niedziela, 29 stycznia 2012

Nie każdy musi

W komentarzach do mojego wpisu na temat edukacji, ~B bardzo słusznie zauważa:

Człowiek światły, to człowiek o wszechstronnej wiedzy, oczytany i dzięki doświadczeniu płynącemu z obeznania w wielu dziedzinach - rozsądny.

I ja całkowicie się zgadzam z tą opinią. Tak, to jest światły człowiek. ~B najwyraźniej mnie nie zrozumiał. W moim artykule nie próbuję przekonywać, że człowiek światły nie musi być mądry, rozsądny, czy oczytany. Twierdzę natomiast, że nie każdy musi być światłym człowiekiem. W przeciwnym razie dlaczego mielibyśmy mówić "światły"? - wystarczyłoby powiedzieć "człowiek".

Nie każdy ma chęć, zdolności, czy warunki, aby zostać światłym człowiekiem. Nie każdy będzie Humanistą (piszę wielką literą, by odróżnić od dzisiejszej, wypaczonej definicji, że "humanista" to ten, który nie rozumie arytmetyki). Obecnie niemal wszyscy dorośli Polacy przeszli przez obowiązkową edukację, przez "homo sapiensy" i "tlenki wodoru". Ale czy można powiedzieć o nich, że wszyscy są światłymi ludźmi? Oczywiście, że nie, wystarczy się rozejrzeć, bo

Choć rzeźbienie w gównie nie jest rzeczą nową,
Niewdzięczny materiał jest to wyjątkowo.

Wiem, że ~B jest człowiekiem światłym, o czym świadczy sam fakt, że trafił na ten blog. Dlaczego trafił? Bo szukał w Internecie czegoś więcej  niż taniej rozrywki. Interesują go opinie innych, nawet te odbiegające bardzo od "słusznego" nurtu, zabiera udział w dyskusji. I chwała takim ludziom - ciekawym i poszukującym.

Czy dostał adres do mojej strony od nauczyciela w czasie lekcji? Wątpię. Wierzę, że sam znalazł. Podobnie każdy rozsądny człowiek potrafi znaleźć to, co go interesuje - w bibliotece, w Sieci, a nawet w telewizji.

Najważniejszym czynnikiem w kształtowaniu umysłu i osobowości człowieka jest rodzina. Szkoła odgrywa tu rolę marginalną i bardzo dobrze. Jeśli rodzice, czy rodzeństwo nie rozwiną w dziecku ciekawości do świata i życia, nie nauczą go poszukiwać odpowiedzi i kwestionować tego co słyszy, to szkoła ich nie wyręczy. Szkoła uczy "wiedzieć" a nie "rozumieć". Wiedzę można przyswoić bardzo szybko i równie szybko zapomnieć. Ale jak się coś zrozumie - to się nie zapomni.

Sam uważam się za światłego człowieka, a i większość osób, z którymi się zadaję podpada pod tę kategorię. Ale przytłaczająca większość ludzi nie ma tego czegoś w sobie. Nie potrafią pewnych rzeczy zrozumieć, albo ich one nie interesują. I próba mechanicznego wklepania im do głów orogenezy alpejskiej jest tylko stratą czasu i dla nich, bo w tym czasie mogliby zrobić coś pożytecznego i dla nauczyciela, który w tym czasie mógłby nauczać kogoś, kto chce się nauczyć, a przede wszystkim gigantycznym marnotrawstwem pieniędzy.

~B zapewne się zgodzi, że nie ma sensu uczyć na siłę beznogiego kalekę grać w futbol, czy ślepego malować. Nie wolno im też oczywiście tego bronić, jeśli chcą. Dlaczego więc zmuszać do nauki pewnych rzeczy, kogoś, komu one do życia są całkowicie zbędne. Owszem, z naszego punktu widzenia są bardzo ciekawe, warto o nich rozważać, rozmawiać i wiedzieć. Ale ktoś inny ma prawo uważać inaczej.

Tego co w życiu jest niezbędne nauczy się i tak poza szkołą. Program szkolny, jak zauważył Pulsar, nie obejmuje wymiany żarówki. Szkoła nie uczy jak się golić, kupić bilet na pociąg, trzepać dywany, czy prowadzić samochód. Większości niezbędnych umiejętności człowiek uczy się od ojca, matki, rodzeństwa, córki sąsiadów lub na prywatnych kursach.

A jeśli ktoś jest głodny wiedzy, to też sobie poradzi. Czy ktoś z czytelników wierzy, że moje poglądy wyniosłem ze szkoły publicznej? Że o szkodliwości rozrostu biurokracji uczył mnie urzędnik państwowy? Nie - do tego doszedłem sam, czytając książki spoza listy lektur obowiązkowych, czy rozmawiając z innymi światłymi ludźmi. Wszystko to, co publikuję na blogu jest efektem tego, że kwestionowałem to, czego uczono mnie w szkole. Czy to mnie czyni "idiotą, który nie umie się podpisać"?

Bardzo się cieszę, że są jeszcze światli ludzie, ciekawi i poszukujący - bo z nimi można porozmawiać na prawie każdy temat i dojść do czegoś interesującego. Rozmowa z kimś, uczonym na siłę do niczego nie prowadzi. Tam nie działają argumenty, tylko "nauczyłem się tak, więc tak jest - zdania nie zmienię". Więc wolę, żeby ci, którzy nie mają w sobie potrzeby wiedzy, zajęli się tym, co potrafią - niech budują domy, szyją spodnie, wymieniają żarówki, czy naprawiają samochody, zamiast tracić czas na sonety Szekspira, czy budowę skrzeli. Przynajmniej łatwiej Nam będzie poznać, z kim warto porozmawiać.

sobota, 28 stycznia 2012

Widokówki od starego Żyda

Pod wpisem an temat "bezpłatnych" świadczeń nieoczekiwanie zawiązała się dyskusja na temat patentów i praw autorskich - prawdopodobnie jako wynik gorączki ACTA. Padło w niej kilka istotnych kwestii, do których też mam kilka groszy do dorzucenia. Niniejszym odpowiadam więc na pytanie anonimowego komentatora, który temat poruszył.

Nie chcę wypowiadać się na temat samego ACTA, bo go nie znam. Po kilku stronach lektury nie mogłem już wytrzymać tego bełkotu wieśniaka, który udaje profesora.

Oczywiście patenty są potrzebne. Wynalazek jest dziełem czyjejś pracy, za którą oczywiście, o ile wynalazek jest dobry i potrzebny, należy się nagroda. Nagrodą tą jest wyłączność praw do tego wynalazku, a zatem i na zarabianie na nim. A skąd wiadomo, że jest dobry i potrzebny? Właśnie dlatego, że zarabia.

Część wynalazków powstaje przypadkiem, część z pasji, a spora część dla zysku. Gdyby nie patent postęp techniczny byłby wolniejszy o tę trzecią grupę i sporą część pierwszej, która bez zachęty nigdy nie ujrzy światła dziennego. Zatem istnienie patentu stymuluje ten postęp. Motywuje do pracy, bo jak już wpadnę na jakiś pomysł - to chcę być pierwszym, bo tylko pierwszy zarobi.

Z drugiej strony niepotrzebne przeciąganie trwania patentu też nie jest dobre. Nie chcę się wdawać w dyskusję, czy okres ochrony patentu powinien trwać pięć, siedem, jedenaście czy piętnaście lat. Na pewno nie kilkadziesiąt. Okolice dekady, a nawet trochę krócej, wydają się bardzo rozsądnym okresem, z kilku przyczyn.

Po pierwsze człowiek z głową na karku, a wynalazca na ogół taka posiada, w dziesięć lat jest w stanie na dobrym pomyśle dorobić się bardzo przyzwoitych pieniędzy. Po drugie, wynalazca, który ma patent na dwadzieścia pięć lat rozleniwia się - po co ma pracować nad czymś nowym, skoro ciągle świetnie żyje ze starego?. Jeśli zaś patent trwa dziesięć lat, to ma te dziesięć lat, by wymyślić coś nowego, co mu zapewni utrzymanie przez następną dekadę. Po trzecie zbyt długa ochrona hamuje rozwój, bo jeśli profesor Ciekawski ma patent na elektryczność, którym nie chce się dzielić, a docent Doświadczalski wymyśli jak ją zastosować do oświetlenia, to przez następne ćwierć wieku ludzie używają lamp naftowych, nie wiedząc nawet, że można inaczej, a w tym czasie inny wynalazca, który mógłby wymyślić przenośną latarkę umrze ze starości. Postęp który mógłby dokonać się w ciągu kilkudziesięciu lat ciągnie się wiekami.

