poniedziałek, 28 lutego 2011

Pieniądze rozumu nie dają

Koronnym argumentem przeciwników prywatnej edukacji zdaje się być głos "po sprywatyzowaniu szkół tylko bogaci pójdą na studia". Bzdura. Jakoś, nawiązując do cytowanego kilka dni temu na blogu wiersza, nie tylko bogaci noszą buty.

Przede wszystkim, nie wszystkie szkoły muszą być drogie. Na wolnym rynku wachlarz różnorodnych usług jest bardzo bogaty, zatem i zakres cen jest dużo bardziej zróżnicowany, niż pod okiem socjalistów. Weźmy zwykłą wodę mineralną. Dolna granica ceny wody plasuje się na poziomie w okolicach złotówki za 1,5 l. Ale są też takie, za które trzeba zapłacić nawet 4 - 5 złotych za 1/3 litra, zatem dwudziestokrotnie drożej. Nie mówiąc o kranówce, która też gasi pragnienie, nieprawdaż?

To samo stanie się ze szkołami po ich uwolnieniu. Będą drogie, zakładane przez zagraniczne uczelnie z wieloletnią tradycją i z wszędzie rozpoznawanym logiem, oraz będą tanie, nawet darmowe: tata Wojtka jest weterynarzem - uczy syna i kilku jego kolegów biologii i chemii, mama Tereski, prawniczka, uczy te dzieciaki historii, literatury i religii, a starszy brat Karolka jest inżynierem i pokrywa matematykę i fizykę. Wszyscy rodzice są zadowoleni, bo ich pociechy uczą się tego, czego oni sami chcą, by się uczyły i nie płacą za to ani grosza.

A w przypadku płatnych uczelni, sposobów ich opłaty przez mniej zamożnych jest całe mnóstwo. I większość z nich, jeśli nie wszystkie faworyzują nie bogatych, ale bystrych i pilnych uczniów. Oto kilka:

Oczywiście kredyt. Słowo to obecnie może kojarzyć się z ciągnącym się przez lata długiem. Ale co innego kupić na kredyt samochód, który po zakupie z dnia na dzień traci wartość, a co innego inwestycja, która ma w przyszłości umożliwić dobrze płatną pracę. Zwłaszcza, że dobrze rokujący student, który na przykład uzyskał bardzo wysoką notę na egzaminie wstępnym do szkoły, dostanie kredyt na znacznie dogodniejszych warunkach, niż ten, który ledwo się prześlizgnie.

Dlaczego? Bo bank sobie wykalkuluje, że na stu obiecujących studentów, może jeden nie skończy studiów i nie spłaci kredytu, więc się rozrzuci go na 99 pozostałych. W przypadku uczniów miernych ryzyko banku się zwiększa.

No ale potem trzeba ten kredyt spłacić. Owszem. Ale chyba lepiej mieć wykształcenie i zarabiać np 5 000 i mieć 1 000 kredytu, niż nie mieć szkoły i zarabiać 3 000, prawda? Zwłaszcza, że ten kredyt po paru latach się spłaci.

A gdy szkolnictwo zostanie naprawione, liczba "wypluwanych" obecnie magistrów i licencjatów skurczy się tak, by korespondować z zapotrzebowaniem rynku, czego jak już mówiłem gwarantem jest prywatne szkolnictwo, jeśli jakość nauczania się zwiększy (prywatne szkolnictwo po raz drugi!), to ta proporcja wyniesie nie 5 000 (- 1 000) do 3 000, a np. 10 000 (- 2 000) wobec 2 500 (bo zwiększy się też podaż niewykwalifikowanych pracowników).

Żeby nie być gołosłownym, przykład zza Wielkiej Wody. Moja znajoma wyjechała z rodzicami do Kanady, kiedy była jeszcze w szkole. Jej rodziców nie stać było na uniwersytet. Studia farmaceutyczne opłaciła z kredytu. Spłaciła go po dwóch latach. Po kolejnych trzech spłaciła trzypoziomowy dom w Edmontonie. Bo jako specjalista zarabia bardzo duże pieniądze. Nie, nie pracuje w wielkim koncernie farmaceutycznym. Pracuje w aptece w supermarkecie. A ile zarabia aptekarz u nas?

Drugi sposób: stypendia naukowe. Każda prywatna uczelnia walczy o renomę. Jeśli trafi do niej uczeń wybitny, szkoła zrobi wszystko, żeby w niej pozostał. Nie tylko zrezygnuje z pobierania czesnego, ale i zapewni mu środki do utrzymania. Dlaczego? Ano dlatego, że jest duże prawdopodobieństwo, że taki wyróżniający się uczeń, za kilka lat odkryje planetę, wynajdzie samochód na wodę, zostanie prezydentem, napisze bestseller czy zdobędzie prestiżową nagrodę. Jednym słowem, zdobędzie sławę. I wówczas szkoła wpisze go sobie w portfolio. I będzie się reklamować mówiąc:

"Tadeusz Wychodek, pierwszy neurochirurg na świecie, który przeszczepił mózg dziobaka socjaliście, z wielką korzyścią dla tego drugiego, studiował na naszej uczelni i za nasze pieniądze."

