątki. W tym roku chciałbym mieć "górkę". I tak się nie zmarnuje. Więc jeśli ktoś czuje, że mógłby zapłacić pół grosika za każdy mój artykuł, to zachęcam - jeśli nie dla idei, to dla dzieci.

piątek, 25 stycznia 2013

Trzy szlachetne powody

Z przyjemnością informuję, że niniejszy blog bierze udział w ósmej edycji konkursu Blog Roku portalu Onet.

Blog prowadzę od dwóch lat i od samego początku moim założeniem było to, że piszę go dla idei. Piszę o moich przekonaniach i staram się przedstawiać je w taki sposób, by każdy był w stanie je nie tylko poznać, ale i zrozumieć. Moją nagrodą są komentarze poparcia oraz świadomość, że mój blog pomaga przekonywać ludzi, że kapitalizm to nie jest niewolnictwo, że brak ingerencji państwa w rynek nie doprowadzi do tego, że półki w sklepach będą puste, że ludzie tak naprawdę nie są śmiertelnym zagrożeniem dla samych siebie i otoczenia, a przede wszystkim że bycie rozsądnym nie jest niczym złym. Poza powyższym nikt za moje teksty nie płaci, nie zarabiam na reklamach.

Nie inaczej jest z konkursem. Startuję w nim nie dla nagród tylko po to, by pomóc w promocji naszych wspólnych idei. Dlatego oświadczam, że wszelkie nagrody rzeczowe i finansowe, uzyskane przez mój blog w konkursie Blog Roku 2012 przekażę Fundacji Pomocy Sierotom.

Zatem są przynajmniej trzy powody, dla których warto głosować na mój blog:
1. Promocja idei konserwatywnych, liberalnych i patriotycznych,
2. Dochód z SMSów zostanie przekazany przez organizatora na obozy integracyjno-rehabilitacyjne dla dzieci z ubogich rodzin i dzieci niepełnosprawnych,
3. Moje nagrody przekazuję na pomoc sierotom.

Jest też niestety jeden minus - 23 grosze z każdego SMSa zostaną wyrzucone w błoto przez ministra Rostowskiego, ale nie oszukujmy się - cokolwiek by zamiast tego SMSa nie kupić, te pieniądze i tak tam trafią.

Proszę o wysłanie SMSa o treści K00089 (kółka w środku to zera, a nie literki) na numer 7122. Koszt to 123 grosze.

środa, 23 stycznia 2013

Lewica nie pozwala się dogadać

Jakiś czas temu natknąłem się w Sieci na taki oto obrazek:
Jest to oczywiście karykatura i nawet feministek-lesbijek nie podejrzewam o aż taką głupotę, by zapłodnić się tylko w celu dokonania aborcji. Ale obrazek ten niesie w sobie jednak trochę głębi. Środowiska lewicowe walczą z jednej strony o to, by umożliwić jak największy dostęp do zabiegu zapłodnienia pozaustrojowego, by wspomóc rodziny, które chcą mieć dzieci, ale nie mogą oraz walczą o jak najłatwiejszy dostęp do aborcji tym kobietom, które dziecka nie chcą mieć. Z drugiej strony nie robią nic, by ułatwić im najbardziej oczywiste rozwiązanie obu problemów za jednym zamachem, bezboleśnie, tanio i bez kontrowersji, czyli "dogadanie się".

Wprost przeciwnie, jeszcze to utrudniają! To właśnie lewica piętrzy biurokratyczne utrudnienia ludziom, którzy chcą adoptować dziecko. Formalności, kontrole, wywiady środowiskowe - to tylko sprawia że ludziom odechciewa się adoptować dziecko - wolą wydać pieniądze na zabieg in vitro (albo, o co walczy lewica, obywatele robią zrzutkę), a niezdecydowana matka usunie dziecko, lub w najlepszym razie odda do domu dziecka.

Jest to oczywiście ogromne marnotrawstwo. Pal licho pieniądze, ale zabijanie lub nawet osierocanie dzieci przez tak bezsensowne podejście jest niewybaczalne.

