wtorek, 28 maja 2013

Największy wróg postępowców

Zastanawia mnie czasem jaki jest cel walki wszelkich działaczy "równościowych", feministek, aktywistów LGBTCWCJ, walczących z rasizmem i "nietolerancją". Bo właśnie cel jest jedną z tych rzeczy, bez zdefiniowania której każda walka zamienia się w chaos. Oni najwyraźniej żadnego celu nie mają. Mają tylko kierunek oraz jakieś cele pośrednie. A po osiągnięciu każdego z tych celów zamiast zatrzymać marsz, złożyć broń i z satysfakcją wrócić do swoich normalnych codziennych zadań, prą bezmyślnie dalej. Kombinują, do czego jeszcze można by się tu przyczepić. Bo oni po prostu nie mają "normalnych codziennych zadań", to co ich określa, to tylko ich walka. Bez niej są nikim.

Proszę zwrócić uwagę, co się dzisiaj dzieje:

Feministki, niegdyś walczące o równe prawa dla kobiet, dziś walczą o robienie z kobiet "gorszych mężczyzn". O to, by kobiety pracowały w fabrykach, walczyły na froncie, robiły karierę jako szambonurkinie. O to, by kobiety nawet wbrew ich kwalifikacjom umieszczać na siłę w parlamentach, zarządach spółek. A każdy pomysł autorstwa mężczyzny w tej materii jest nie do przyjęcia z definicji, bo to szowinistyczne świnie, które na złość kobietom sikają na stojąco.

Antyrasiści, którzy niegdyś walczyli o równe prawa dla kolorowych, po osiągnięciu tego celu idą dalej. Dziś, cokolwiek nie powie się o kimś czarnym, można być posądzonym o rasizm. Na uczelniach amerykańskich kandydaci oraz studenci murzyńskiego pochodzenia posiadają specjalne przywileje. Przy zatrudnianiu faworyzowani są kolorowi. Murzyni mogą o białych powiedzieć wszystko - obrażać, wyzywać, obwiniać o wszelkie zło na świecie - biały, zanim coś powie, musi się naprawdę dobrze zastanowić.

Bojownicy LGBTCWCJ, którzy kiedyś walczyli tylko o to, by ich traktować jak normalnych ludzi, dziś idą znacznie dalej. Dziś to normalni nazywani są chorymi na homofobię. Geje żądają tego, by traktować ich związki tak, jak normalną rodzinę. Ba! Lepiej niż normalną rodzinę. Parady gejów, niewybredne ich hasła, flagi i transparenty są dziś na porządku dziennym, podczas gdy kilka miesięcy temu, chyba we Francji, policja kazała przechodniowi zasłonić bluzę z wizerunkiem tradycyjnej rodziny, jako niestosowną. Bo godziła w uczucia sodomitów. O uczucia normalnych ludzi jakoś nikt się nie martwi, bo jesteśmy normalni. Przejawem dyskryminacji homoseksualistów ma być nawet polonez tańczony na studniówce. I nie jest to pomysł jakiegoś jednego gejowskiego oszołoma - jest to stanowisko Kampanii Przeciwko Homofobii, przedstawione w broszurce Lekcja Równości, wydanej pod patronatem Pełnomocnik Rządu do spraw Równego Traktowania Agnieszki Kozłowskiej-Rajewicz.

Nie muszę chyba wspominać o tym, co się dzieje, gdy przeciwnicy ksenofobii i samozwańczy "antyfaszyści" walczą o to, by muzułmanie czyli się w Europie jak w domu - jak gospodarze tego domu - bo na to ostatnio mamy dosyć przykładów.

Niestety, kiedy do walki zabiera się ktoś, kto nie ma o walce pojęcia, to najpewniej "przedobrzy" -  doprowadzi od jednej skrajności w przeciwną skrajność.

Dodatkowo w powyższych przypadkach mamy też do czynienia z innym czynnikiem. To nie są ludzie, którzy walczą dla idei, tylko dla pieniędzy. Organizacje te, dotowane przez zmanipulowanych ludzi, czy politpoprawne agendy państwowe nie mogą sobie pozwolić na ogłoszenie rozejmu. Bo wówczas przyjdzie im zacząć zarabiać na życie uczciwą i pożyteczną pracą. A niestety, oprócz darcia gąb, jak to są źle traktowani nie potrafią nic. Bez swojej wojenki są niczym. Dlatego właśnie muszą przekonywać nas ciągle, że kobiety wciąż są dyskryminowane, gejom się źle dzieje, a Murzyni mają w USA gorzej niż w Afryce. I muszą wmawiać kobietom, homosiom, kolorowym, że są nieszczęśliwi. Bo szczęśliwe kobiety, szczęśliwi homosie i szczęśliwi kolorowi to ich najgorszy wróg.

niedziela, 26 maja 2013

Wolność słowa a demokracja

Na serwisie W Polityce natknąłem się na artykuł pod tytułem Czy to jeszcze demokracja? Komisja Europejska chce karać partie, które nie reprezentują i nie szanują "europejskich wartości". Chodzi oczywiście nie o europejskie wartości, ale o unijne wartości, czyli całkowicie przeciwne, ale z tym mniejsza.