Reklama jest dźwignią handlu, a na wolnym rynku edukacją się handluje, bo to bardzo wartościowa usługa.

Trzeci sposób: prywatne fundacje, które również mogą zyskać w przyszłości pieniądze i renomę, dzięki finansowaniu studiów zdolnych ludzi.

Czwarty sposób: "Przystanek Alaska". Pamiętacie, jak Dr. Fleischmann trafił na to alaskańskie zakuprze? Miasteczko Cicely opłaciło jego studia w zamian za to, że po ich ukończeniu, przez określony czas będzie lokalnym lekarzem. Jeśli chcę iść na studia informatyczne, to nic mi nie szkodzi napisać płomienny list np. do Microsoftu, gdzie zaproponuję, że MS opłaci mi studia, a ja w zamian za to przez trzy lata po studiach będę pracował za pół pensji. Rozsądna firma weźmie mnie na rozmowę, zobaczy co jestem wart, przejrzy moje oceny i jak uzna, że jestem dobry, pójdzie na to.

Wolny rynek to raj dla ludzi bystrych, przedsiębiorczych i pracowitych. A edukacja jest inwestycją. Jeśli ktoś jest zdolny, nie będzie miał problemu ze znalezieniem sponsora, czy wzięciem kredytu. A jeśli nie znajdzie nikogo takiego? To wówczas powinien się zastanowić, czy to faktycznie jest dobra inwestycja. Jeżeli bank lub firma, które znają się na pieniądzach uznają, że ryzyko jest za duże, to może lepiej dać sobie spokój ze studiami i zostać hydraulikiem, ogrodnikiem, żołnierzem, strażakiem, pielęgniarką, piekarzem, murarzem, wojewodą...? Też są potrzebni, nie? A ci wredni, wykształceni bogacze chętnie im zapłacą.

Podane na wstępie zdanie "po sprywatyzowaniu szkół tylko bogaci pójdą na studia", należałoby zapisać:

Po sprywatyzowaniu szkół, tylko zdolni pójdą na studia.

I tak powinno być! Ślepych nie biorą na malarzy, bezrękich nie biorą na murarzy, dlaczego zatem na siłę robić magistra z kogoś, kto po prostu nie ma do tego predyspozycji? Szkoda czasu ich i nauczycieli.

Ciąg dalszy

niedziela, 27 lutego 2011

Cisza nocna w TVP

Wiadomość z Wirtualnej Polski:

Jeśli nie zapłacimy telewizyjnego haraczu, odetną nam prąd.

Tu przynajmniej WP nazywa rzeczy po imieniu. Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, i w artykule jest ono zadane, ba, nawet jest na nie odpowiedź:

A jeśli ktoś prąd ma, ale telewizora już nie? – W obecnych czasach nie ma rodzin, które nie mają telewizora – kwituje Wikiński.

Jak pan Marek Wikiński z SLD to sprawdził? Kiepsko. Ja pozbyłem się telewizora pięć lat temu. Znam jeszcze parę takich osób. W Internecie, również w komentarzach na moim kanale youtube, znaleźć można deklarację internautów, którzy też dali sobie spokój z oglądaniem tego czasożernego pudła propagandy. I jest ich coraz więcej. 

Nie wszyscy oczywiście pozbywają się telewizorów. Wszak ludzie korzystają z nich również do oglądania DVD, czy gier wideo. A inni po prostu dużym łukiem omijają programy TVP i oglądają MTV, Discovery, National Geografic, czy HBO. Ale na TVP i tak muszą płacić. Za co?

W artykule tym jest też mowa o braku pieniędzy w TVP. A jakim cudem, Polsat, czy TVN, które nie dostają ani grosza z abonamentu, tak dobrze  sobie radzą? I do tego, jak mniemam, mają lepsze filmy. Może dlatego, że są prywatne, więc muszą liczyć się z pieniędzmi.