Ktoś powie, że te wszystkie formalności są niezbędne, by sprawdzić czy przyszli rodzice adopcyjni się nadają, czy ich stać i czy nie będą dziecka torturować. No dobrze, ale przecież biologicznych rodziców nikt nie sprawdza. Menele, narkomani, wariaci, Stefan Niesiołowski - oni mogą mieć własne dzieci. Bo nikt nie wydaje pozwolenia na posiadanie własnych dzieci. Dlaczego ktokolwiek miałby sprawdzać rodziców adopcyjnych?

Proszę zauważyć też, że w przeciwieństwie do naturalnego poczęcia, w przypadku adopcji możemy wyeliminować przynajmniej jeden problem: problem niechcianego dziecka. Nie słyszałem do tej pory, żeby nastolatka upiła się na imprezie i adoptowała dziecko, albo żeby bandzior napadł kobietę nocą w parku i siłą zmusił do podpisania papierów adopcyjnych. A mimo to nikt nie ma oporów przed tym, by powierzyć nastolatce opiekę nad nieplanowanym dzieckiem, a małżeństwu, które pragnie mieć dziecko, ale ich wieloletnie starania na poczęcie nie przynoszą efektu, skazuje się na długą drogę przez formalności i upokorzenia.

Formalności adopcyjne powinny być skrócone do minimum. Do notarialnej umowy między rodzicami biologicznymi (lub opiekunem prawnym w przypadku porzucenia), a adopcyjnymi, albo nawet i jeszcze prościej. Kiedy niechciane dziecko znajduje rodzinę, która jest gotowa przyjąć je do siebie i pokochać, to należy się tylko cieszyć i zrobić wszystko co się da, by proces ten uprościć i przyspieszyć. Czyż można uczynić coś piękniejszego niż podarować Dom sierocie?

Oczywiście, rodzice adopcyjni raz na jakiś czas mogą się okazać złymi rodzicami. Trudno, zdarza się. Ale ryzyko wcale nie jest większe niż w przypadku rodziny biologicznej. A nawet jest mniejsze, bo przynajmniej można mieć pewność, że decyzja o posiadaniu dziecka została przemyślana i podjęta.

Uwaga: powyższe jest jednak prawdziwe tylko wówczas, jeżeli państwo nie wypłaca zasiłku rodzicom adopcyjnym, bo wówczas dochodzi do sytuacji, gdzie dzieci adoptowane są nie z miłości, ale dla pieniędzy, a to już jest dużo gorszy problem.

To co robi lewica, czyli dążenie do ułatwienia in vitro, ułatwienia aborcji a jednocześnie do utrudniania adopcji przypomina mi, również socjalistyczny, nakaz utylizowania przez sklepy żywności nie zakupionej przed upływem terminem ważności. Nędzarze chodzą po śmietnikach wygrzebując z nich sponiewierane kawałki jeszcze starszego jedzenia, ale właściciel sklepu nie może im oddać jeszcze całkiem świeżych produktów. On poniesie koszty utylizacji, oni poniosą koszt (mierzony ich zdrowiem) jedzenia śmieci, ale lewica nie pozwoli im się dogadać.

Jest to też oddalanie ludzi od siebie. Oto zamiast pozwolić im wspólnie zrobić coś dobrego z korzyścią dla obu stron oraz tej trzeciej, najbardziej niewinnej, z jednej strony zachęca się ich do tego by wyrzucać "niepotrzebne" dzieci do kosza, a z drugiej zniechęca się ich do adoptowania sieroty. A robią to ci sami ludzie, którzy tak namawiają do brania psów ze schroniska, bo one tam tak cierpią i tak ich żal, i biedactwa zostaną uśpione, jeśli nikt ich nie zabierze. Niestety, w stosunku do dziecka brak im tych uczuć.