Kategorycznie nie zgadzam się z Kirą, gdy pisze:
Praw autorskich nie trzeba znosić całkowicie. Ale nie powinno być tak, że ktoś wymyśli formułę leku i ją opatentuje.

Oczywiście jej podejście jest bardzo szlachetne i wynika zapewne z najpiękniejszych pobudek, ale jest bardzo krótkowzroczne. Kira widzi tutaj wynalazcę, jego wynaleziony już lek i chorego. Jeśli chory za ten lek nie zapłaci bardzo wysokiej ceny to umrze. I to jest oczywiste, bo to widać. Ale wiele wynalazków medycznych powstaje właśnie dlatego, że można na nich zarobić i wiele z nich w ogóle by nie powstało, gdyby istniał zakaz patentowania leków. I tego Kira nie widzi. Ma rację, że dziesięć lat czekania na tani lek nie jest "pikusiem". Ale dużo lepiej jest mieć dziś drogi lek, a za dziesięć lat tani i powszechny, niż czekać nie wiadomo jak długo, aż ktoś szlachetny wpadnie na podobny pomysł i rozda go za darmo. Dużo lepiej, gdy przez dziesięć lat lek uratuje stu bogaczy, a po wygaśnięciu patentu tysiące ludzi rocznie, niż gdyby go w ogóle nie było.

Ci, którzy pracują nad lekiem z czystej potrzeby pomocy innym i bezinteresownie, i tak udostępnią go za minimalne wynagrodzenie, czy będą mogli go opatentować, czy nie. Ci, którzy robią to dla pieniędzy, pozbawieni możliwości zarobienia, zaczną zamiast tego produkować perfumy, albo środki na prusaki, bo konkurowanie w pracy nad lekiem na raka przestanie się opłacać. Więc lepiej będzie, jeśli pozostawimy im prawo wyboru.

Ponadto, jeśli ktoś wynajduje skuteczne lekarstwo na ciężką chorobę, to zasługuje na nagrodę, bo nie zapominajmy, że on jest tym dobrym - to choroba zabija, a nie on, czy jego patent.

Uważam, że podobnie powinno być z wszelkimi prawami autorskimi, również dotyczącymi artystów, czy informatyków. Tutaj tym bardziej nie ma potrzeby wieloletniej ochrony. Z przebojów muzycznych, czy filmów, które dziś są hitami kasowymi, za dziesięć lat będziemy pamiętać tylko garstkę. Pojawią się nowi wykonawcy, nowi artyści, nowe efekty specjalne - nie będzie zbyt wielkiego popytu na "piratowanie" dzisiejszej twórczości, a tym bardziej na jej zakup. Podobnie z programami komputerowymi - czy ktoś jeszcze dziś używa oprogramowania sprzed 2002 roku? Ja jeszcze mam wprawdzie Windows XP, ale jeśli miałbym sobie dziś coś nielegalnie instalować, to i tak poszedłbym w "Siódemkę".

Skończonym idiotyzmem zaś jest ściganie piractwa z urzędu. Producenci często nie tylko biorą piractwo pod uwagę w swojej działalności, ale także odnoszą na nim korzyści, dzięki zwiększonej popularności swojego produktu. Jak Kage słusznie zauważył, wiele osób, zanim kupi płytę z muzyką, lubi sobie pobrać kilka pirackich próbek. Przy obecnych cenach albumów młodzieży, a więc bardzo ważnej grupy z punktu widzenia przemysłu fonograficznego, nie stać na kupowanie płyt bez ich "sprawdzenia". Oni, jeśli coś kupują, to muszą mieć pewność, że to dobry wydatek. A producent odbije sobie to na koncercie, gadżetach, albo jak młodzież ta zacznie pracować i będzie miała pieniądze. Sam obecnie kupuję dużo albumów, które słuchałem jako nastolatek z lewych kaset kupionych na "Stadionie". Gdyby piractwa nie było, to wprawdzie twórcy nie byliby okradani, ale prawdopodobnie zarabialiby dużo mniej.

Podobnie jest z programami komputerowymi. Młodzież uczy się pracować często na piratach. Na wiele programów można zakupić tańszą licencję do nauki, ale to też często nie są pieniądze na kieszeń studenta. Ja na swoich studiach pracowałem w programie do kreślenia AutoCAD. W szkole mieliśmy może tuzin stanowisk z licencją - absolutnie za mało do potrzeb. Każdy z nas miał więc w domu pirata.. Czy zaszkodziliśmy firmie AutoDesk? Nie.

Gdybyśmy nie mieli piratów i tak nikt by nie kupił licencji, bo była potwornie droga, nawet ta dla studentów. Najwyżej pracowalibyśmy na jakimś starym polskim "zamienniku", ładowanym z dyskietki 5¼", albo kreślili wszystko ręcznie. AutoDesk i tak nie zarobiłaby na nas ani grosza. Ale po jakimś czasie, studia skończyliśmy i na rynek trafiło kilkadziesiąt osób, które ktoś zatrudnił i dla których ten ktoś zakupił pełne licencje na program - oczywiście programu, który znają bardzo dobrze.

Podobnie jest z Microsoftem. Ktoś kto idzie dziś do pierwszej pracy ma w małym paluszku cały pakiet MS Office. Gdyby pan Gates był tak zaborczy, jak śp. pan Jobs, to większość małych i średnich firm pracowałaby na Linuksie i guzik by z tego miał. I jestem przekonany, że producenci software'u dobrze o tym wiedzą. Nie chwalą tego procederu głośno oczywiście, ale cieszą się, że istnieje.

Oczywiście powinna być możliwość wniesienia sprawy cywilnej przez posiadacza praw autorskich - każdy powinien móc samemu ocenić, czy mu się drobne piractwo opłaca, czy nie. Ale wydawanie pieniędzy podatników na ściganie z urzędu nastolatki która chce sobie powiększyć pupę w Photoshopie to marnotrawstwo i głupota. Zwłaszcza, że Adobe może wcale nie czuć się pokrzywdzoną.

Mój dziadek opowiedział mi piękną anegdotę. Przed wojną koło jego szkoły w Przemyślu stał sklepik prowadzony przez sędziwego Żyda. Zeszyty, ołówki, koperty - dzisiaj powiedzielibyśmy "papiernik". Mój dziadek często chadzał tam z kolegami po szkole. W rogu sklepu, niezbyt widocznym zza lady, stał stojak z różnymi widokówkami, bardzo pięknymi na tamte czasy, z różnymi miastami z całego świata. Chłopaki, jak to chłopaki - kiedy właściciel nie patrzył, podkradali mu te widokówki.

Po maturze, mój dziadek wybrał się do tego sklepu z butelką koniaku. Wręczył ją właścicielowi i opowiedział mu o tym podkradaniu, przeprosił, powiedział, że mu głupio. Żyd wyjął spod lady dwa kieliszki, nalał do nich trunku, podał jeden mojemu dziadkowi, uśmiechnął się szczerze i powiedział:

Panie Wiktorze, pan nadal myśli, że ja nic nie widziałem? Ja przecież specjalnie te widokówki wystawiam w tym rogu, żeby młodzież do mnie przychodziła.

Gdyby policja z urzędu ścigała wówczas "złodziei" widokówek, straciliby na tym i podatnicy, i chłopaki, i stary Żyd.

piątek, 27 stycznia 2012

Pieniądze w kanał

Samorządy miejskie, jak można przeczytać na stronie Dziennika.pl, wprowadzają, lub zamierzają wprowadzić podatek od odprowadzenia wody deszczowej, który ma być naliczany proporcjonalnie do powierzchni zajmowanej nieruchomości.

Koncepcja jest oczywiście jak najbardziej słuszna. Jeśli mam działkę, na którą pada deszcz, woda spływa do studzienki i rurami podąża do rzeki, to oczywiście korzystam z pewnej infrastruktury, za co należy się opłata. Przecież ktoś te kanały musi wybudować, remontować i regularnie udrażniać. A ja dzięki temu nie mam bajora w ogródku.

Jest tylko jedno "ale": Przecież owa sieć kanalizacyjna już jest utrzymywana. To nie jest tak, że ktoś wpadł na pomysł, że dopiero zacznie ją budować. Ona tam jest, działa i jest na bieżąco serwisowana. Charytatywnie? Czy burmistrz po godzinach chwyta łopatę i przepycha liście i gałęzie złapane w studzienki? Czy panowie kanalarze pracują społecznie? Nie! Oczywiście, że ktoś za to płaci. A kto, jeśli nie mieszkańcy w podatkach?