Co mnie niepokoi, to nieustanne utożsamianie demokracji z wolnością słowa. Nie ma wolności słowa - czy to jeszcze demokracja? To tak jakby zapytać: Skończyła się herbata - czy papież grywa w szachy?

Jeśli większość chce, by karać wspomniane partie, to jest to decyzja demokratyczna, jeżeli nie - to nie. Treść proponowanej ustawy nie ma tu żadnego znaczenia. Jej "demokratyczność" zależy jedynie od sposobu jej uchwalenia i poparcia dla niej.

Autorowi tego pytania bez wątpienia chodzi o to, że aby demokracja działała dobrze (dobrze, czyli zgodnie z założeniami demokracji, bo dobrze w znaczeniu "dla dobra ogółu" demokracja nie działa nigdy lub prawie nigdy) obywatel musi mieć pełny dostęp do informacji.

Mamy tu do czynienia z pewnym paradoksem. Demokracja bowiem opiera się głównie nie na informacji, ale na dezinformacji. Wystarczy uważnie obejrzeć dziennik w telewizji, by nie mieć co do tego żadnych wątpliwości. Fałszowanie informacji jest konieczne, by reżim, ale także opozycja oraz inni zainteresowani, zmusili wyborcę do myślenia w taki sposób, w jaki sami myślą. Każdy mówi co innego, więc wyborcę tego można bardzo łatwo w zalewie informacji zgubić. Prawda wszak jest jedna, a kłamstw są miriady. Jest to szukanie igły w stogu siana, więc nic dziwnego, że rzesze zwykłych zjadaczy telewizji cerują potem skarpetki źdźbłami trawy.

Z drugiej strony tego paradoksu jest system niedemokratyczny, czyli taki, w którym decyzje podejmuje monarcha, albo grupa ludzi, nawet niemała grupa ludzi, ale ludzi znających się na rzeczy. Rozumiejący z czym mają do czynienia. Tacy, których nie da się tak łatwo oszukać. Próba podrzucenia im fałszywej informacji mija się więc z celem. W tej sytuacji źródeł informacji jest dużo mniej, media nie są tak rozrośnięte, jak obecnie, ale za to ich wiarygodność jest nieporównywalnie wyższa.

Przepaść między obiema sytuacjami jest niezmierzona. W pierwszej mamy ilość bez żadnej jakości, w drugiej mamy ograniczoną ilość, ale wysokiej jakości. W pierwszym idioci podążają za tym, który piękniej kłamie (bo prawda nigdy nie jest na tyle wspaniała, by zachwycić idiotę), w drugim sprawy wagi państwowej są rozstrzygane przez ludzi do tego zdolnych i w oparciu o fakty nie wykoślawione przez pp. Durczoka, Lisa, czy Michnika.

W socjalizmie cenzura jest konieczna - bo jeśli człowiek, nawet chowany na lewicowych ideałach, usłyszy parę mądrych słów z prawej strony, to może zacząć rozsądnie myśleć, a rozsądek zawsze jest niebezpieczny dla socjalistów. I to jest jedyny cel przyświecający nowemu pomysłowi Unii. W normalnym państwie cenzura jest zbędna, bo nikt nie traktuje poważnie słów demokratów, czy socjalistów. Jeszcze jakieś sto lat temu, ludzie pukali się dobrotliwie w głowę, gdy ktoś wspomniał o demokracji.

A co do samej treści powyższego artykułu, to szkoda gadać. Zachód Europy może tego jeszcze nie wie, ale my u siebie już to mieliśmy i wiemy dobrze czym to pachnie. Uniokraci zapominają o jednym - zła jest ta idea, która jest niesłuszna, a nie ta, którą się zagłusza. Ale oni nauki brali u Goebbelsa.

sobota, 25 maja 2013

To już się dzieje

Gościnność ma swoje granice. Jeśli w życzliwym geście zapraszam do domu osobę szukającą schronienia, a po niedługim czasie okazuje się, że mój gość brudzi, hałasuje, lży i bije innych domowników, to ja takiego gościa wywalam z domu i już. Cóż z tego, że ten biedny człowiek potrzebuje schronienia? Ja i moja rodzina także go potrzebujemy. Ostatnią rzeczą której nam potrzeba jest terror w naszym własnym domu. Każdy normalny człowiek tak postąpi.