I jest to oczywiście jeden z najsmutniejszych przykładów na poparcie słów nieodżałowanego Stefana Kisielewskiego, że socjalizm jest ustrojem bohatersko walczącym z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Przepisy są po to, by je łamać

Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy brakuje mu pieniędzy mawiał Aleksy d'Tocqueville. "Liberalny" rząd premiera Donalda Tuska coraz częściej nam o tym przypomina. Odnoszę wrażenie, że ostatnimi czasy wręcz większość działań rządu podejmowanych jest właśnie w tym kierunku. Dzisiaj każdego dnia czytam o pomysłach całkowicie idiotycznych przepisów, które ani nie polepszają naszego życia, ani nie zwiększają naszego bezpieczeństwa - słowem "nie wiadomo o co chodzi". Zatem chodzić musi o pieniądze. Nasze pieniądze ma się rozumieć.

Weźmy najbardziej jaskrawy przykład: setki nowych fotoradarów. I nie chodzi tu nawet o to, że Donald Tusk obiecywał jedno, a robi coś zupełnie innego. Bo obiecywał to kandydat na premiera, a robi to premier. Niestety w demokracji to jest ogromna różnica i jeśli ktoś czuje się postawą premiera zaskoczony lub oszukany, to może wyłącznie winić swoją naiwność. W demokracji tak jest, bo i w demokracji tak ma być. Pierwszą ofiarą demokracji jest prawda.

Oczywiście nie ma większego związku między liczbą fotoradarów na drogach a liczbą wypadków. A jeśli nawet jest to zdrowy rozsądek każe raczej mniemać, że raczej liczba radarów zwiększa ryzyko wypadku - jest to kolejny czynnik odciągający uwagę kierowcy od jazdy. Natomiast jest ogromna zależność między liczbą fotoradarów a wpływami z nich do budżetu państwa. Przypadek? Nie sądzę, biorąc pod uwagę, że wpływ z tych urządzeń uwzględniany jest w rocznym planie budżetu.

A skoro jest plan, to trzeba go wykonać. Aby go wykonać, trzeba karać kierowców. A żeby karać kierowców, ci muszą łamać przepisy. Ergo: By plan rządu został wykonany kierowcy muszą łamać przepisy. Proszę zrozumieć, co to znaczy: Państwu (rządowi) zależy na tym, by ludzie łamali przepisy! Jest to całkowite zaprzeczenie idei państwa jako takiego. Państwo ma stać na straży prawa.

Nie inaczej rzecz się ma z zakazem ogrzewania samochodu podczas postoju. Nikt nie lubi wsiadać do lodowatego samochodu. Po to instaluje się w nim ogrzewanie, by móc z mrozu wejść do ciepłego auta i się rozgrzać. Tymczasem władza chce, byśmy sobie w drodze do pracy odmrażali tyłki i dłonie. To spory dyskomfort i nic w zamian. Hałas silnika obecnie jest ledwie słyszalny, nie to co trzydzieści lat temu. A i zanieczyszczenie powietrza to żadne, jeśli się to odniesie do całej reszty spalin produkowanej przez samochody w ruchu, domy, fabryki, czy Matkę Naturę. Ale mandacik to są konkretne pieniądze. Ten przepis jest po to, by go łamać. Dosłownie - w tym celu został stworzony, by zarabiać na kierowcach, którzy go nie przestrzegają i tylko po to.

Niewybrednym też sposobem zarabiania pieniędzy jest zmuszanie obywateli do odpłatnego odnawiania prawa jazdy (abstrahując od tego, że samo istnienie tego dokumentu jest nie do pomyślenia w normalnym świecie). Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że jego odnowienie nie wiąże się ani z ponownym egzaminem, czy badaniem lekarskim. Jest to zwykła formalność. Ale jest to też pogwałcenie zasady nienaruszalności praw nabytych. Moje prawo jazdy zostało mi wydane bezterminowo. Innymi słowy od ówczesnej władzy otrzymałem prawo do prowadzenia pojazdów samochodowych do końca mojego życia (z możliwością jego utraty tylko w konkretnych warunkach). Jakim prawem dzisiaj urzędnik władzy, która jest kontynuacją tamtej, chce mi to prawo odebrać? Prawem d'Tocqueville'a naturalnie. Innej przyczyny nie ma i być nie może.