Miejskie budżety uwzględniają już wydatki na kanały, ulice i podobne wydatki. Zatem to, z czym obecnie mamy do czynienia nie jest niczym innym jak tylko próbą podwójnego opodatkowania. A jak opodatkują kanały, to wprowadzą dodatkową opłatę na utrzymanie miejskiej zieleni, łatanie jezdni, czy konserwację zabytków.

Ale my przecież na to wszystko już płacimy. Oczywiście nie dostajemy paragonu z wyszczególnieniem. Dla obywatela jest to po prostu "podatek od nieruchomości", ale każdy może na stronie swojego miasta sprawdzić, na co on idzie.

Wprowadzenie rzeczonego podatku ma na celu zabranie większej ilości pieniędzy. Jest to stawienie wozu przed koniem. Podatek ma być płacony "na coś". Jeśli jest potrzeba, to należy ją opłacić, a nie wymyślać "potrzebę", gdy miasto chce więcej opłat. Jeśli potrzebują pieniędzy, to niech popatrzą, gdzie one "uciekają". Jeśli wzrosły koszty obsługi kanalizacji, niech powiedzą, że wzrosły koszty, ale niech nie kłamią, że do tej pory za to nie płaciliśmy.

Bo to co robią teraz to nie tylko kłamstwo, ale i kradzież.

niedziela, 22 stycznia 2012

Zez rozbieżny

Wiele osób, kiedy podsuwa im się pomysł o prywatyzacji "wszystkiego", bezmyślnie odpowiada argumentem, że wówczas trzeba będzie za wszystko płacić, za szpital, za autostradę, za szkołę, a ludzi na to nie stać i stać nie będzie nawet, kiedy te pieniądze im się odda. Problem polega na tym, że jednym okiem widzą podatki, które koniecznie trzeba płacić państwu, żeby ono pomagało obywatelom, a drugim okiem widzą te "bezpłatne" szkoły, szpitale, czy infrastrukturę utrzymywaną przez to państwo, ale nie potrafią tych dwóch obrazów złożyć w całość.

Nie widzą, że te pieniądze, które płacimy w podatkach oraz te pieniądze z których utrzymywane są te wszystkie "gratisy" to są dokładnie te same pieniądze. One trafiają do jednego wora i z tegoż wora są wydawane. I nie da się z niego wyciągnąć więcej, niż się do niego włożyło.

Albo inaczej: da się, ale kosztem długów, które będą spłacać nasze dzieci i wnuki w kwocie o wiele wyższej, niż dzisiejsze pożyczki.

Zatem, za te wszystkie "darmowe" świadczenia i tak płacimy sami. Tylko, że obecnie ponosimy dodatkowe koszta w postaci pensji i świadczeń dla półmilionowej zgrai biurokratów, ich marnotrawstwa (bo to nie ich pieniądze, więc co się będą przejmować?), nie wspominając już o cenach zawyżonych z uwagi na istnienie monopolu i tak dalej... I oczywiście płacimy za nie niewspółmiernie do stopnia ich wykorzystania.

Gdyby zatem rzeczone osoby zechciały na chwilę przeprowadzić doświadczenie i złożyć te wa obrazy z dwóch gałek ocznych w jeden, doszłyby niechybnie do wniosku, że obecnie musi być drożej, niżby było po prywatyzacji. A póki co, to są oni przekonani, że po prywatyzacji "wszystkiego" będą musieli sami sobie wszystko zapewnić, ale patrzą na to ze zgrozą, bo przez pryzmat obecnych cen i poborów. Oczywiście, przy takim założeniu, ich przerażenie tą myślą nie może dziwić.

Bardzo często powtarzającym się argumentem jest : "Jak to? To ja miałbym płacić za każdym razem, kiedy chcę sobie iść do parku?!" Tak. I bardzo dobrze. Obecnie każdy z nas zrzuca się na wszystkie parki (w swoim mieście, czy też za parki narodowe). A my chcemy, by płacił tylko za te parki, do których chadza i wtedy, kiedy z nich korzysta. Dlaczego ja, jeśli codziennie biegam w parku pod moim domem, a co niedzielę wybieram się tam na kilkugodzinny spacer z całą rodziną, miałbym płacić na ten park tyle samo, co mój sąsiad, który raz zabrał tam dziewczynę na randkę w maju w dziewięćdziesiątym trzecim? Jest to oczywiście okradanie mojego sąsiada.

Kiedy idę na pływalnię, to płacę za siebie przy każdym wejściu. Dlaczego na to nikt nie narzeka? Przecież stosując logikę osób, które nas krytykują, państwo powinno opłacić nasze pływanie - podnieść każdemu podatki o parę złotych i już - każdy może sobie iść pływać, kiedy chce "za darmo".

Nawet nie będę się rozpisywał, jak wówczas wyglądałyby te pływalnie, opłacane niezależnie od tego, czy ludzie chcą tam uczęszczać, czy jest tam czysto - wystarczy porównać wygląd instytucji publicznych z ich odpowiednikami prywatnymi.

Jestem pewien, że gdyby dzisiaj ktoś wystosował pomysł, by podnieść podatki i pobudować państwowe pola golfowe tak, by każdy mógł sobie w wolnym czasie "popykać" "za darmo" to większość krytyków naszych pomysłów oburzyłaby się, bo to dodatkowe pieniądze, bo mnie golf nie interesuje, nie umiem i tak dalej. I słusznie. Mogą mieć taką samą niechęć do golfa, jak ktoś inny do spaceru w parku, więc złodziejstwem byłoby zmuszanie ich do płacenia za przyjemność innych.

Ale jestem też pewien, że gdyby mimo sprzeciwów udało się przepchnąć taką ustawę, a za dziesięć lat ktoś przyszedł z pomysłem by ją skasować, to ci sami ludzie zaczęliby protestować krzycząc: "Jak to? To ja miałbym płacić za każdym razem, kiedy sobie idę pograć w golfa?!".

piątek, 20 stycznia 2012

Konkurs

Dziękuję wszystkim, którzy wysłali SMSa na mój blog. Niestety do finału nie wszedłem - w ostatniej chwili wypadłem z pierwszej dziesiątki. Ale i tak uważam to za bardzo dobry wynik.

czwartek, 19 stycznia 2012

Po pierwsze szkodzić

Służba zdrowia jest niewydolna nie dlatego, że mamy dużo chorych, tylko dlatego, że system jest chory.

Najczęstszym argumentem osób, które uważają, że istnieje konieczność utrzymywania służby zdrowia jest argument "ciężkiej choroby". Na przykład, jak pisze Abrams1985:

Ja się zastanawiam co będzie, jeżeli moje leczenie będzie kosztowało np. 200 000 zł. Oczywiście za pierwszym razem płaci ubezpieczyciel. Ale potem jestem w grupie ryzyka i drastycznie zwiększa mi składkę - na którą mnie już nie stać. Co wtedy, mam umierać? ;)

Jak już krótko odpisałem na YouTube - Trudno. Zdarza się. Ludzie umierają z błahszych powodów, niż brak pieniędzy. Trzeba się z tym pogodzić - czasem ktoś ginie na miejscu w wypadku na budowie, a czasem ktoś umiera w wyniku choroby. W tym pierwszym przypadku nic się nie da zrobić, w tym drugim - jest szansa, ale czy faktycznie należy ją podejmować za wszelką cenę?

Jeżeli cierpię na chorobę, której wyleczenie kosztuje 200tys złotych, to czy to daje państwu prawo, żeby w moim imieniu zabrało pod przymusem te pieniądze ludziom, którzy ciężko na nie pracowali, a którzy w życiu mnie nie widzieli, i nie ponoszą żadnej winy za to, że choruję? Nie.

Wyobraźmy sobie, że mam te 200 tysięcy. Są to moje wszystkie oszczędności, które w razie mojej śmierci dostanie moja rodzina. Czy wydałbym je wiedząc, że leczenie może się nie powieść? Albo że operacja wydłuży moje życie o rok? Możliwe. NFZ wyda - bo to nie ich. Ale ja przynajmniej bardzo bym się nad tym zastanowił. A poza tym, moja rodzina by to zrozumiała - kochają mnie i chcą bym żył. A pani Halina z Mławy ma dosyć własnych problemów, żeby jeszcze płacić za leczenie obcego faceta.

I jest jeszcze element edukacyjny: jeśli choroba byłaby wynikiem mojego świadomego działania, na przykład rak płuc spowodowany paleniem papierosów, to pierwszą rzeczą jaką zrobiłbym po "darmowej" operacji NFZu, to kupił sobie paczkę dobrych papierosów, by móc wreszcie rozkoszować się nimi bez kasłania. Jeśli zaś zapłacę te 200 tysięcy z własnej kieszeni, to nie tylko w życiu nie wezmę już papierosa do ust, ale w dodatku wszystkim moim palącym znajomym powybijam to z głów.