Jedynym rozwiązaniem jakie widzę dla TVP są dekodery. Ściągalność haraczu bliska stu procent. Wiadomo kto ogląda, a kto nie. A dlaczego tego nie zrobią? Bo wówczas okazałoby się, że ledwie jakaś garstka społeczeństwa ogląda jeszcze tego trupa. I nawet jeśli wpływy od widzów by wzrosły, bo zakładam, że mimo wszystko więcej osób by oglądało TVP, niż obecnie płaci abonament, to straciliby wpływy z reklam (zmniejszyły by się pewnie do poziomu jakiejś telewizji regionalnej, z uwagi na skurczenie widowni). I co gorsza: Przestałyby być tubą propagandy. Bo tylko głupi zapłaciłby za taki chłam dodatkowo. A głupcy już są dawno do socjalizmu przekonani.

Potwierdziliśmy w TVP, że między drugą a piątą rano widzowie, do których sygnał Telewizji Publicznej dociera za pośrednictwem nadajników analogowych TP Emitel, nie obejrzą żadnego programu.

Można oczywiście zapytać, czy w związku z tym płacą abonament pomniejszony o jedną ósmą? Ale obawiam się, że nie w tym rzecz. Zbliżają się wybory. Wcale nie byłbym zdziwionym, gdyby ta przerwa się (stopniowo, by nie wywołać protestów) rozszerzała i przed wyborami trwałaby od północy do piątej. I wszelkie debaty przedwyborcze z przedstawicielami tylko Bandy Czworga emitowane byłyby w czasie szczytowej oglądalności, a debaty z przedstawicielami prawicy, zaczynałyby się o 23:50. Więc nawet, jak ktoś dotrwa do tej późnej pory, to obejrzy czołówkę, przedstawienie kandydatów, oraz parę sekund specjalnie "przygotowanego" fragmentu wideo o każdym z nich.

Obym się mylił.

piątek, 25 lutego 2011

"Lewy za ciasny!"

 Wśród komentarzy pod relacją Radia Zachód na temat wizyty Janusza Korwin-Mikkego w Gorzowie znalazłem wiersz Jana Gładkowa, który w bardzo jasny, prosty i odrobinę komiczny sposób komentuje wszelkiego rodzaju rozdawnictwo państwowe. Obnaża mechanizm, i konsekwencje dawania ludziom czegoś "za darmo". Mowa jednak nie jest tu o służbie zdrowia, edukacji, czy o zasiłkach, tylko o obuwiu. Niniejszym odpowiadam na apel osoby, która go tam zamieściła (autora?), o jego rozpowszechnianie i o to samo proszę czytelników.

Darmowe buty

Tylko zazdrościć nam takim krajom,
W których za darmo buty rozdają…
Nie są za piękne, ani szczególne,
Za to – darmowe, takie – ogólne.
Kiedy nadejdzie chlapa czy zima,
To obywatel – jakoś wytrzyma!
A jak już z wiekiem drą się pomału,
Dają komisje buty z przydziału.
W tych soc-komisjach są specjaliści,
Żeby nie było ludzkiej zawiści…
No bo ludziska, już kombinują:
Dajcie mi nowe, stare szwankują!
Buty wymieńcie! – piszą podania -
Lewy za ciasny! – są odwołania…
Żeby nikt nie mógł głupa im palić,
Muszą komisje wszystko ustalić:
Komu – do domu, komu – dla sportu,
A komu wydać pierwszego sortu.
Żeby nie było oszukiwania,
Biorą komisje – pokwitowania.
Ale i biorą ponoć łapówki
Od elegantów, co chcą mieć nówki!
Na spec-komisje – przyszła już pora
Bo się korupcja zrobiła spora.
Tajne agencje też są konieczne,
Żeby zwalczanie było skuteczne.
Śledzą komisje inne komisje -
Każda komisja swoją ma misję.
Rosną urzędy i ministerstwo,
Żeby nie rosło butów paserstwo,
Żeby nie brano fantów i w łapę!
Bierz but – bez kantów i nie na gapę!
Jakiś tam Korwin – gada coś – głupi:
Buty – niech każdy, sam sobie kupi!
Jeden – na miarę, drugi – drewniaki…
Mówi, że lepszy jest system taki.
Zmniejszyć podatki! Dość biurokracji!
Wszystkie komisje – do likwidacji!
Jeszcze coś mami, że niby draństwo,
Że się butami zajmuje państwo!
Mądrze tłumaczą socjal-działacze:
Że buty kupią… tylko bogacze,
A biednych nie stać będzie na buty –
I będą boso – jak przyjdzie Luty!
A jak zamarzną? – To czyja wina?
Niech nikt nie słucha głupot Korwina!
No i za darmo uczą już młodzież:
Fajna by była darmowa – odzież,
Fajnie by było darmo się leczyć…
Trudno młodzieży temu zaprzeczyć…
Choć darmowemu nie jestem wrogi,
Czuję się – niczym but z lewej nogi,
No bo czasami widzę to czarno -
No bo skąd mają na to – za darmo?

czwartek, 24 lutego 2011

Gdyby babka miała wąsy

Tydzień temu, jak przeczytałem na łamach rp.pl były wiceminister gospodarki, Adam Szejnfeld wygdybał, jak mówi tytuł artykułu:

PO: Za rządów PiS Polska byłaby bankrutem

Kiedy tylko rzuciłem okiem na ten tytuł, zdębiałem. Z niedowierzaniem przeczytałem go jeszcze raz. Nie przewidziałem się. Pan poseł z PO, partii, która od przejęcia władzy z rąk PiS w 2007 roku, powiększyła dług Polski z 527,6 do 738,3 mld złotych, czyli o blisko połowę, ma czelność komentować potencjalne koszta programu przeciwników politycznych.