Oczywiście rząd może wprowadzać sobie czasowe prawa jazdy, nawet ważne tylko przez miesiąc - ale tylko PRZYSZŁYM kierowcom. Nie ma natomiast prawa odbierać praw już nabytych przez obecnych kierowców. Praw za które każdy kierowca uiścił opłaty urzędowe w wierze, że jest to opłata jednorazowa. To tak jakbym kupił dom za gotówkę, a po dziesięciu latach zapukał do moich drzwi poprzedni właściciel z żądaniem, bym ponownie mu za ten dom zapłacił. Dlaczego? Dlatego, że on roztrwonił te pieniądze na pierdoły i popadł w długi, więc próbuje wszystkiego, co się da, by wyciągnąć ode mnie pieniądze. Jedyną odpowiedzią na to jest porządny kopniak w tyłek.

Rząd jest jednak trochę sprytniejszym naciągaczem - robi to powoli, systematycznie i po cichutku: tu uszczknie stówkę, tam uszczknie stówkę - ziarnko do ziarnka.

A poza tym kopnięcie ich w tyłek nie jest takie proste. Ale nastąpi.

niedziela, 13 stycznia 2013

Ciąża jako choroba pasożytnicza

W moim artykule z 3 grudnia na temat "wolności" do zabijania dzieci napisałem:

Powiedzmy, że skacząc do wody uszkodzę kręgosłup i zostanę sparaliżowany. Nie, nie na kilka miesięcy - na całe życie. Chciałem się bawić, to mam. Gdyby zabicie drugiej osoby miało w cudowny sposób przywrócić mi sprawność, to czy powinienem mieć do tego prawo? A proszę również pamiętać, że, w przeciwieństwie do ciąży, paraliż jest uszczerbkiem na zdrowiu. I to dosyć znacznym. Zatem jeśli uznamy, że zabójstwo człowieka w celu ratowania zdrowia osoby sparaliżowanej jest czymś złym, to jest ono czymś sto razy gorszym, jeśli na przeciwnej szali znajduje się zaledwie kilka miesięcy całkowicie naturalnej ciąży i kaprys "matki".

Na co Anonimowy  Liberał odpisał był:

jeśli autor pisząc słowa "A proszę również pamiętać, że, w przeciwieństwie do ciąży, paraliż jest uszczerbkiem na zdrowiu." sądzi, że ciąża nie jest żadnym uszczerbkiem na zdrowiu, to chyba brakuje Mu jakiegokolwiek pojęcia o tym stanie u kobiet. Ale zrzucam to na karb ignorancji.

Pulsar słusznie zwrócił uwagę:

Jeśli ciąża jest chorobą to co to mówi o poczuciu godności dzisiejszego człowieka? Kim jestem? Pasożytem na ciele matki, od którego szczęśliwie udało jej się uwolnić po 9 miesiącach agonii?

Anonimowy Liberał odpowiedział:

Nikt nie pisał o "chorobie", tylko o "uszczerbku na zdrowiu".

Śpieszę zatem wyjaśnić, że ja pisząc o uszczerbku na zdrowiu miałem na myśli właśnie chorobę. Pod pojęciem choroba rozumiem każde odstępstwo od stanu całkowitego zdrowia organizmu. Bo jeśli "uszczerbek na zdrowiu" nie jest ani chorobą, ani zdrowiem, to czym u licha jest?

Ale to i tak nie ma najmniejszego związku z tematem.

To, w jaki sposób Anonimowy Liberał rozumie słowa "uszczerbek na zdrowiu", czy "choroba" nie ma tu żadnego znaczenia. Ja postawiłem jasną analogię między człowiekiem sparaliżowanym do końca życia, a kobietą w ciąży. I nawet jeśli ktoś błędnie zakłada, że ciąża jest uszczerbkiem na zdrowiu, to chyba zgodzi się z tym, że jest on dużo łagodniejszy niż bycie sparaliżowanym. A ponieważ uleczenie paralityka nie jest dostatecznym usprawiedliwieniem morderstwa, to tym bardziej nie może nim być ciąża. Mój oponent jednak ucieka od tego spostrzeżenia.