Normalny. Głupiec zaś pozwoli intruzowi sprowadzić do domu jeszcze rodzinę i przyjaciół. I to się obecnie dzieje. Duże miasta Europy Zachodniej, niegdyś centra naszej wspaniałej cywilizacji, są terroryzowane przez muzułmanów. Szwecja, kraje BeNeLuksu, nawet Wielka Brytania dziś są zalane muzułmanami, którzy gościnności tej nadużywają bez żadnych zahamowań. Paryż, niegdyś "Miasto Światła" dziś jest miastem płonących samochodów.

Postępowe rządy nie robią z tym nic! Widzą problem i nie tylko nie wyrzucają sprawiających kłopoty przybyszy. Nie, oni cały czas zapraszają nowych i grzecznie schodzą im z drogi. Bardziej dbają o tę ich pokracznie rozumianą "gościnność", niż o bezpieczeństwo "domowników". W imię politpoprawności na kolanach im służą. Bo jeśli ktoś zapędza swoich uczciwych obywateli do pracy, by ci w podatkach utrzymywali muzułmanów i Murzynów, wyłudzających zasiłki, to kto tu jest panem, a kto niewolnikiem? Sto pięćdziesiąt lat temu, to my byliśmy panami. Dziś, czego jeszcze na szczęście w Polsce tak bardzo nie widać, ale w Europie Zachodniej już owszem, biały człowiek jest sługą i niewolnikiem.

Obecnie rządzący państwami europejskimi od najmłodszych lat byli wychowywani, że należy być dla każdego miłym, gościnnym, wyrozumiałym. To jest piękna idea, ale tylko wówczas, gdy ci inni też są wychowywani w tym duchu. Tak nie jest. Muzułmanie są od dziecka uczeni, że innowiercy i niewierzący są podludźmi, których należy zabijać, palić i gwałcić. I to właśnie robią. Właściwie bezkarnie.

Kilka dni temu w Anglii w biały dzień dwóch arabów poderżnęło gardło przechodniowi na ulicy. Inni przechodnie zamiast zastrzelić morderców na miejscu, celowali do nich, ale z kamer, posłusznie wysłuchując ich przemówień i pogróżek. Przez kilka minut bandyci niemal tańczyli na środku ulicy nie niepokojeni przez nikogo. Dopiero przybycie policji zakończyło ich pięć minut. Pięć minut w czasie których mogli spokojnie oddalić się z miejsca rzezi, umyć się i zniknąć, albo co gorsza poderżnąć jeszcze kilka gardeł. Bo oni mają noże i pistolety, a Brytyjczycy nie, bo to jest nielegalne. Obecnie o życie morderców, rannych od kul policjantów, walczy brytyjski podatnik rękami państwowej służby zdrowia, na którą zabójcy sami być może nie zapłacili ani pensa.

Mordowanie Białych już trwa. Trwa w sercu Europy, na starym kontynencie, który od wieków był naszym i tylko naszym domem. I mordowanie to może tylko przybierać na sile, bo muzułmanów jest tu coraz więcej i są bezkarni. I w przeciwieństwie do Europejczyków, ich życie nie jest dla nich najwyższą wartością.

Nasza cywilizacja nigdy w historii nie była tak sponiewierana, jak jest teraz. Rządy państw europejskich w imię ich tchórzliwych, antycywilizacyjnych ideałów pchają nas ku zagładzie. Możliwości rozwoju sytuacji są dwie. Żadna z nich nie będzie przyjemna. Nie wykluczone, że to nam, Polakom, po raz kolejny przyjdzie bronić Europy przed potopem z Bliskiego Wschodu i Afryki. Bo, nie oszukujmy się, Francuzi ani Belgowie prędzej sami przejdą na islam, niż kiwną palcem.

My i kilka innych narodów jeszcze mamy szansę. Ale jeśli do tego dojdzie, że będzie trzeba siłą przegnać intruzów, to razem z muzułmanami przepędzimy stąd też zdrajców, którzy ich tu zaprosili. Chcą żyć w krajach muzułmańskich - proszę bardzo, ale nie w Europie! Zbyt wielu naszych przodków przelało swoją krew, by bronić jej, naszej kultury i naszej cywilizacji.

środa, 22 maja 2013

Drogie chińskie gówno

Unia Europejska bierze się za rozwiązywanie kolejnego problemu gnębiącego jej "obywateli". Tym razem będzie nam robić dobrze uniemożliwiając kupno tanich produktów z Chin. UE ma zamiar zbadać, czy chińskie firmy nie dostają nielegalnego dofinansowania rządu państwa środka, co umożliwia im stosowanie cen dumpingowych na ich produkty eksportowane do Europy (BBC).