Ale to jest oczywiste. Jest jeszcze coś, o czym większość z nas nie myśli. Ludzi, którym NFZ uratowało życie łatwo jest policzyć. Wiadomo dokładnie kto, kiedy i na co. Ale jak policzyć tych ludzi, którym NFZ zmarnowało życie? Jak facet wjedzie na drzewo i zginie, to jest to nieszczęśliwy wypadek i nikt się nie dowie, że denat miał wymienić klocki hamulcowe, ale odłożył to do przyszłego miesiąca, bo zabrakło mu dwustu złotych, które poszły na NFZ. Albo, że dziewczynę zgwałcono i zabito w pociągu, bo nie stać jej było na przejazd samochodem. Skrajne to przypadki, ale możliwe.

A ile osób umarło, bo nie doczekało swojej kolejki zabiegu w NFZ? Ile osób mogłoby przeżyć, gdyby mieli pieniądze na prywatne leczenie, bo nie byliby co miesiąc okradani na składki, które, gdy przychodzi co do czego, nic im nie dają? Jest taka rymowanka dla dzieci "Nasze pogotowie jeździ na wariata - jednego zabiera, dziesięciu rozgniata". Dużo w tym prawdy, z tą różnicą, że tych dziesięciu nie widać.

Ludzie chorują bo jedzą różne świństwa, gdy nie stać ich na zdrowe rzeczy. Zamiast ładnego kawałka wołowiny raz na jakiś czas, jedzą tanie parówki, nie jedzą owoców, bo ziemniaki są tańsze. Czy naprawdę uczciwym jest przymusowe obniżanie poziomu życia milionów obywateli, żeby za wszelką cenę z wątpliwym skutkiem ratować nielicznych? Nie.

Na prywatnym leczeniu zyskają również pacjenci z kosztownymi chorobami i to z kilku przyczyn.

Po pierwsze, ich leczenie będzie tańsze, bo zamiast urzędników z NFZu, będzie opłacał tylko wykonywane procedury medyczne.

Po drugie, ceny usług medycznych dodatkowo spadną, bo nie będzie NFZ, który "i tak zapłaci".

Po trzecie, ceny znowu spadną, bo prywatne szpitale będą musiały walczyć między sobą o pacjenta.

Po czwarte, lekarze przestaną marnować swój czas na wypełnianie druczków, zaświadczeń i skierowań, a skupią się na medycynie - a czas to pieniądz.

Po piąte, lekarz znowu zyska czas, jeśli przestanie niańczyć hipochondryków, którzy lecą do niego za każdym razem, gdy kichną, bo jest za darmo.

Po szóste zmniejszą się kolejki w przychodniach i czas oczekiwania na specjalistyczne badania i zabiegi, bo NFZ ustawia nas w sznureczku, a prywaciarz po prostu kupi więcej sprzętu.

Mógłbym tak w nieskończoność.

Po siódme prywatne fundacje! Mnóstwo osób uważa, że trzeba pod przymusem utrzymywać nierentowny NFZ, bo dzieci chorują na białaczkę. Skoro tak, to jest mnóstwo osób, które pieniądze zaoszczędzone na składce zdrowotnej będą wpłacały na rozsądnie zarządzane fundacje. Poza tym, obecnie w składce zdrowotnej płacę na leczenie palaczy, alkoholików, narkomanów, choroby weneryczne, na sklejanie kości piratów drogowych i innych "hardkorów". Ile z tych pieniędzy faktycznie trafia na ludzi, którzy "mieli pecha"? Na dzieci z białaczką, na ofiary wypadków? Fundacja ma tę przewagę, że wpłacając pieniądze deklaruję na jaki cel.

Być może po zlikwidowaniu NFZ wzrośnie umieralność ludzi na najdroższe i najrzadsze choroby, ale to i tak jest bardzo wątpliwe. Natomiast jestem gotów założyć się o duże pieniądze, że w tym samym czasie dużo bardziej spadnie umieralność ludzi na błahsze, tańsze choroby - bo leki i podstawowe usługi będą tańsze. Summa summarum sytuacja polepszy się dramatycznie. Samo doczekanie rozstrzygnięcia zakładu będzie warte każdych pieniędzy.

Proszę mi wierzyć, że ci naprawdę chorzy zyskają, a zyskają wiele. Stracą Hipochondrycy i głupcy, ale jakoś to przebolejemy.

wtorek, 17 stycznia 2012

Prosta krzywa

Krzywa Laffera jest chyba jedną z najprostszych i najbardziej eleganckich koncepcji w ekonomii. Jej genialność polega na tym, że każdy, kto posiada choć odrobinę oleju w głowie nie powinien mieć trudności z jej zrozumieniem. Nie potrzeba żadnej wyszukanej wiedzy ekonomicznej - wystarczy wiedzieć mniej więcej czym są podatki i że wpływy z nich zasilają budżet.

Kiedy jednak czytam niektóre komentarze pod Kosztami życia (a jako gospodarz czuję się zobowiązany do przeczytania wszystkich, co czasem boli), dochodzę do wniosku, że coś tak prostego, logicznego niektórym stwarza ogromne trudności. I chyba wiem dlaczego. Właśnie dlatego, że jest to takie proste.

Wiele osób widząc coś tak oczywistego od razu zakłada, że coś jest nie tak. Dekady bohaterskiej walki z problemami nieznanymi w normalnym systemie przyzwyczaiły ich, że to musi być skomplikowane, a jeśli nie jest, to coś jest nie tak. I zarzucają mi, że upraszczam. Oczywiście, że upraszczam - to socjaliści wszystko komplikują.

Pięcioletnie dziecko nie miałoby żadnych problemów ze zrozumieniem tej koncepcji. Właśnie dlatego, że ono nie wie, że "się nie da".

Ponieważ YouTube jest bardzo oszczędne w liczbie znaków udostępnianych użytkownikowi, co ma też swoje "nesporne vyhody", więc poniżej omawiam, najprościej jak potrafię, pewne wątpliwości, przyjmując te same założenia co w filmie (nie zamierzam powtarzać wszystkiego, co było w filmie, więc proszę od niego zacząć).

Czym jest W? Jest to suma wszystkich zapłaconych podatków. Założeniem jest, że każdy obywatel płaci ułamek P od swojego deklarowanego dochodu D (dla rozważań nie ma znaczenia, czy za podstawę opodatkowania przyjmiemy płacę brutto, czy netto, czy koszt ponoszony przez pracodawcę). Zatem:

W=Σ(od i=1 do n) (P x Di)

lub

 W=P x Σ(od i=1 do n) (Di)

gdzie n jest liczbą wszystkich podatników, a P przyjmuje wartości od 0 (0%) do 1 (100%).

Jeden z komentatorów słusznie zauważył, że aby wyciągnięte wnioski były poprawne, omawiana zależność musi być ciągła - słowem, że można ją wykreślić nie odrywając ołówka od papieru. Najprościej rzecz ujmując znaczy to, że małym zmianom wysokości opodatkowania P będą odpowiadały niewielkie zmiany we wpływach z podatku W. Czy ten warunek jest spełniony? Generalnie tak. Jeśli bowiem podniesiemy dowolny podatek o jedną dziesiątą punktu procentowego, to nie spodziewamy się żadnych gwałtownych zmian w kasie państwa (będą jakieś zaburzenia ciągłości w skali mikro, ale całkowicie nieistotne dla rozważań).

Oczywiście musimy założyć, że żaden czynnik zewnętrzny poza wysokością opodatkowania się nie zmienia. Bo jeśli, przypuśćmy, małej podwyżce podatków będzie towarzyszyło zwiększenie kar za ich niepłacenie, to wykres będzie zafałszowany.

Do tej pory zatem wiemy, że wykres wychodzi od zera dla P=0 (bo 0 x Σ(Di) = 0) i wraca do zera dla P=1 (bo nikt nie pracuje za darmo), oraz że jest ciągły. Z własności funkcji wiemy też, że nie będzie na niej żadnych "pętelek", czyli, że każdej wartości P odpowiada tylko jedna wartość W.

Wykres też nie będzie przyjmował wartości ujemnych, bo stawki podatku są nieujemne (od 0 do 100 procent) oraz dochody od których są potrącane nie są ujemne, bo to chlebodawca płaci swojemu pracownikowi, a nie na odwrót. Zatem W, jako suma iloczynów tych wartości również nie może być ujemna.