Najzabawniejsze jest to, że kilka akapitów wyżej w tym samym tekście pisałem właśnie, że zwolennicy prawa do aborcji głównie się skupiają na odciąganiu dyskusji od meritum. I trudno o lepsze potwierdzenie tej tezy, niż przytoczone wypowiedzi Anonimowego Liberała.

A że nie sposób wykazać, że ciąża jest stanem gorszym niż trwałe kalectwo, mój oponent zboczył z głównego nurtu dyskusji, by walczyć nie z treścią, ale z formą. Przypomina mi to pewną rozmowę ekonomisty Jana Fijora z solidarnościowcem Janem Guzem. Gdy ten pierwszy, by wykazać, że w Polsce brakuje rąk do pracy, powiedział: Ja chciałem, żeby mi ktoś zrobił półki w domu i cztery lata czekałem, żeby mi stolarz zrobił półki, Jan Guz odpowiedział: To pan się przez tyle lat nie nauczył półek robić sam? Pan Guz, próbując uciec od sedna sprawy, wyszedł tylko na głupca. Dobrze, że nie wstawiłem w moim tekście żadnej literówki.

Anonimowy Liberał dodaje też:

A co do owego pasożyta... To owszem, do osiągnięcia samodzielności jesteśmy takimi pasożytami dla naszych rodziców. Nie mówię, że to źle - taka jest naturalna kolej rzeczy - ale fakt jest faktem. Czerpiemy do pewnego momentu korzyści nie dając nic w zamian. Podręcznikowy opis pasożytnictwa.

Co jest już bzdurą absolutną i bardzo chciałbym wiedzieć co to za podręcznik. Aby organizm nazwać pasożytem, musi on spełniać dwa warunki. Po pierwsze, pasożyt czerpie korzyść kosztem żywiciela, a po drugie jest przedstawicielem innego gatunku niż żywiciel. Dziecko, nawet nienarodzone, nie jest przedstawicielem innego gatunku niż matka. Zwolennicy aborcji wprawdzie często próbują wykazać, że płód nie jest człowiekiem, ale do tej pory nie spotkałem się choćby z twierdzeniem, że jest przedstawicielem innego gatunku. Kaszalotem ani petunią na pewno nie jest.

Chyba, że Anonimowy Liberał miał na myśli tę drugą, socjologiczną definicję pasożyta. Jeśli tak, to brak mu podstawowego zrozumienia pojęcia "rodzina". A chcę też zauważyć, że stawiając tak sprawę, to również narodzone dzieci, starcy i ludzie chorzy są pasożytami. Jeśli zatem bycie od kogoś zależnym jest wystarczającym powodem do zabicia "pasożyta", to ich rodzina bądź opiekunowie, którzy ich utrzymują, powinni mieć prawo ich zabić. To nie jest nadinterpretacja, tylko logiczny wniosek.

A wracając do pierwszej wypowiedzi Anonimowego Liberała: Prawidłowo przebiegająca ciąża nie ma nic wspólnego z chorobą. Jest tak samo naturalnym i zdrowym stanem dojrzałego organizmu kobiety, jak "nie bycie w ciąży". To bezpłodność, czyli niemożność zajścia w ciąże, jest objawem problemów zdrowotnych kobiety.

Jeśli ciąża jest chorobą (czy też "uszczerbkiem na zdrowiu"), to nie potrafię zrozumieć tysięcy kobiet, które chcą "zachorować" i które chcą mieć "pasożyta". Jeszcze trudniej jest mi zrozumieć ich mężów, którzy pragną tego cierpienia dla kobiet, które kochają. Ale nie muszę tego rozumieć - bo ciąża nie jest uszczerbkiem na zdrowiu. To tylko najpiękniejsze zjawisko pod Słońcem.

czwartek, 10 stycznia 2013

Niebywałe: hydraulik naprawił kran

W Internecie można przeczytać notatkę o Południowych Afrykankach, które upijają się w ciąży, by upośledzić rozwój płodu, bo za urodzenie kretynka otrzymują zasiłek (sznurek). Artykuł stał się dość popularny w Internecie, został mi podesłany przez kilka osób. Nie wiem dlaczego.