A co Unię obchodzi, czy rząd Chin dokłada do eksportu, czy nie? Jeśli dokłada, to importerzy chińskich produktów powinni się cieszyć. Jeśli ktoś miałby tu powód, by protestować, to Chińczycy, którzy w podatkach płacą na to, by Europejczyk mógł tanio kupić chińską elektronikę, ceramikę, czy co tam jeszcze. My powinniśmy się cieszyć, że ktoś nam te rzeczy refunduje, tak samo jak cieszymy się za każdym razem, gdy w sklepie trafimy na promocję i kupimy coś taniej niż zwykle. Kobiety jakoś nie płaczą na wyprzedażach w butikach, chyba że ze szczęścia.

Tłumaczenie Unii jest proste - Unia robi to, by chronić europejskich przedsiębiorców. Proste i potwornie nieprawdziwe. I dlaczego Unia broni interesu garstki unijnych przedsiębiorców, a nie interesu milionów konsumentów? Ceny dumpingowe są przecież dobre dla konsumenta! Owszem, przedsiębiorcom trudniej jest konkurować z subsydiowanymi produktami z Chin. Ale głównym powodem tego nie są dopłaty chińskiego podatnika, tylko koszt pracy w Unii Europejskiej. To tutejsze obciążenia fiskalne sztucznie windują ceny naszych produktów, dużo bardziej niż Chiny "sztucznie" zaniżają cenę swoich.

Aby więc Unia "naprawiła" ten problem, który sama dzielnie stworzyła, możliwości są dwie. Albo ulży tutejszym przedsiębiorcom, albo utrudni import z krajów przyjaznych biznesowi. Pierwszego uniobiurokraci nie uczynią, bo najpierw musieliby przestać rżeć i podźwignąć się z podłogi, na którą padli ze śmiechu na samą myśl o tym. Przecież to są dla nich olbrzymie pieniądze! Pozostaje więc walka z importem i to też, nie bez dodatkowego rabunku, czynią.

Ciekawostką jest to, że uniokratom nie podoba się, gdy rząd Chin daje nam pieniądze za darmo - bo wspieranie eksportu to jest dawanie pieniędzy za darmo konsumentom z kraju docelowego - ale jest bardziej niż chętna - i tu ministrowie finansów wszystkich eurostanów są zgodni - by zadłużać się za granicą na potęgę.

Niektórzy też mówią, że Unia walczy z tanimi produktami importowanymi to po to, by uchronić klienta przed "tanim gównem" z Chin. Ale chcę przypomnieć, że jeszcze jakieś sześćdziesiąt lat temu produkty japońskie nazywano "tanim gównem". A dzisiaj? Samochody japońskie, elektronika japońska itd. uchodzą za najlepsze na świecie. W ostatnich latach, również dzięki japońskim inżynierom, Chiny całkiem nieźle się wyrobiły w tej kwestii i wyrabiają się dalej. Więc już samo stwierdzenie, że chińskie produkty są gorsze z definicji jest naciągane.

Poza tym klient nie potrzebuje ochrony na siłę. Jeśli nie chce "chińskiego gówna", to "chińskiego gówna" nie kupi. A jak chce, to przynajmniej kupi je tanio. To całkiem rozsądne, jeżeli jakościowo gorsze produkty są tańsze.

Działania Unii nie zmierzają do tego, żeby chronić nas przed gorszej jakości produktami. Oni po prostu chcą, żebyśmy zamiast "taniego gówna" kupowali takie samo gówno dużo drożej.

niedziela, 19 maja 2013

Carpe się za głowę

Niedawno natrafiłem na zapis internetowej dyskusji na temat terrorystów i postępowania w sytuacjach groźby terrorystycznej. Obie strony dyskutowały, jak należy prowadzić rozmowę z terrorystami, aby ich nie zdenerwować, nie niepokoić, nie narażać zakładników na niepotrzebne niebezpieczeństwo, jak nakłaniać terrorystów do "współpracy". Przez kilkanaście, albo i kilkadziesiąt wpisów nikt nie wspomniał o zasadzie, że z terrorystami się nie negocjuje.

Do czasu. Ktoś sobie wreszcie o niej przypomniał i zacytował ją, nawet użył wersalików. Brzmiało to mniej więcej tak:

Jest zasada, że Z TERRORYSTAMI SIĘ NIE NEGOCJUJE!!! Należy jak najszybciej dać im to, czego żądają, by uwolnić ludzi. Negocjowanie z nimi to tylko narażanie życia i bezpieczeństwa zakładników. Ile razy było tak, że terrorysta, zdenerwowany przez idiotę negocjatora, zabijał lub okaleczał kogoś tylko, żeby pokazać, że nie żartuje?

I jeszcze kilka równie idiotycznych stwierdzeń.