Ale to nie koniec. Bowiem argumentacja pana posła wskazuje niezbicie, że albo jest skończonym głupcem, albo jest jeszcze bardziej bezczelny, niż ustaliliśmy to w poprzednim akapicie. Oto co wyrachował:

Opierając się na programie wyborczym PiS i programie antykryzysowym tej partii z 2009 r. - gdyby rządziło PiS, deficyt budżetowy wyniósłby: w 2008 roku - 43,9 mld zł, w 2009 roku - 83,2 mld zł, w 2010 - 108,4 mld zł.

Pytanie pierwsze: Czy ten pan opiera swoje szacunki na programie wyborczym? Jest szczytem hipokryzji wyliczanie PiSowi kosztów na podstawie ich programu przez członka partii, która prawie palcem nie ruszyła, aby zrealizować cokolwiek ze swojego programu, mimo, że szuflady miała pełne ustaw. Ale przyjrzyjmy się, jednej z pozycji, które pan Szejnfeld wskazuje jako przyczyny tej katastrofy, której uniknęliśmy dzięki wybraniu bohaterskiej PO:

ulgi w podatku CIT na tworzenie nowych miejsc pracy, wyniósłby 2,6 mld zł rocznie

No tak, to jest łatwo wyliczyć. Ale trudniej już oszacować oszczędności z tytułu zmniejszenia zasiłków dla bezrobotnych, którzy znaleźliby dzięki temu zatrudnienie. Trudniej oszacować ożywienie gospodarcze, które nastąpiłoby, dzięki temu, że przedsiębiorcy mieliby więcej pieniędzy na inwestycje. Nie mówiąc już o tym, ile państwo zdarłoby z jednych i drugich w podatkach. Tego pan poseł już nie obliczy, bo to wykracza poza zakres czterech podstawowych działań arytmetycznych.

Żeby uczynić moje słowa jeszcze jaśniejszymi, załóżmy, że PO nie wygrała wyborów i dziś poseł z partii rządzącej robi podobne wyliczenie i mówi: Samo wprowadzenie linowego podatku dochodowego na poziomie 15 procent, jak zakładał program PO, wobec obecnych stawek 18 i 32 procent, pomniejszyłyby wpływy do skarbu państwa o 5 mld złotych. Ile warte jest takie gdybanie?

Po pierwsze, PO, mimo obiecanek, nie wprowadziła PIT 15 procent. Więc już kalkulacje te są guzik warte. Po drugie, podobnie jak w przypadku obliczeń pana Szejnfelda, nie wzięto pod uwagę ożywienia gospodarczego, które zwykle towarzyszy obniżce podatków.

Zadanie domowe: Mam dwie miski, jedną trzylitrową i jedną jednolitrową. Wstawiam mniejszą do większej i obie wystawiam na deszcz na pół godziny. Po tym czasie sprawdzam objętość wody, która uzbierała się w obu naczyniach - dwa litry. Ile litrów wody udałoby mi się w ten sposób zebrać, gdybym na deszcz wystawił tylko pustą miskę trzylitrową? Pan poseł zapewne odpowie, że półtora litra.

I jeszcze na deser jeden cytat z przytaczanego artykułu:

To byłaby katastrofa, gdyby rządziło PiS, dzisiaj zastanawialibyśmy się o ile wszystkim obywatelom w Polsce obciąć płace, renty, emerytury, o ile zahamować rozwój społeczno-gospodarczy naszego kraju - ocenił poseł PO.

 Oczywiście, jak wszyscy czerwoni, poseł Szejnfeld uważa, że najlepszym sposobem zapobiegania bankructwu jest hamowanie rozwoju gospodarczego. I jak każdy czerwony, chciałby móc obciąć płace wszystkim obywatelom w Polsce. Nie tylko pracownikom państwowym. Wszystkim. Zatem także osobom zatrudnionym w prywatnych przedsiębiorstwach. Nie mówi jednak na jakiej podstawie. Ale to tylko kwestia czasu.

czwartek, 17 lutego 2011

Ten żyd jest gejem

Jak można przeczytać na stronie Gazety Wyborczej, pojawił się nowy pomysł cenzurowania Internetu, pod pretekstem walki z "mową nienawiści":

Polski internet będzie przeczesywany przez program komputerowy monitorujący go pod kątem wrogości wobec mniejszości etnicznych, seksualnych i religijnych.