W tej informacji nie ma przecież nic dziwnego. Tak samo "szokująca" byłaby informacja: Z ostatniej chwili: w Kutnie hydraulicy naprawiają krany. Nie ma w tym nic niezwykłego. Skoro w Kutnie płaci się hydraulikom za naprawianie kranów, to nic dziwnego, że je naprawiają. Nie powinno więc też dziwić, że skoro w RPA płaci się matkom za rodzenie niedorozwiniętych dzieci, to matki te rodzą niedorozwinięte dzieci. Jeśli płacę pieniądze mechanikowi za naprawę sprzęgła, to nie mogę mieć żalu o to, że on je naprawia. Tak samo nie można mieć żalu do tych Murzynek. Co najwyżej można mieć żal do tego, kto płaci za upośledzanie dzieci, czyli do pomocy społecznej.

Ludzie lubią pieniądze i chcą mieć ich jak najwięcej. Pieniądze motywują. Jeśli płaci się przyzwoite pieniądze w zamian za jakąś usługę, to ludzie chętnie będą ją świadczyć. I to jest niepodważalny fakt, A-B-C rynku.

Szkopuł tkwi w tym, że w normalnym kraju ludzie wydają pieniądze na usługi pożądane. Takie, które przynoszą kupującemu korzyść. Więc pieniądze dostają ci, którzy wykonują pożyteczną, dobrą pracę, dbają o klienta i są o krok przed konkurencją. Zarabiają najlepsi. W socjalizmie jest dokładnie odwrotnie! Państwo płaci zasiłki za siedzenie w domu i unikanie pracy, za bycie chorym i niepełnosprawnym, za upijanie się i zażywanie narkotyków, za kradzieże i oszustwa, za upadające przedsiębiorstwa. Nie dziwmy się zatem, że w socjalizmie przybywa ludzi, którzy siedzą w domu i unikają pracy, są chorzy i niepełnosprawni, chlają i ćpają na umór, kradną i wyłudzają, doprowadzają firmy do ruiny. Zarabiają najgorsi. Socjaliści ich do tego zachęcają, płacą im za te "usługi" tym samym promując obiboctwo i pasożytnictwo. Oni to nazywają pomocą. Ja to nazywam sabotażem.

W kapitalizmie ludzie ciągle chcą się doskonalić, robić coś lepiej, z pokolenia na pokolenie ludzie są mądrzejsi, zdrowsi, bardziej ambitni i przedsiębiorczy. W socjalizmie jest odwrotnie. Ludzie są coraz bardziej głupi, leniwi, chciwi i zawistni. W socjalizmie naród gnije, rozkłada się i w końcu zdycha. Ten proces trwa już od dawna i gołym okiem widać, jak postępuje z roku na rok.

To socjaliści są temu winni. To oni winni są między innymi temu, że w RPA rodzi się coraz więcej debilków, nie matki. One tylko realizują zamówienie rządu.

niedziela, 6 stycznia 2013

O Niemce, co nie chciała Szwedki

Niemiecka minister do spraw rodziny, Krystyna Schroeder, jak czytam na stronie Polskiego Radia,

przyznaje, że swojej niespełna dwuletniej córeczce nie czyta klasycznych bajek. Nie przejdzie jej przez usta na przykład fragment z bajki o Pippi Langstrump, w którym jest mowa o jej ojcu jako o "królu czarnych".

I to jest ok. Nie wiem, czy ma uraz do czarnych, czy do monarchii, ale i nie obchodzi mnie to, to nie jest mój problem - nie przejdzie jej przez usta, to niech nie czyta.

Jednak pani minister uważa, że to jednak JEST mój problem. I nie jest wcale w tym osamotniona. Różne organizacje, które walczą o tak zwaną polityczną poprawność, czyli logiczną niepoprawność, zwróciły się do Parlamentu Europejskiego o to, aby mnie też zakazać czytania dzieciom "Fizi Pończoszanki", baśni braci Grimm i innych utworów literackich, na których wychowały się całe pokolenia.