Niestety z idiotami tak często jest, że oni znają zasady z brzmienia, ale całkowicie nie rozumieją ich znaczenia. Bezbłędnie przytoczą czyjeś mądre słowa, po czym zrobią z nich bigos. To mi zawsze przypomina pewną dyskusję na temat prawa kobiet do głosowania, w której brałem udział jakieś dwadzieścia lat temu, w której jedna z obrończyń tego prawa użyła pewnej bardzo popularnej starożytnej myśli. Zrobiła to z pełnym profesjonalizmem, podała autora, brzmienie w oryginale i po polsku. Tylko za cholerę nie miałem pojęcia i do tej pory nie mam, jakim argumentem za prawem kobiet do głosowania jest Horacego "carpe diem" (chwytaj dzień)!

Jakiś związek może i tam jest - postępowcy popierający ochlokrację dbają tylko o to, żeby dziś się nażreć i napić, a jutro - choćby potop. Ale to nie jest argument "za".

sobota, 18 maja 2013

Bogaci i biedni

Lewica regularnie przypomina o konieczności podnoszenia płacy minimalnej. Dla dobra "ludziów pracy" ma się rozumieć. Problem w tym, że każda z tych podwyżek sprawia, że grupa owych "ludziów pracy" zmniejsza się, a zwiększa się grupa "ludziów bezrobocia". Jest to mechanizm dla rozsądnego człowieka oczywisty, zresztą tematem tym otworzyłem niniejszy blog.

Gdy rośnie płaca minimalna, ludzie dotychczas pracujący za niższe wynagrodzenie dzieleni są na dwie grupy - na tych, których praca jest warta nowej płacy (obłożonej wszelkimi podatkami, rzecz jasna) oraz na tych, których zatrudnienie przestaje się opłacać, bo koszt ich zatrudnienia przewyższa korzyści z niego płynące.

Efektem tego jest oczywiście to, że ta druga grupa traci pracę, przynajmniej tę "legalną" (samo to, że jakakolwiek praca może być "nielegalna" wywołuje we mnie obrzydzenie). Trudno powiedzieć, która z tych grup jest liczniejsza. Media nie kwapią się, by podawać jakiekolwiek dane w tej kwestii, bo byłoby to sprzeczne z polityką zaprzeczania istnieniu tego mechanizmu. Zwolnieni pracownicy oraz zwalniający pracodawcy z wiadomych względów również starają się zataić prawdziwy powód tych zwolnień.

Przyjmując to na zdrowy rozum, grupa zwolnionych powinna być większa od tych, którzy pozostali przy zatrudnieniu z prostej przyczyny - jeśli czyjaś praca jest warta więcej niż proponowana PM, to nie jest potrzebna żadna PM, by był odpowiednio wynagradzany. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że ludzie w większości przypadków zarabiają więcej niż ona wynosi (nawet w prywatnych przedsiębiorstwach)?

Biorąc pod uwagę dodatkowo sumaryczną liczbę bezrobotnych, którzy utracili swoją pracę przy okazji wcześniejszych podwyżek PM, oraz niepoliczoną rzeszę młodych niewykwalifikowanych, którzy przez jej istnienie nigdy nawet nie mieli szansy wejść na rynek pracy, zauważamy, że te osoby, których praca ma najniższą wartość, czyli mniejszą lub równą płacy minimalnej, ma bardzo charakterystyczną strukturę. Oto bowiem ci najbiedniejsi dzielą się na małą grupkę tych osób które zarabiają, oraz na tych, którzy nie mają ani pracy, ani pieniędzy. Co gorsza dysproporcja ta, dzięki rządowi pogłębia się - z każdą podwyżką PM rośnie liczba bezrobotnych.

I tu dochodzimy do istotnego wniosku. My przecież tę sytuację bardzo dobrze znamy. Przecież to właśnie lewica od lat trąbi o tym, jakże niesprawiedliwym społecznie jest to, że nieliczni zarabiają dużo, a masy żyją w nędzy! Czyż nie o to chodzi takim ikonom lewicy jak Ikonowicz? Czy nie o to chodziło w potężnym lewicowym zrywie pod nazwą Okupuj Wall Street? Dlaczego to samo zjawisko jeśli dotyczy tylko samych najbiedniejszych jest w porządku? Dlaczego socjalistom przeszkadza podział na 99% i 1%, ale tylko pod warunkiem, że oni są tymi "99", a nie tymi "1"?

Oczywiście na sztuczny problem są sztuczne półśrodki. W obydwu sytuacjach remedium polega na zabraniu tym "bogatym" i rozdaniu "biednym". Niestety rozdającym jest Grześ, co niesie worek pieniędzy przez wieś od jednych do drugich. Tylko, że ten Grześ nie zbiera pogubionych pieniędzy, tylko zamiast tego każe ludziom - i bogatym, i biednym, żeby nie było złudzeń - napełniać dziurawy worek od nowa.