Pierwsza myśl, która mi się nasunęła, to wątpliwość, czy faktycznie program ten będzie się ograniczał do wyznaczonego zakresu, czy też, może nie od razu, twórcy zainteresują się innymi politycznie niepoprawnymi kwestiami. Ale to nie ma znaczenia, radziliśmy sobie z, jakby to nie było, inteligentnymi cenzorami w PRLu, to i z maszyną sobie poradzimy.

Drugie, co mnie zastanowiło, to czym w ogóle jest ta "mowa nienawiści"? Kto określa co nią jest, a co już nie? Poszperałem więc trochę w Internecie i zorientowałem się, że nie tylko ja mam ten problem. Co strona, to inna definicja.

Ale z pomocą przyszła dalsza lektura artykułu. Autor podał bowiem przykład mowy nienawiści:

sformułowanie: "Kowalski jest głupi" nie będzie przez program kwalifikowane, natomiast: "Ten żyd/gej Kowalski jest głupi" - już tak

I o ile wcześniej potrafiłem chociaż naszkicować sobie w głowie pewien ogólny obraz "mowy nienawiści", to teraz już zupełnie nie wiem. Na pierwszy rzut oka, neutralne zdanie oznajmujące, po dodaniu tam słowa żyd/gej staje się mową nienawiści. Sens zdania się nie zmienił, Kowalski jak był głupi, tak jest. Jedyne co się zmieniło, to to, że mamy dodatkową informację o wyznaniu/orientacji seksualnej podmiotu. W jaki sposób zabieg ten wypełnia zdanie nienawiścią, nie podano.

Dla mnie możliwości są dwie. Albo nazwanie Kowalskiego żydem/gejem jest nienawistne, a stąd wynika, że żyd/gej jest brzydkim epitetem. Albo, że Kowalskiego można nazwać głupim, ale żyda/geja już nie, co z kolei by znaczyło, że ludzie nie będący żydami/gejami, są dyskryminowani w porównaniu z ludźmi należącymi do tych mniejszości.

Ja rozumiem, że nie powinno się mówić "Kowalski jest głupi, bo jest żydem/gejem." Bo wówczas jasno implikujemy, że żyd/gej jest głupi z natury. A to już jest lżenie dobrego imienia np. A. Einsteina/G. Chapmana. Podobnie jak ogólne "żydzi/geje są głupi".

Przyjrzyjmy się innym dwum zdaniom: "Grzegorz Miecugow jest bałwanem." oraz "Ten prezenter, Grzegorz Miecugow jest bałwanem." Różnica między nimi, z punktu widzenia konstrukcji zdania, jest tożsama z przykładem podanym przez autora artykułu. Czy można zatem powiedzieć, że jedno z tych zdań jest bardziej nienawistne od drugiego? Gdzie konkretnie w nich jest nienawiść? I nawet jeśli to zdanie urazi pewne kompozycje śniegowe, to nie jest to powód, żeby je cenzurować.

Statystycznie rzecz biorąc, siedemdziesiąt procent społeczeństwa to głupcy. Ponadto w przybliżeniu mamy w Polsce 100 tys./2 mln. żydów/gejów (różne liczby są podawane, ale to nie ma tu większego znaczenia). Co znaczy, że możemy założyć, że w naszym kraju jest 70 tys./1,4 mln głupich żydów/gejów. Co więcej, liczby wskazują na to, że mamy 3,5 tysiąca głupich żydów, będących jednocześnie gejami. I istnieje spore prawdopodobieństwo, że wśród nich (wśród żydów mniejsze) znajdzie się tu i ówdzie jakiś Kowalski. I dlaczego u licha o tym Kowalskim nie można powiedzieć, że jest głupim żydem/gejem? Przecież jest!

A czy jest mową nienawiści powiedzieć "Ten żyd Kowalski jest gejem"?

Jeżeli ja, homo sapiens i w dodatku sapiens, mam z tym taki problem, to jak ten biedny program komputerowy ma sobie z tym poradzić?

A tak na zdrowy rozsądek: Ja sam, wielokrotnie, na różnych forach nazywany byłem głupcem, wariatem, faszystą. I mam na to bardzo skuteczny sposób. Ignorować. Tak samo, jak pan Miecugow ignoruje fakt, że ja go nazwałem bałwanem. Jeśli jakiś anonimowy łapserdak, który Kowalskiego nigdy na oczy nie widział, mówi mu, że jest głupi, a ten się tym przejmuje, to znaczy, że JEST głupi.