No dobrze, ale skąd wiadomo, że krzywa ma taki ładny paraboliczny kształt? Skąd wiadomo, że nie wygląda, jak jakiś bardziej złożony wielomian? Może ma dwa wierzchołki, jak garby wielbłąda, może więcej? Może wygląda jak krzywa dzwonowa, co też sugerował jeden z komentatorów?

Otóż wykres będzie wklęsły (wypukły do góry). Mówiąc po ludzku, jeśli podążamy wzdłuż wykresu od zera do jedynki, to nasza trasa "odchyla się" zawsze w prawo. Skąd to wiadomo?

Na początek załóżmy, że niezależnie od stopy podatku, zawsze zarabiamy tyle samo i nie uchylamy się (albo uchylamy się w tym samym stopniu) od płacenia podatków. Wówczas wykres będzie wzrastał liniowo, czyli przedstawimy go jako odcinek prostej. Wielkość W będzie bowiem sumą wszystkich naszych deklarowanych zarobków pomnożoną przez stopę opodatkowania. Ponieważ liczba podatników n i ich dochody deklarowane D pozostają stałe, więc W rośnie proporcjonalnie do P.

Żeby wykres "skręcił w lewo", wpływy z podatków W musiałyby przyrastać szybciej niż wynika to z powyższej proporcji. Mogłoby to nastąpić tylko wówczas, gdyby wzrostowi podatków P towarzyszyły wzrost deklarowanych dochodów D, lub wzrost liczby podatników n.

Wiemy, że dzieje się dokładnie odwrotnie. Wyższe podatki to spowolnienie gospodarki, bo obywateli stać na mniej, zatem spada popyt, spadają pensje, rośnie bezrobocie. Zatem maleje liczba podatników n, a dochód deklarowany D spada z dwóch przyczyn - po pierwsze spadają zarobki, a po drugie rośnie tendencja do ich ukrywania przed fiskusem.

Oczywiście nie bierzemy pod uwagę faktu zatrudnienia większej liczby poborców podatkowych, bo ich pensja pochodzi z naszych podatków.

Zatem wykres cały czas "skręca" w prawo, aż spotka oś P w punkcie 100%, w którym cała gospodarka zamiera.

I te informacje wystarczą, żeby dojść do tych samych wniosków, do których doszedł Artur Laffer. To, czy krzywa ta jest symetryczna, czy nie, czy jest bardziej krągła, czy bardziej płaska, w którym miejscu ma swoje maksimum nie ma żadnego znaczenia dla tych rozważań.

niedziela, 15 stycznia 2012

Społeczeństwo ekspertów

Dziennikarka TV Morąg zadała kilku napotkanym na ulicy kobietom pytanie jak zareagowałyby, gdyby okazało się, że któryś z ich bliskich jest homo sapiens. Tylko dwie z zaczepionych pań poprawnie zidentyfikowały gatunek. O czym to świadczy? Czy o głupocie pozostałych pań, jak zdaje się sugerować autor artykułu na Wprost 24? Bynajmniej.

Oczywiście jest to wiedza, którą nabywamy w szkole podstawowej. W szkole podstawowej też uczymy się o długości Amazonki, o stolicy Senegalu, o budowie pantofelka i wielu innych rzeczach, które przeciętnemu człowiekowi nie są do niczego potrzebne. Pytane panie to mogą być matki, księgowe, biznesmenki, kucharki, szachistki, kierowcy rajdowi, albo ktoś jeszcze inny. I znajomość łacińskiej nazwy człowieka jest im niepotrzebna do tego, by były najlepsze w tym, co robią.

Jestem pewien, że sam mógłbym pani dziennikarce zadać kilka "podstawówkowych" pytań, na które nie potrafiłaby odpowiedzieć, na przykład jakie cechy wyróżniają gatunek homo sapiens. Bo co z tego, że znam mądre słowo, skoro nie wiem co ono oznacza? To już trochę trudniej wyrecytować z pamięci.

Przypomina mi to trochę pewną sytuację z dzieciństwa. Był to pierwszy tydzień w szkole podstawowej. Pewna dziewczynka twierdziła, że jest najmądrzejsza w klasie. Zapytała mnie, czy znam wzór Einsteina. Nie znałem. Dziewczynka z dumą i bez zająknięcia wyrecytowała "erównasięemcekwadrat". Dzieci były zachwycone. Zapytałem, co to znaczy. Nie wiedziała. Ja następnego dnia nie tylko wiedziałem, ale i rozumiałem.

Oczywiście zupełnie inaczej niż dzisiaj, ale wystarczająco, jak na siedmiolatka - ojciec wytłumaczył mi co oznaczają poszczególne znaki, nauczył mnie podnosić do kwadratu oraz powiedział, że "każdy przedmiot może w pewnych warunkach zniknąć i zamienić się w energię". Jako dziecko nie miałem problemu z zaakceptowaniem tego.

Niestety obecnie szkoła służy właśnie temu, by wbić do głowy formułki typu "Mickiewicz wielkim poetą był". Nie mówi dlaczego. Jak w ogóle ktoś przy zdrowych zmysłach mógłby to zakwestionować? Tymczasem czym innym jest "wiedzieć", a czym innym "rozumieć". Wiedza to jest ryba - potrafię rozwiązać jakiś konkretny problem, którego się nauczyłem. Rozum to wędka, na którą potrafię złowić każdą rybę.

Człowiek może mieć gigantyczną wiedzę, przeczytać Wikipedię od deski do deski, ale co z tego, jeśli nie wie, jak jej użyć? Może być nauczycielem, albo wygrywać pieniądze w teleturniejach, ale koła nie wymyśli. Człowiek bystry poradzi sobie nawet z minimalną wiedzą.

Ja sam mam bardzo kiepską pamięć. Nie potrafię niczego "wbić do głowy". Aby coś zapamiętać muszę to zrozumieć. Dlatego byłem uczniem trójkowym, bo dużo efektowniejszym jest, wyrecytowanie regułki przy tablicy i bezmyślne podstawienie do wzoru. Ja pamiętam tylko zdziwienie i oburzenie nauczycielki, gdy przerwałem rozwiązywanie zadania, by "wyprowadzić sobie" twierdzenie Carnota, którego nie znałem na pamięć.

Tylko że dzisiaj ja nadal potrafię je odtworzyć, a kto po tylu latach spamięta, czy we wzorze, który "wkuł" przed 2abcos(<ABC) jest minus, czy plus?

Nikt, chyba że od czasu do czasu korzysta z tego wzoru. Podobnie jest z homo sapiens. Dla kogoś, kto interesuje się nauką choćby amatorsko, nazwa ta jest oczywista. Ale przeciętnemu człowiekowi taka wiedza nie jest do niczego potrzebna. Przedstawiciele tego gatunku trwali kilkadziesiąt tysięcy lat, zajęci swoimi sprawami i bez świadomości, że kiedyś powstanie język łaciński, w którym jeden z ich potomków, Karol Linneusz, nada im nazwę.

Autor artykułu zdaje się sugerować, że w takim razie nie mogli być ludźmi rozumnymi:

Tylko dwie z ankietowanych bez problemu zidentyfikowały homo sapiens, jako człowieka rozumnego. Udowodniły tym samym, że gatunek ten jeszcze broni się przed całkowitym wyginięciem. Na szczęście.

Tym zdaniem udowodnił, że może WIE co znaczy "homo sapiens", ale na pewno tego nie ROZUMIE.

Jeśli zatem przeprowadzona ankieta świadczy o czymś źle, to nie o pytanych paniach, tylko o idiotyzmie, jakim jest obecny system edukacji - marnowanie czasu i pieniędzy na bezmyślne wbijanie suchych informacji do głów ludzi, z których większość jest bezużyteczna dla nauczanej osoby.

Przez wieki uczeni stanowili niewielki odsetek pośród analfabetów i jakoś wystarczało. Nauka i technika rozwijały się jak omójrozmaryn.

Nie wszyscy wiedzą wszystko. I bardzo dobrze. Jeśli chcesz dowiedzieć się czegoś o homo sapiens, zapytaj antropologa, kup książkę, a nie pchaj się na deptak. Jeśli chcesz wiedzieć kto będzie najlepszym prezydentem, zapytaj ludzi, którzy się na tym znają, ekonomisty, historyka, prawnika, zamiast urządzać demokratyczne wybory.

Otóż to! Ankieta ta oprócz kalectwa systemu nauczania obnaża głupotę ustroju demokratycznego. Bo pokazuje z jednej strony człowieka, którego wiedza jest ograniczona, nie wie co to jest homo sapiens, jest za delegalizacją tlenku wodoru, a z drugiej wychwala się fakt, że ma on prawo decydować w sprawie przyjęcia traktatu międzynarodowego, albo wyboru głowy państwa.