Na całym procederze traci pracownik który traci pracę - to oczywiste. Ale traci też przedsiębiorca, który traci zysk, traci pracowników i nierzadko traci interes swojego życia - ale to właśnie tych pracodawców opinii publicznej przedstawia się jako wyzyskiwaczy. Tak - tych, którzy DAJĄ pieniądze na podstawie DOBROWOLNEJ umowy przedstawia się jako tych złych. A państwo, które ZABIERA pieniądze pod PRZYMUSEM jest tym dobrym. Nie!

To państwo kradnie i to państwo winne jest sytuacji, w której społeczeństwo żyje w pogłębiającej się nędzy. Należy bezrobotnym odebrać zasiłki, a pieniądze oddać tym, którym zostały zrabowane, by przedsiębiorcy mogli tych bezrobotnych zatrudnić, a konsumenci dawali im pracę w pośredni sposób, kupując za te pieniądze ich towary i usługi. Nawet, jeśli ten bezrobotny dostanie co miesiąc tylko tyle ile dotychczas otrzymywał od państwa, to i tak zyskamy - bo przynajmniej za te pieniądze wykona jakąś pożyteczną pracę, w przeciwieństwie do obecnie bezproduktywnie (oby tylko!) przeżerających cudze pieniądze urzędników.

sobota, 11 maja 2013

Równiejszość

Na lewicy dużo i pięknie mówi się o takich wartościach jak równość, czy wyrównywanie szans. Mniejsza o ich słuszność. Warto zaś zastanowić się nad całkowitym brakiem konsekwencji w ich realizowaniu. Jak bowiem to wyrównywanie szans ma się do tak zwanych aborcji eugenicznych, czyli mordowania nienarodzonych kalek oraz osób jedynie podejrzanych o kalectwo?

Moje stanowisko na temat jakiejkolwiek aborcji nie powinno być niczym nowym dla czytelników. Jestem przeciwny każdej jej formie. Niniejszy tekst jest o hipokryzji. Na marginesie, lewica aborcję eugeniczną nazywa środkiem zapobiegania niepełnosprawności. Proponuję zatem eksterminację nierobów jako środek walki z bezrobociem oraz odstrzał ludzi zarabiających poniżej średniej krajowej (to nie mój żart, tylko Palikota) w ramach walki z ubóstwem.

Podstawą równych szans jest równość wobec prawa. Bez tego można równać do upadłego, a równości i tak nie będzie. Prawo jednak traktuje aborcję eugeniczną łagodniej niż aborcję zdrowego dziecka. W większości państw łatwiej jest w świetle prawa dokonać tej pierwszej, a także można dokonywać je w dłuższym okresie od poczęcia, zatem dzieci upośledzone, oraz te tylko podejrzane o upośledzenie, są dyskryminowane - przede wszystkim przez przeciwników wszelkiej dyskryminacji.

Jest to oczywiście jawne pogwałcenie równości wobec prawa. Bardzo też w swojej istocie pokraczne i niekonsekwentne. Jeśli bowiem pijany kierowca fatalnie potrąci na przejściu dla pieszych dziecko z zespołem downa, nikt nie mówi: Dziecko było niepełnosprawne, zatem kara za jego zabicie powinna być niższa niż za zabicie zdrowego. Dlaczego w tym przypadku życie ułomka jest tak samo chronione, jak zdrowego, a przed urodzeniem jest traktowane jako coś gorszego. Dlaczego w tej sytuacji nie faworyzuje się zabijania niepełnosprawnych?

Co więcej, jeśli niechcący szturchnę i przewrócę dziecko, to jestem zwykła gapa, a od świadków usłyszę coś w stylu: Uważaj jak chodzisz, baranie. Jeśli jednak będzie to dziecko niedowidzące, na wózku, lub zdeformowanie, a ja szturchnę je przez dokładnie to samo gapiostwo, to już będę potworem, a od przechodniów dowiem się intrygujących szczegółów z życia mojej własnej matki. Uderzenie zdrowego to draństwo, ale uderzenie ułomka to "świętokradztwo". Zabicie ułomka "świętokradztwem" już nie jest, o ile dokona się tego w ustawowo przewidzianym terminie.

Powiedzenie, że Igrzyska Olimpijskie to głupota jest ledwie opinią. Powiedzenie że głupotą jest Paraolimpiada, to podłość i chamstwo. Przynajmniej w odczuciu zwolenników taśmowego zabijania przyszłych paraolimpijczyków.