W Sieci znikają hamulce. Ale od tego mamy rozum, żeby wiedzieć, co jest informacją wartościową, a co tylko przeciekiem z pustego łba, ośmielonego swą anonimowością frustrata. Tylko wielu z nas o tym zapomniało, bo media i kolejne rządy robią wiele, żeby przekonać nas, że to co napisane - to musi być prawda. Więc teraz muszą wymazywać wszystko, co jest nie po ich myśli.

Jeżeli podoba Ci się ten wpis, skopiuj go na twardziela, bo ten biedny program zapewne go zdejmie.

wtorek, 15 lutego 2011

Kanadyjczycy to bydło

Przynajmniej dla rządów niektórych prowincji. Jak można przeczytać na stronie CBC News (skrót po polsku na portalu JKM):

Kanadyjska prowincja Nowa Fundlandia i Labrador rozważa pozwanie do sądu przemysłu tytoniowego, chcąc go w ten sposób obarczyć kosztami leczenia tamtejszych palaczy.

Czyli że co? Że palacz jest krową, która nie ma własnej woli? Winni są wszyscy, tylko nie ta osoba, która kupuje papierosa, pakuje go sobie do ust, zapala i wdycha? Nikt nie pali papierosów za własnymi plecami! Ludzie doskonale wiedzą czym to grozi. Jeśli rząd NL twierdzi inaczej, to znaczy, że ma ludzi za idiotów.

Firmom tytoniowym zarzuca się, że okłamują i manipulują palaczy. Nikt nie napisał w jaki sposób. Nie twierdzę, że firmy te są aniołkami. Ba, twierdzę, że dokładnie tak by postępowały. Gdyby mogły. Ale nie mogą. Bo oczywiście, podobnie jak w Europie, zmuszone są do drukowania wielkimi literami, na każdej paczce, że zawiera truciznę. Tam nawet nie mogą być wystawiane na widok w sklepie. Zatem jeśli ktoś już je kupuje, to nie dlatego, że zobaczył coś nowego i chce spróbować. On musi wiedzieć, czego szuka.

Co takiego robią te firmy, że ludzie chorują? One papierosy produkują i sprzedają. Czy od tego ktoś może zachorować? Wątpliwe. Żeby zachorować, trzeba go zapalić. A to jest działanie świadome samego palacza. I to nie raz, czy dwa. Z niewielką dawką toksyn zawartą w dymie papierosowym organizm świetnie sobie radzi i wydala ją po kilku godzinach. Palacze, którzy chorują na raka płuc, to ludzie wypalający kilkadziesiąt papierosów dziennie, przez wiele lat.

Czy ktoś każe płacić koncernom samochodowym za leczenie ofiar wypadków drogowych? Albo producentom zapałek, za przeszczepy skóry pogorzelców? Nie. Bo szkodznie ludziom nie jest ich celem. I robią wiele, by i samochody i zapałki były bezpieczniejsze. Podobnie firmy tytoniowe. Ich celem nie jest trucie klientów, tylko zysk. Zaspokajają jedynie popyt. I też robią wiele, aby palenie było jak najzdrowsze. Ich zyski wszak są tym większe im dłużej palacz żyje, nieprawdaż?

Proszę zwócić uwagę, że dużo większą trucizną jest np. Domestos. Jedna paczka papierosów jeszcze nikogo nie zabiła. Jedna butelka Domestosu nie powinna mieć z tym problemu. Nie dosyć, że papierosy są mniej szkodliwe dla zdrowia, to jeszcze ostrzeżenie o tym, że są, jest drukowane dużo większą czcionką niż na środkach czystości. Problem w tym, że negatywne skutki zażywania podchlorynu sodu występują dużo prędzej, niż skutki palenia. A, jak to zwykł mawiać kolumbijski filozof Nicolás Gómez Dávila:

Ludzie o wiele częściej waliliby się młotkiem w palec, gdyby ból występował dopiero po roku.

Ale wciąż nie zmieniałoby to faktu, że winę za spuchnięty palec ponosi operator młotka, a nie producent.

Chcącemu nie dzieje się krzywda. Jeżeli palacz wie, czym palenie grozi, a mimo to pali, to znaczy, że godzi się podjąć to ryzyko. I winny jest on sam. I jeśli to generuje dodatkowe koszty leczenia, to obciążony nimi powinien być palacz. Nawet jeżeli, tak jak w Kanadzie, czy w Polsce, służba zdrowia jest publiczna. Bo nie można rozsądnych i zdrowych obywateli obciążać kosztami leczenia osób, które chorują na własne życzenie.