Właśnie to jest prawdziwa głupota!

A jestem pewien, że znacznie większy odsetek wyborców wie czym jest homo sapiens niż rozumie podstawy gospodarki państwa, w którym głosuje. Nawet tak prostą rzecz, jak krzywa Laffera.

Jedyne o co można mieć żal do tych pań, to fakt, że mimo niewiedzy, czym jest homo sapiens wypowiadały się na jego temat. Odpowiedź powinna brzmieć "nie wiem, co to takiego" i już. Ale też trudno się dziwić, skoro w demokracji ciągle się nas przekonuje, że jesteśmy najmądrzejsi, nasze zdanie jest ważne, a z drugiej strony wyśmiewa się ludzi z tego powodu, że zpomnieli jakiejś rzeczy z podstawówki. To już lepiej jest powiedzieć jakąś głupotę, niż przyznać się do niewiedzy.

Ponadto o homoseksualistach słyszy się w telewizji każdego dnia. O ich prawach, nierównym traktowaniu. O homo sapiens słyszy się może raz w tygodniu z ust Krystyny Czubówny. Nic więc dziwnego, że pierwsze skojarzenie z hasłem "homo" to nie człowiek, nie twarożek waniliowy, tylko kolorowy chłoptaś. Bo kolorowi chłoptasie mają swoich aktywistów, człowiek rozumny na szczęście nie.

Głupiec uwielbia popisywać się tym co wie, wywyższa się, bo zna odpowiedź na jakieś nikomu niepotrzebne pytanie, na które nikt inny nie zna odpowiedzi. Oczywiście dobrze jest wiedzieć więcej, ale oczekiwanie od każdego odpowiedzi na tematy, które go zupełnie nie interesują, do niczego mądrego nie prowadzi, ani od niczego mądrego nie pochodzi.

Rodzice, sami albo z pomocą nauczyciela, powinni potrafić rozpoznać, w czym ich dziecko jest dobre i co je interesuje i tak pokierować edukacją, by zamiast zanudzać i mączyć je kilkunastoma nieciekawymi dla niego przedmiotami, skupić jego uwagą na kilku, w których się odnajduje. Bo pozostałe to nie tylko strata czasu i energii, ale i demotywacja - odebranie przyjemności z uczenia się w ogóle.

Ja wolę żyć w świecie fizyków, którzy nie znają się na hodowli owiec, lekarzy, którzy nie mają pojęcia o kometach, taksówkarzy, którzy nie potrafią rozwiązać równania różniczkowego, czy hydraulików, którzy nie wiedzą, że wodę, która leży u podstaw ich fachu, naukowcy nazywają tlenkiem wodoru, niż w świecie, w którym każdy wie trochę o wszystkim, ale brak jest ekspertów.

Kiedy remontuję łazienkę, to lepiej, gdy świetnie potrafię kłaść kafelki, ale nie wiem nic o kanalizacji, ale za to mogę poprosić o pomoc sąsiada, który nie umie kłaść kafelków, ale zna się na rurach, bo wówczas wiem, że i kafelki i sanitariaty będą zrobione dobrze. A jeśli ja coś wiem i o tym, i o tym, ale nie do końca, to może i wyremontuję tę łazienkę ale zrobię to byle jak. Mogę oczywiście poprosić sąsiada, który też umie po trosze wszystkiego, o pomoc, ale tylko po to, by schrzanić robotę dwa razy szybciej

Bo właśnie tym homo sapiens różni się od pierwotniaków. Każda komórka w naszym ciele jest wyspecjalizowana i spełnia konkretną funkcję. Czym innym zajmują się komórki wątroby, a czym innym neurony i wcale nie próbują sobie wchodzić w drogę. W organizmach pierwotnych, każda komórka robi po trosze wszystkiego. Oczywiście świetnie sobie z tym radzą, ale człowiek lepiej funkcjonuje jako całość i dlatego w procesie ewolucji obserwujemy coraz wyższą specjalizację poszczególnych komórek, organów i organizmów, bo ewolucja faworyzuje lepsze rozwiązania. Ja w każdym razie wolę żyć w cywilizacji, która funkcjonuje jak zdrowy i rozwinięty organizm, niż jak szalka Petriego z tysiącami pełnych najszczerszych chęci pierwotniaków.

sobota, 14 stycznia 2012

Kto się boi Hitlera?

Dziękuję za SMSy i polecanie nowego filmu. W konkursie jestem już w pierwszej dziesiątce w kategorii Polityka i Społeczeństwo, a film kliknęły już dwie miriady widzów (więcej niż "Zbrodnie i Kary" w ciągu roku), z czego przeszło 3 tysiące wytrwały do części drugiej. Filmiki zajmują też siedem pozycji w pierwszej dziesiątce znajd w Góglu pod hasłem "Koszta Życia". Cieszy mnie to, bo pozwala domniemywać, że świadomość skali rozboju podatkowego w ludziach rośnie i  wierzyć, że w jakimś niewielkim stopniu przyczyniam się do tego.

Kilka osób zwróciło mi uwagę, że w filmie tłumaczę oczywiste rzeczy tak jak idiotom. To prawda i takie było moje zamierzenie. Opinie takie wygłaszają głównie osoby, dla których to JEST oczywiste, bo odwiedzają mój blog, bo czytują JKM, czy Gwiazdowskego, lub po prostu mają dość oleju w głowie, by rozumieć jak działa gospodarka.  Wystarczy jednak pobieżnie przejrzeć komentarze pod filmami, by dojść do wniosku, że wśród widzów nie brakuje też wspomnianych  "idiotów", dla których nie ma różnicy między kosztem pracodawcy a płacą brutto, czy między średnią arytmetyczną, a średnią ważoną. I to właśnie do nich kierowany jest ten film, a zdaję sobie sprawę, że dla niektórych i taki sposób omówienia problemu jest zbyt trudny.

Natomiast tym, czego oczekuję od tych, dla których mój film nie wnosi nic nowego jest jego redystrybucja. Wierzę, że większość z Was pomyślała sobie "To jest oczywiste, zgadzam się z tym, prześlę to Frankowi, może wreszcie zajarzy, bo prościej się nie da". Wykładów ekonomistów, polityków, felietonistów, używających mądrych słów i wypowiadających się na te tematy jest w Internecie aż nadto. Według mnie brakuje materiałów dla Murarza Mietka, który jest poczciwy, ale nie rozumie "mądrej mowy" i ja chcę zacząć tę lukę zapełniać.

Kilka osób też zarzuca mi, że użyłem w prezentacji tego potwornego słowa na "H". Użyłem i nie wstydzę się tego. Wstydzić powinni się ci, którzy dali mi do tego pretekst. To, że obecne podatki są dwukrotnie wyższe niż za Hitlera nie jest żadną manipulacją ani nadużyciem. Jest faktem. I jest to bardzo niedobry znak, więc nie zamierzam go przemilczać. Jest wiele innych blogów i filmów, które są dużo bardziej "poprawne politycznie" niż mój, z którymi nie chcę konkurować. Wolę głosić to, co myślę.

Nie kłamię, mówiąc, że Hitler zjadał kocięta, nie straszę, że jak podatki będą wysokie, to Hitler zmartwychwstanie, nie manipuluję. Nie wiem dlaczego miałbym unikać tej "niewygodniej prawdy", skoro niewygodną jest ona nie dla mnie, tylko dla mojego wroga - obecnych władz RP.

Kage przesłał mi sznurek do Wikipedii do hasła "Reductio ad Hitlerum". Niestety przesłał go bez żadnego komentarza, więc nie wiem, co miał na myśli. Domyślam się jednak, bo żaden inny powód nie przychodzi mi do głowy, że jest to zarzut, jakobym ja stosował tego typu argument i z tego założenia wychodzę. Świadczyłoby to jedynie o tym, że nie zrozumiał polecanej definicji.

Argument Reductio ad Hitlerum (Sprowadzenie do Hitlera) polega na wyciąganiu pewnych wniosków na temat przedmiotu dyskusji tylko na podstawie podobieństwa z osobą Adolfa Hitlera. Czyli na przykład rozumowanie typu:

Staszek z Halinowa ma przedziałek po prawej stronie głowy i Hitler miał przedziałek po prawej stronie głowy. Ponadto Hitler był bardzo, ale to bardzo złym człowiekiem. Zatem Staszek z Halinowa również jest bardzo, ale to bardzo złym człowiekiem.