Faworyzowane jest nie tylko usuwanie upośledzonych płodów ludzkich. Często wystarczy podejrzenie upośledzenia - co jest nie tylko pogwałceniem zasady równości wobec prawa, a pogwałceniem prawa samego w sobie. Jeśli bowiem nawet na jedną bezduszną chwilę założymy, że należy uśmiercać nieprawidłowo rozwijające się zarodki ludzkie, to dopuszczenie tej procedury w przypadku zaledwie zaistnienia ryzyka, że płód rozwija się w sposób nieprawidłowy, jest bezprawiem. Bo istnieje sytuacja, w której jedno całkowicie zdrowe dziecko jest bezpieczne, a drugie tak samo zdrowe dziecko jest zabijane na podstawie błędnej opinii.

Jest to tożsame z wydaniem wyroku kary śmierci na człowieka podejrzanego o morderstwo, w oparciu o słowa świadka: Nie wiem, być może to on zabił - trudno powiedzieć. Z prawem nie ma to nic wspólnego. Z lewem bardzo wiele.

A od lewicy oczywiście nie usłyszymy też w jaki sposób stwierdza się "niepełnosprawność" płodu. Stosowane są dwa badania. Pierwsze to "nieinwazyjne" badanie USG, które obecnie w ciąży jest badaniem rutynowym. Na jego podstawie nie można stwierdzić z całą pewnością wady płodu, zatem, jak wykazałem powyżej, nie może być podstawą do "aborcji eugenicznej" i zazwyczaj nie jest. Jest za to podstawą do wykonania drugiego badania, amniopunkcji.

Amniopunkcja jest już badaniem inwazyjnym, bo polega na fizycznym pobraniu materiału genetycznego płodu (co jest o tyle ciekawe, że zgodnie z dzisiejszą, postępową "nauką" płód to ciało kobiety, zatem zamiast wbijania igły w zarodek powinno wystarczyć do tego pobranie śliny matki). Dopiero badanie tego materiału daje stuprocentową pewność choroby płodu. Jest tylko pewien problem, który postępowcy również przemilczają, bo wiązałby się z przytoczeniem liczb, a liczby, jako że "liczby nie kłamią", są niechętnie stosowane przez lewicę. Otóż anomalie genetyczne wykazywane są w jednej na tysiąc amniopunkcji. Zaś współczynnik poronień w wyniku przeprowadzenia tego badania, to jeden na dwieście przypadków. Zatem aborcja jednego kalekiego dziecka okupiona jest istnieniami pięciorga zdrowych.

I to jest ta lewicowa równość. Myślę, że dalsza dyskusja na temat rozróżniania między aborcją "na żądanie", a aborcją "eugeniczną" jest zbędna.

Jest tylko jeden niezawodny sposób, by zapobiec przychodzeniu na świat umysłowo upośledzonych - nie kopulować z socjalistami.

niedziela, 5 maja 2013

Głupiec nie wie, że jest głupcem, bo jest głupcem

Z dużym niesmakiem obejrzałem dyskusję JKM z Piotrem Ikonowiczem w Polsacie. Od strony organizacyjnej rozmowa była przygotowana bardzo kiepsko. Prowadząca zupełnie nie panowała nad swoimi gośćmi, co było bardzo dużą niedogodnością, zwłaszcza, że tylko jeden z nich potrafił sam nad sobą zapanować. A biorąc pod uwagę zachowanie oponenta i całkowitą bierność prowadzącej, była to nie lada sztuka.

Ale to tylko forma, to co zazwyczaj bardziej mnie zdumiewa w tego typu starciach, to treść.

Potrafię zrozumieć zaniepokojenie ludzi, gdy słuchają JKM. Nieznane budzi niepokój. Większość osób kapitalizm "poznało" przez pryzmat dwudziestowiecznej lewicowej propagandy. Kiedy więc Mikke mówi o czasach normalności, których nie pamiętają dziś nawet najstarsi górale, nie trudno o wątpliwości.

Natomiast jednego nie potrafię pojąć. Jak można traktować poważnie słowa Ikonowicza, że aby zwiększyć dobrobyt należy podnieść podatki i rozszerzyć "socjal". Przecież ten mechanizm ludzie poznali już na własnej skórze i wałkowali przez wiele lat! Lewica to samo mówiła pięć, dziesięć, dwadzieścia lat temu. Wielokrotnie podnoszono przez ten czas podatki, zwiększano socjal, a nędza się w tym czasie tylko pogłębiała. To, w przeciwieństwie do "normalności", o której mówi Mikke, ludzie obserwują gołym okiem i doświadczają na własnej skórze. A mimo to wielu wciąż wierzy, że należy nadal iść w tym kierunku.