A jeśli palacz nie wie, że się truje, chociaż wielkie napisy ostrzegawcze są na każdej paczce papierosów, to znaczy, że jest analfabetą. A walka z analfabetyzmem leży w gestii właśnie prowincji, a nie producentów papierosów.

Ale dlaczego, skoro palenie jest takie złe, kosztowne i krzywdzące, Kanada (i nie tylko) po prostu ich nie zakaże? (Nie twierdzę, że to słuszne rozwiązanie, wprost przeciwnie, ale skoro już posuwają się do takich metod, jak wymuszanie odszkodowań, zakazywanie reklamy, nakaz szpecenia opakowań, to równie dobrze mogliby po prostu zdelegalizować wszelkie używki tytoniowe i cały problem by zniknął.) Otóż państwa, poprzez nakładanie wysokich podatków na produkty tytoniowe, też trzepią całkiem niezłą kasiorkę. Także kosztem zdrowia obywateli.

Należy pamiętać, że palacz zapalając papierosa dokonuje wolnego i świadomego wyboru. Podejmuje ryzyko zachorowania w zamian za chwilę przyjemności. Komu to szkodzi? Na pewno nie chcącemu. Najwyraźniej idzie w jakość, a nie w ilość - woli krótkie, ale przyjemne życie, niż zdrową długowieczność bez "dymka". Nie można karać kogoś, kto mu umożliwia realizację tego zamiaru. Bo w takiej sytuacji, dlaczego nie zmusić Totalizatora Sportowego, do płacenia odszkodowania ludziom, którzy  z własnej woli i za własne pieniądze nabyli kupon i przegrali pieniądze?

Znającym angielski polecam odwiedzenie podanej strony. Pod artykułem zawiązała się całkiem pouczająca dyskusja. Oczywiście większość wypowiedzi wtóruje władzom prowincji, podzielając ich zdanie, że palacz to niewinny głupiec, który nie ma świadomości. Ale też jest pocieszająco spora grupka ludzi, którzy dostrzegają, gdzie leży pies pogrzebany.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Rozsądni Szwajcarzy

W niedzielę, jak można przeczytać na portalu WP, w referendum w Szwajcarii, większość obywateli bardzo rozsądnie opowiedziała się za zachowaniem w niezmienionej formie prawa każdego dorosłego mężczyzny, objętego służbą wojskową, do posiadania w domu broni palnej.

Sam pomysł przeprowadzenia tego referendum zdumiał mnie trochę. Prawo to bowiem obowiązuje w tym kraju od dawna i jakoś nie widać, aby z tego tytułu miejsce miały jakieś apokaliptyczne sceny wróżone przez naszych rodzimych przeciwników dostępu do broni.

Okazuje się, że zwolennicy ograniczenia dostępu do broni wskazują nie na to, że łatwy dostęp generuje wzrost przestępczości (co jest oczywiście nieprawdą, ale wielu jeszcze w to wierzy), czy, że jest przyczyną wypadków. Nie:

Zwolennicy zaostrzenia zasad wskazują na rosnącą w Szwajcarii liczbę samobójstw popełnianych z użyciem wojskowej broni palnej.

No i komu to szkodzi? Nikomu. Chcącemu przecież krzywda się nie dzieje. Jak w wierszyku sprzed półtorej tygodnia.

A już w żadnym razie nie można powiedzieć, że posiadanie broni palnej jest przyczyną samobójstwa. Nikt nie pomyśli "mam pistolet, chyba się zabiję". Pistolet jest tu tylko środkiem, a nie przyczyną. Samobójca zabija się, bo stracił pracę, bo rzuciła go dziewczyna, bo w Internecie ktoś opublikował zdjęcie, na którym pije wódkę z Niesiołowskim, lub z wielu innych przyczyn, ale nie dlatego, że pistolet akurat był w szufladzie, więc pomyślał: "czemu nie?"

Gdyby tego pistoletu nie miał, to i tak by się zabił. Prawdopodobnie w jakiś znacznie obrzydliwszy i mniej higieniczny sposób. Na przykład rzucając się pod pociąg, albo skacząc z wieżowca. Dopiero wówczas mogłoby to komuś przeszkadzać, kto byłby narażony na taki widok. Sam widziałem kiedyś różne części składowe człowieka rozniesione przez ciężarówkę przy Placu Zawiszy w Warszawie. Nie twierdzę, że to akurat było samobójstwo, ale proszę mi uwierzyć, taki widok potrafi zepsuć dobry humor na cały dzień.

Argument więc o samobójstwach to jest szukanie dziury w całym.

A dlaczego ludzie w referendum opowiedzieli się za utrzymaniem prawa w niezmienionej formie?