Oczywiście jest to bzdura. Nawet jeśli bym był bardzo, ale to bardzo złym człowiekiem, nie miałoby to żadnego związku z moją fryzurą.

Ja żadnych takich wniosków nie wyciągam. Nie twierdzę, że zbyt wysokie podatki są złe dlatego, że płaciliśmy podatki Hitlerowi. Na tym blogu i w moich filmach podaję całe mnóstwo różnych powodów, dla których podatki w obecnej wysokości są złem, które nie mają żadnego związku z Hitlerem. W tym konkretnym przypadku posłużyłem się tylko porównaniem. Faktem, na podstawie którego nie wyciągam żadnych wniosków. Zdanie o Hitlerze nie jest więc nawet argumentem, a RaH jest argumentem z definicji.

Jeśli zatem słusznie odczytałem jego intencję, Kage popełnił dokładnie ten sam błąd, który mi zarzuca, tylko on zamiast "Sprowadzenia do Hitlera" popełnił coś, co tymczasowo mógłbym nazwać "Sprowadzenie do Reductio ad Hitlerum". Uznał całkowicie niesłusznie, że każde użycie słowa Hitler jest równoważne z zastosowaniem argumentu RaH. Czyli przeprowadził rozumowanie:

Staszek z Halinowa powołał się w zdaniu na Hitlera i argument RaH również polega na powołaniu się na Hitlera. Ponadto Argument RaH nie ma żadnej wartości merytorycznej. Zatem zdanie Staszka z Halinowa nie ma żadnej wartości merytorycznej.

Proszę zwrócić uwagę, że między dwoma przytoczonymi sposobami rozumowania nie ma żadnej różnicy w sensie logicznym.

Zresztą takie rozumowanie leżu u podstawy innego idiotycznego "prawa", które mówi, że dyskutant, który w dyskusji jako pierwszy powołał się na Hitlera albo faszyzm, przegrał debatę. Oczywiście lewo to jest rozpowszechniane przez tych, którym takie porównanie grozi. Idea jest ta sama którą kierowano się zakazując publikacji książki "Mein Kampf", żeby czytelnik przypadkiem nie zauważył podobieństw między pomysłami Hitlera a pomysłami serwowanymi mu przez socjalistów. Teraz chodzi o to, by zamknąć usta i zdyskredytować tych, którzy zauważyli.

Jestem całkowicie przeciwny takiemu podejściu. Jeśli będziemy przemilczać złe przykłady z historii, to nigdy się z niej niczego nie nauczymy.

piątek, 13 stycznia 2012

Konkurs i film

Po raz szósty można głosować w konkursie Blog Roku . Po raz pierwszy na KRuLa PiK. Jeśli ktoś uważa, że mój blog wart jest 1,23 złote, to zachęcam do wysłania SMSa o treści C00024 na numer 7122. Myślę, że cena nie jest zbyt wygórowana za rok mojej działalności w sieci - niecały grosik za wpis.

A dla tych, którzy lubią kino grozy - najbardziej oczekiwana premiera roku. Sekwel dreszczowca "Koszta Pracy". Murarz Mietek powraca by zapłacić więcej podatków. Uwaga: tylko dla ludzi o mocnych nerwach.

Zapraszam tu, ale proszę najpierw wysłać SMSa, bo podczas oglądania filmu może trafić szlag.

Dziękuję wszystkim, którzy podsyłali mi swoje obliczenia do filmu.

wtorek, 10 stycznia 2012

Nie będziesz pozwalał bliźniemu swemu się okraść

Komentator Wojtek (szogun1987) pod moim wpisem na temat idiotycznej wypowiedzi ambasadora Polski w Berlinie Marka Prawdy, zmieścił wypowiedź jeszcze bardziej idiotyczną. Przytaczam jej fragment ale polecam też przejrzenie jego wypowiedzi:

To nie złodziej cię okradł, tylko ty dałeś się okraść.

Innymi słowy, jeśli ja napadnę Wojtka (szoguna1987), obiję mu twarz, zabiorę telefon, pieniądze i buty, to będzie to jego wina. Zatem to ofiara jest stroną czynną napadu! Jest to oczywiście, podobnie jak wypowiedź pana Prawdy, jednoznaczne z przyzwoleniem na kradzież i stawianie świata na głowie. Bardzo zabawnie w tym kontekście brzmi to, co pisze dalej:

Caly czas dodaje ze sciganie zlodziei jest potrzebne a nawet konieczne.

Za co?! Ściga się winnego, skoro więc to ofiara jest winną, to właśnie ona powinna być schwytana i zamknięta. Złodziej tylko, z nieswojej winy, biernie ją rabował.

Na szczęście prawo tworzą osoby o nieco innym podejściu. Nie mówię, że dużo rozsądniejsze ale przynajmniej posiadające odrobinę przyzwoitości. Jak ostatnio sprawdzałem, to zarówno w polskim, jak i w niemieckim kodeksie karnym przestępstwem jest jeszcze kradzież, a nie zostanie obrabowanym.

Kira mówi, poniekąd słusznie, że wina moralna leży po stronie złodzieja. Leży albo i nie. Moralność, w przeciwieństwie do prawa, o którym napisałem, bierze się z człowieka. Stary Testament, który leży u podstaw naszej cywilizacji, podobnie jak KK, również w dekalogu głosi, w sposób nie budzący żadnych wątpliwości "Nie kradnij". Nie ma przykazania "Nie będziesz pozwalał bliźniemu swemu się okraść". Ale czy to coś znaczy? Chyba nie, bo jakoś złodziei nie brak i nie podejrzewam, by się z tego spowiadali.

Zatem ostrożny byłbym z tą "winą moralną" złodzieja. W jego przypadku trudno jest mniemać, że uważa kradzież za zło, więc nie należy oczekiwać po nim moralnej odpowiedzialności za ten czyn. - on najwyraźniej nie uważa, że czyni źle. Odpowiedzialność karna, z drugiej strony jak najbardziej.

Wszystkie wielkie cywilizacje wśród swoich zasad mają zakaz kradzieży. Dlaczego? Bo ŻADNA uznająca kradzież za normę nie mogłaby przetrwać. Z bardzo prostej przyczyny. Wyobraźmy sobie plemię Chapaczy, którzy wierzą, że kradzież nie jest czynem złym. Nie musi być wcale uważana za czyn dobry - jest neutralna. W plemieniu tym cześć ludzi para się uczciwą i pożyteczną pracą, a część całkowicie uczciwie podkrada im jej owoce.

Jak nie trudno zauważyć, osoba pracująca nie ma czasu, by 24 godziny na dobę pilnować swojego dorobku - bo kiedyż miałaby ów wypracowywać? Złodziej natomiast ma czasu aż nadto, by przeczesywać domostwa sąsiadów. W końcu ci pracujący zmuszeni są porzucić pracę, by lepiej doglądać swoje gospodarstwo. Problem w tym, że bez pracy nie ma się z czego utrzymać. Pozostaje mu zacząć, całkowicie legalnie oczywiście, kraść. Po pewnym czasie w społeczeństwie pozostają sami złodzieje, którzy żyją tylko z kradzieży. Tylko czego, skoro plemię nie wytwarza już żadnych dóbr? W krótkim czasie przychodzi plemię Nieruszconietwojów i bez trudu podbijają Chapaczy, którzy nie mają broni, wojska, murów, ani pieniędzy.

Dlatego właśnie brak przyzwolenia na kradzież, jest jednym z fundamentów zwycięskich cywilizacji. Zapobiega powstaniu tak zwanego dylematu więźnia. Niestety, o czym też pisałem w artykule o ochronie łotrów, złodziejom, bandziorom, politykom, gwałcicielom i mordercom coraz bardziej się pobłaża i faktycznie wiele osób dochodzi do tak kretyńskich wniosków, jak pan Prawda, czy Wojtek (szogun1987). Dochodzi do tego, że zdarza się iż bandyta, poturbowany przez niedoszłą ofiarę w samoobronie, występuje o odszkodowanie od napadniętego, za powybijane zęby i nierzadko WYGRYWA. Jak ktokolwiek może czuć się bezpieczny w takiej sytuacji?

Musimy tę tendencję odwrócić, i to jak najrychlej, bo inaczej nasza cywilizacja umrze, podbita przez Arabów, u których kradzież jest nie tylko surowo karana, ale jest też potępiana przez bliźnich.

niedziela, 8 stycznia 2012

Dwa sposoby na bezrobocie

Pan premier Tusk, jak możemy się dowiedzieć ze strony TVP, postanowił podarować zarobione przez nas pieniądze zagranicznym koncernom, by te budowały u nas fabryki i zatrudniały Polaków.