Czy ja jestem wolnym człowiekiem? Oczywiście, że nie. Gdybym był wolnym człowiekiem, panie te, bo są to w większości kobiety, co najwyżej powiedziały by o mnie: Co za idiota, czyta dziecku bajki tej szwedzkiej rasistki! Tymczasem one chcą mi tego zabronić. I, proszę mi wierzyć, jeśli się bardzo postarają, to zabronią. Nie tylko czytania tych bajek dzieciom, ale czytania ich w ogóle!

A jeśli zakażą tych utworów literackich, to jedyną słuszną konsekwencją będzie zakazywanie kolejnych. Bohaterowie samej Astrydy Lindgren są szczególnie sprzeczni z duchem Unii Europejskiej, rasistowska Fizia Pończoszanka, dzieci z Bullerbyn, nieletni kapitaliści, sprzedający wiśnie bez zezwolenia ani certyfikatu sanepidu i nie odprowadzając podatku, Emil ze Smolandii, bity przez ojca i więziony w drewutni. A to dopiero wierzchołek góry lodowej.

Spotkałem się już z opinią, że "Murzynek Bambo" Tuwima, to wiersz ociekający wręcz rasizmem. Zaraz okaże się, że w "Lokomotywie" tenże autor znęcał się nad zwierzętami, upychając w jednym wagonie kolejowym słonia, niedźwiedzia i dwie żyrafy. Ambroży Kleks, z utworu Brzechwy to bardzo podejrzany dżentelmen - samotny pedagog mieszkający z grupą niewinnych młodych chłopców. Fredry "Paweł i Gaweł" przedstawia absolutnie nie do przyjęcia dziś model sprawiedliwości, "jak ty jemu, tak on tobie", całkowicie sprzeczny z unijnym "jak ty jemu, to my mu jeszcze zabierzemy pieniądze i oddamy tobie, żebyś mógł jemu jeszcze bardziej", a "Osiołkowi w żłoby dano..." sugeruje młodemu czytelnikowi, że może istnieć coś takiego jak wolny wybór. "Piękna i bestia" Gabrieli Zuzanny Barbot de Villeneuve dzieli ludzi na pięknych i brzydkich. Nawet nie będę zaczynał o "Koniku polnym i mrówce" Jana de La Fontaine.

W każdej z pięknych baśni, bajek, w każdym z pięknych wierszy i opowiadań, na których się wychowaliśmy, ktoś cierpliwy i zmotywowany (a "te panie" są cierpliwe i zmotywowane) znajdzie elementy sprzeczne z zasadami politycznej poprawności, równouprawnienia. To fakt. Rozsądnemu człowiekowi (a "te panie" rozsądne nie są) prędzej czy później musi zaświtać w głowie wątpliwość, czy fakt ten świadczy o tym, że setki utworów literackich, które przetrwały próbę dziesięcio- a czasem nawet stuleci, na których wychowywały się całe pokolenia wspaniałych ludzi są złe, czy też to ten nowy, nie-wiadomo-skąd-wzięty kaprys "politycznej poprawności" jest kretynizmem.

Dla mnie odpowiedź jest prosta, ale może być stronnicza, bo przez całe lata byłem indoktrynowany tymi potwornymi utworami.

Oczywiście Unia może nam nafiukać. Przez setki lat legendy o Popielu, którego myszy zjadły, o Smoku wawelskim, Bazyliszku, czy skrajnie nacjonalistyczna o Wandzie, która nie chciała Niemca, przetrwały mimo tego, że nikt ich nie publikował. A nawet gdyby publikował, to mało kto by je czytał ze względu na dosyć popularny niegdyś analfabetyzm. Przetrwały? Przetrwały. I te zakazane utwory też przetrwają. Jak nie w naszych głowach, to na rosyjskich serwerach. Ale też proszę mi wierzyć, że nie będą musiały długo tam czekać.

czwartek, 3 stycznia 2013

Najpierw praca, potem przyjemność

Obecnie panuje błędne przekonanie, że praca zawodowa jest po to, by się w niej realizować. Media przodują w tej propagandzie. Ciągle słyszę, że praca ma przynosić radość i satysfakcję. Młodzież zachęcana jest do wyboru kierunku studiów pod kątem swoich zainteresowań, a nie pod kątem zapotrzebowania na rynku pracy. Rób to co sprawia ci radość.