Wyobraźmy sobie, że pan Ikonowicz ma chorą matkę. Wzywa lekarza, który ją bada, po czym z całkowitą pewnością oznajmia, że rozpoznał chorobę i bez chwili wahania przepisuje niezawodne lekarstwo, arszeniks. Niestety po tygodniu kuracji pan Ikonowicz stwierdza, że stan matki nie tylko się nie poprawił, ale wręcz uległ znacznemu pogorszeniu. Wzywa więc tego samego, a jakże, lekarza, który z pełnym spokojem oznajmia, że zastosowana dawka "leku" jest zbyt mała, by dać pożądany efekt i zaleca jej zwiększenie. Stan matki, jak, w przeciwieństwie do pana Ikonowicza, czytelnik się domyśla, pogarsza się jeszcze bardziej. Ale pan Ikonowicz wciąż wzywa tego samego lekarza, który tylko co chwilę zwiększa dawkę arszeniksu, z łatwym do przewidzenia skutkiem.

Bardzo jestem ciekaw, czy Ikonowicz pozwoliłby lekarzowi na kontynuację tego eksperymentu na swojej matce, patrząc jak ta "kuracja" ją powoli zabija. Jestem pewien, że dosyć szybko jego cierpliwość by się skończyła, a "lekarza", bardzo słusznie, wywaliłby z domu na kopniakach.

Tymczasem Ikonowicz sam jest tym "lekarzem", który zaleca robienie dokładnie tego samego z naszą matką Polską. A mnóstwo ludzi, mimo, że widzi jej coraz bardziej pogarszający się stan, wciąż głosuje na "lekarzy" takich jak Ikonowicz i nie dostrzega, że to właśnie oni zatruwają naszą matkę.

To dzieje się na naszych oczach, a jednak ludzie cięgle są na to ślepi. Tymczasem Polsce nie potrzebne są żadne leki, tylko naturalna dieta i odpoczynek. To wszystko. A "lekarzy" należy jak najrychlej wywalić z domu na kopniakach.

czwartek, 2 maja 2013

Korzyści pochodzące z przestępstwa

Jeżeli dowody pozyskane nielegalnymi metodami mają być wykorzystywane przez sąd i pełnowartościowe, to jedynym konsekwentnym rozwiązaniem problemu byłoby zalegalizowanie tychże metod. Skoro są dobre i sprzyjają prawu, to tak należałoby zrobić natychmiast. Jestem ciekaw ile osób z tych, które dzisiaj domagają się skazania posłanki Sawickiej na podstawie lewych dowodów, konsekwentnie poparło by ten postulat. Ilu z nich powiedziałoby: Tak, chcę, żeby policja miała prawo w dowolnej chwili, na podstawie kaprysu zrewidować mnie, wejść do mojego mieszkania pod moją nieobecność, przeszukać mój samochód, aresztować mnie bez nakazu?

Przecież do tego to się sprowadza. Jeśli dowody tak pozyskane mają być honorowane przez sąd, to należałoby je zalegalizować. W przeciwnym razie łamanie prawa przez funkcjonariuszy będzie na porządku dziennym. Jak trzeba będzie kogoś zapuszkować, to wyśle się jakiegoś kozła ofiarnego na akcję i cześć. "Spali się" "płotkę" dla zwycięstwa politycznego. A prokuratura zapewne oświadczy, że z nienaganny dotychczasowy przebieg służby oraz przyznanie się do winy policjanta są okolicznościami łagodzącymi. A w ogóle to działał w stresie.

Jedynym sposobem zniechęcenia do stosowania tych metod jest wyeliminowanie korzyści z tego płynących. Kropka. To co postulują niektórzy komentatorzy to ciche przyzwolenie na praktykowanie takich metod, które na dłuższą metę są dużo bardziej szkodliwe niż puszczenie jednej zepsutej aferzystki wolno. Bo dzisiaj, puszczenie jej wolno to sygnał dla organów ścigania, że mają lepiej przygotowywać swoje akcje, również pod względem prawnym. Ukaranie jej tylko pogłębiłoby proceder.

Nikt tu nie spiera się, czy Sawicka złamała prawo - bo złamała. Ale dowody w tej sprawie, które doprowadziły do jej zatrzymania i oskarżenia pochodziły z przestępstwa. A dobra pochodzące z przestępstwa podlegają przepadkowi.

I nie chodzi tu tylko o sprawę posłanki Sawickiej - to tylko pretekst. Chodzi o zasadę. Państwo, w którym stróże prawa stoją ponad prawem nie jest państwem prawa.

Wolę słuchać, że "za Tuska nikt nie pójdzie siedzieć", niż żyć w przekonaniu, że policja i inni funkcjonariusze stoją ponad prawem i mogą z obywatelami robić co im się tylko podoba. Już dziś na zbyt wiele sobie pozwalają. Nie wolno się na to godzić! Bo dzisiejszych aferzystów jeszcze zdążymy powsadzać do więzień razem z Tuskiem. A szkody wyrządzone przez niekonsekwentne prawo będą dużo gorsze.