Lepszym rozwiązaniem byłoby raczej nie rozdawanie tych pieniędzy, a zaprzestanie rabowania nam ich w takich ilościach. Zmniejszenie obciążeń fiskalnych sprawiłoby, że nasi rodzimi pracodawcy mieliby więcej pieniędzy na inwestycje, konsumenci mieliby więcej pieniędzy na konsumpcję, a ceny produktów byłyby niższe. Gospodarka nieco ocknęłaby się z letargu a bezrobocie spadłoby.

Problem jest taki, że stosując moje rozwiązanie tu powstałyby dwa miejsca pracy, tam trzy, ówdzie dziesięć i w całym kraju tysiące firm pozatrudniałyby po parę osób. W sumie bardzo wiele, ale oczywiście nikt tego nawet nie odnotuje. Dużo lepiej powiedzieć o trzech fabrykach, które w sumie zatrudnią marne 1400 osób - co to w ogóle jest w skali kraju?

Co ciekawe, dziwnym zbiegiem okoliczności również dużo łatwiej jest wyegzekwować łapówki od trzech firm, niż od tysięcy drobnych przedsiębiorców.

sobota, 7 stycznia 2012

Pizza z pierogami

Jak można przeczytać w Rzeczypospolitej,

Od Nowego Roku w radiu będzie więcej polskojęzycznych piosenek; w życie wchodzą zapisy ustawy medialnej, zgodnie z którymi nadawca ma obowiązek przez co najmniej jedną trzecią czasu antenowego w miesiącu emitować takie utwory, z czego większość w porze dziennej.

Cokolwiek niestosownym jest, że za nasze ciężko zarobione pieniądze panie i panowie posłowie dyskutują na temat regulacji programów rozrywkowych, zwłaszcza gdy kryzys na horyzoncie. Jest to niestosowne, ale nie mówię, że jest to złe. Wolę kiedy psują radio, niż gdy psują państwo i obywateli.

Ustawa ta jest zła z co najmniej trzech innych powodów. Primo: jest to ustawa sprzeczna z ideami wolnego rynku. Secundo: zaburza specjalizację. Tertio: nieuniknioną konsekwencją wprowadzenia tego zapisu będzie obniżenie i tak już niskiej jakości polskich utworów muzycznych.

Rozgłośnię radiową kupuje się za pieniądze i ma służyć "robieniu" pieniędzy. Pieniądze te, mówiąc krótko, zależą od zadowolenia słuchacza. Zatem radio to powinno puszczać takie utwory, które podobają się jego słuchaczom, a nie rządzącym, którzy dodatkowo te pieniądze kradną.

Rozgłośni jest cała masa. Jak chcę słuchać pieśni religijne, włączam sobie Radio Maryja, jeśli chcę słuchać w kółko tych samych utworów, włączam Radio Zet, jeśli jestem idiotą, słucham RMF FM, a jeśli chcę posłuchać polskich utworów, to też jest kilka stacji, które tylko takie nadają.

Powiedzmy, że jestem fanem Heavy Metalu. Owszem jest kilka nie najgorszych polskich zespołów w tym gatunku, ale większość ich utworów śpiewanych jest po angielsku, więc w myśl ustawy również nie kwalifikują się do tej jednej trzeciej. Jadę do pracy, słucham sobie mojego ulubionego heavymetalowego radia i słyszę Megadeth, Monster Magnet i Kayah. Zaraz po tym Anthrax, Rammstein i jakieś beztalencie mówiące mi, gdzie mnie będzie brało. No to mnie bierze. Biorą mnie diabli, krew mnie zalewa i zaczynam przeskakiwać z częstotliwości na częstotliwość w poszukiwaniu czegoś "słuchawszego", stwarzając przy tym zagrożenie na drodze, albo przełączam się na odtwarzacz mp3. W obu przypadkach rozgłośnia traci pieniądze. Realne pieniądze.

Jeśli ktoś nie dostrzega jak bardzo ustawa ta jest absurdalną, to proszę wyobrazić sobie jej analog dla dilerów motoryzacyjnych. W każdym salonie samochodowym jedna trzecia samochodów to polskie marki. Nie, nie Daewoo wyprodukowane na Żeraniu, bo to jest polski wykonawca śpiewający po koreańsku. Wchodzę do salonu Toyoty i co trzecie auto to Polonez. Co wtedy? Oczywiście zajmują one tylko miejsce, bo ja nawet na nie nie spojrzę. Wszedłem do salonu, bo chcę kupić Toyotę. Jakbym chciał kupić Poloneza pojechałbym na złomowisko - czyli włączył Radio Wawę. Nikt nie przychodzi do meksykańskiej restauracji na gołąbki.

Jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego, nie bez racji mówiła reklama wybielacza. Dużo lepiej mieć kilka wyspecjalizowanych rozgłośni, z których każda gra inną muzykę dla innego ucha, niż kilka rozgłośni nadających zunifikowaną papkę. Bo wówczas nie potrzeba ich aż kilka. A jak posłom za mało jest Barabarabararikitikitaków, to nich puszczają to w Polskim Radiu, skoro już uparli się je utrzymywać.

Trzeci powód to zaniżanie jakości polskiej muzyki. Muzycy zarabiają na utworach, które są puszczane w radio. Jeżeli panuje wolny rynek, to pani Steczkowska konkuruje z Shakirą, Katie Perry oraz innymi zagranicznymi gwiazdami. W obecnej sytuacji konkuruje tylko z polskimi wykonawcami, bo stacja i tak musi kogoś z tej puli wybrać, niezależnie od tego jaki chłam ona zawiera. Wystarczy zatem wydać "przebój" nieco lepszy niż ballada o stuprocentowym pociągu seksualnym do policjantów, a radio go kupi i będzie nim torturowało.

Zastanawiam się tylko, kiedy ustawowo jedna trzecia filmów w telewizji to będą komedie z Karolakiem. Może wówczas przynajmniej ludzie przestaną oglądać telewizję i przestaną głupieć.

Aha, chodzi oczywiście o to, że gwiazdy zagraniczne płacą podatki za granicą, a polskie białe karły w Polsce.

czwartek, 5 stycznia 2012

Prawda sprzyja złodziejom

Nasz "wybitny dyplomata", jak nazywa go sam premier Tusk, polski ambasador w Berlinie, Marek Prawda skomentował kradzieże niemieckich samochodów. Jak można przeczytać w Onet.pl:

Na pytanie o rosnącą liczbę kradzieży w Brandenburgii, landzie graniczącym z Polską, polski ambasador w Berlinie powiedział, że "być może w Niemczech kradzież samochodu jest zbyt łatwa", a omawiany proceder to "przede wszystkim problem policji w kraju, gdzie giną auta", która "musi zacząć sobie lepiej radzić".

Jak może człowiek, który daje świadectwo o swoim narodzie usprawiedliwiać kradzież? Bo do tego to się przecież sprowadza. Tłumaczenie to jest na tym samym poziomie, co mówienie, że winną gwałtu jest kobieta, która ubrała kusą spódniczkę.

Zdaję sobie sprawę, że okazja czyni złodzieja, ale za kradzież odpowiedzialny jest tylko on sam. Złodziej to nie niedźwiedź, który wywrócił i przeszukał kosz na śmieci na polu namiotowym, bo ten był niewystarczająco zabezpieczony. On działa świadomie i wie, że to co robi jest złe. Nawet jeśli ktoś zostawi otwarty wóz sportowy z kluczykami w stacyjce, to w żaden sposób nie usprawiedliwia bezprawnego przywłaszczenia sobie cudzego mienia. A dyplomata, który choćby sugeruje, że częściową odpowiedzialność ponosi za to ktoś inny niż złodziej powinien natychmiast zostać przeniesiony do działu konserwacji powierzchni poziomych.

Pan Prawda, jako ambasador powinien potępić kradzież i wyrazić ubolewanie nad istnieniem tego procederu i ewentualnie zaproponować rozmowy na temat współpracy organów ścigania obu landów w tym zakresie.

Ton wypowiedzi pana "wybitnego dyplomaty", sugeruje, że najlepszym rozwiązaniem problemu byłoby,. gdyby Niemcy zaczęli w rewanżu kraść polskie samochody.

Nie sądzę, by, z uwagi na zachwyt, jakim pan Tusk darzy pana Prawdę, został on zdymisjonowany. Biorąc jednak pod uwagę, że pan premier zadowolenie Niemców zawsze stawia przed Polską, możliwe, że zechce przenieść pana Prawdę do placówki w jakimś innym kraju.