Jest to bzdura. Oczywiście nie wątpię, że są osoby, które potrafiły połączyć pracę zawodową ze swoją pasją i nawet są w stanie z tego utrzymać rodzinę. Są to nieliczni szczęściarze, którym można tylko pozazdrościć. Ale założenia są zgoła inne - praca zawodowa jest po to, by zarabiać pieniądze. A pieniądze zarabia się robiąc coś, czego ktoś inny nie chce zrobić, nie ma czasu lub nie potrafi. Zaciskam zęby i daję się wykorzystać w zamian za pieniądze. Od robienia tego, co lubię i chcę robić, mam hobby i czas wolny.

Nie chodzi tu nawet o kasjerki w supermarketach, szambonurków, czy sprzedawców obuwia damskiego, dla których czerpanie przyjemności z wykonywanej pracy powinno być sygnałem alarmowym, że odbija im palma. Nawet jeśli komuś uda się skończyć wymarzone studia i zdobyć pracę, która odpowiada jego zainteresowaniom, to i tak najczęściej sporą część czasu poświęca na wykonywanie nudnych czynności towarzyszących i w końcu też dopada go rutyna.

Ale za to po pracy, mogę robić to co lubię. Sklejam samoloty, wypycham zwierzęta, maluję, fotografuję, uwodzę dziewczęta, gram w golfa. I stać mnie na to, bo zarobiłem na swoje przyjemności nosząc cegły, odbierając telefony z zażaleniami, czy wymieniając opony. I w tym czasie jestem wolny - robię co chcę, nikt mnie nie goni, w każdej chwili mogę przerwać i zająć się czymś innym, albo zrobić sobie kilkutygodniową przerwę, gdy coś zaczyna mnie nużyć. Bo nikt mi za to nie płaci.

W pracy zawodowej nie mogę sobie na to pozwolić. I nawet jeśli mam najwspanialszą i najbardziej pasjonującą pracę na świecie, to czasem zaczyna ona uwierać, bo jest to, jakby nie było, mój obowiązek. Ale to nie szkodzi, bo tak właśnie ma być. Coś za coś.

Pozostaje kwestia, dlaczego mediom tak zależy, bym uwierzył, że moja praca to moja pasja i sens życia? Że oddając się jej w stu procentach lepiej się realizuję? Że wykładanie towarów na regały w "biedronce" to sama radość i satysfakcja z tego, że dzięki mnie klient bez trudu znajdzie na półce piwo Bohun Mocny, za 1,39 po przecenie?

Bo jeśli praca mnie tak pochłania, wypełnia i uszczęśliwia, to po co mi pasja? Po co mi dyskoteka? Po co mi pole golfowe? To tylko niepotrzebne trwonienie pieniędzy.

Otóż to. Jeśli ja nie wydaję tych pieniędzy, to nie zauważam, że ich nie mam. Nie pytam, dlaczego płacę olbrzymie podatki. Mam na mieszkanie, mam na jedzenie, ubranie i wystarczy. Nie potrzebuję wydawać na podróże, sprzęt fotograficzny, paralotnię. Bo "spełniam się w pracy". A jeśli nawet nie do końca się w niej spełniam, to i tak się do tego nie przyznam, żeby nie wyjść na frajera między moimi znajomymi, którzy tak wspaniale się spełniają w swoich

Przez wysokie podatki nie stać mnie na żadne kosztowne przyjemności, ale co z tego, skoro dałem sobie wmówić, że ich nie potrzebuję, bo praca daje mi więcej przyjemności. Że Arbeit macht frei.