Przed głosowaniem rząd podkreślał, że istniejące zasady są wystarczające, by zagwarantować, aby z broni tej nie robiono niewłaściwego użytku.

I proszę bardzo! Tak powinno być!

niedziela, 13 lutego 2011

O edukacji po raz trzeci

Al zgłosił kilka kontrargumentów, z którymi się spotkał, i które są niestety bardzo popularne. Kilku komentatorów już mu odpowiedziało, ale ja też mam parę dobrych rad, jak prowadzić dyskusję z nimi. Oto one:

- przecież wszędzie tak jest - i działa, więc czemu ci nie pasuje?

Po pierwsze nie wszędzie - chociażby w USA i Kanadzie jest inaczej i się dużo lepiej sprawdza. Po drugie, owszem, działa. ZUS też działa. Ale jak? Nam nie zależy na tym, żeby działało, tylko żeby działało dobrze. Nie wystarczy działać!

- nikt ROZSĄDNY nie powie, żeby zlikwidować państwowe uczelnie!

Owszem, powie, ale ty się o tym nie dowiesz, bo media to przemilczą. Tak naprawdę nikt rozsądny nie powinien być za ich utrzymywaniem. Ale taka argumentacja stwarza inny problem. Rozmówca właśnie stwierdził, że ja jestem nierozsądny. W tym miejscu dyskusja dla mnie się kończy, bo to znaczy, że rozmawia głupi z mądrym. Niezależnie od tego kto jest kim, dalsza rozmowa nie rokuje większych szans na konsensus.

A tak na marginesie, my nie chcemy ich likwidować, tylko prywatyzować! Przy zachowaniu wartościowej kadry.

- porównaj wyniki polskich szkół państwowych i prywatnych. Jasne?

Porównaj czajnik do wieloryba. Jak można porównywać dwie instytucje w konkurencji, która wyraźnie faworyzuje jedną z nich? Zła sława uczelni prywatnych bierze się stąd, że zdolniejsi uczniowie dostaną się bez trudu na bezpłatne studia państwowe. Więc po co mają za to płacić? Prywatne, by utrzymać się na rynku muszą być mniej wybredne.

Ale jeśli porównamy dwa niezależne rynki, Polskę ze szkolnictwem państwowym, gdzie młody człowiek po studiach ma duże problemy ze znalezieniem dobrej pracy i USA, gdzie to absolwent przebiera w bardzo dobrze płatnych ofertach, to będzie to zabieg dużo bardziej miarodajny.

- studia muszą być bezpłatne, bo inaczej ludzie nie będą chcieli się uczyć.

To nie prawda. Harvard jeszcze jakoś nie zbankrutował. Ludzie chętni do nauki zawsze byli i będą. Będzie ich oczywiście mniej, ale to tylko z korzyścią dla nich. Skończy się zaśmiecanie sal wykładowych ćwierćmózgami, jak to już omówiłem w poprzedniej odsłonie.

A nawet jeśli ludzie nie będą chcieli się uczyć, to co z tego? To by tylko dowodziło, że studia nic nie dają i są zbędne. Tym bardziej nie powinno się ich utrzymywać z pieniędzy podatników. To jest argument ZA zniesieniem państwowej edukacji.

Gdyby znieść przymusowe składki ZUS, to ludzie przestali by nań łożyć. Czy to jest argument za utrzymaniem obowiązku ubezpieczeń społecznych? Może dla pracowników ZUS...

Jeśli do tego kolegi, o którym Al pisze, nie dotrze taka argumentacja, to znaczy, że państwowa "edókacja", może dała mu wiedzę, ale nie nauczyła go myślenia, albo, co gorsze, ale i bardziej prawdopodobne, odebrała mu tę umiejętność.

Ciąg dalszy

piątek, 11 lutego 2011

Siedemnaście miał lat...

80 procent dorosłych osób nie rozumie telewizyjnych wiadomości. A tutaj, jak donosi Onet, pan Paweł Kowal z PJN wystrzelił z pomysłem nadania czynnego prawa wyborczego nastolatkom. Ale to nie jest jeszcze najgłupszy tego typu pomysł, wszak w, o ile dobrze pamiętam, Hiszpanii i na Nowej Zelandii, proponowano by głosowały zwierzęta.

Aczkolwiek w tym drugim przypadku jest o tyle lepiej, że zwierzę, mające do wyboru dwie opcje, w jednym razie na dwa wybierze słusznie. Natomiast młodzież ze szkoły średniej, w której systematycznie poddawane są socjalistycznej propagandzie, znacznie częściej będzie wybierać głupio.

Ale to nie o to chodzi. Tego można się było spodziewać. Skandaliczne jest tłumaczenie pana Kowala:

Jest część młodych ludzi, którzy się bardzo interesują polityką, wykonajmy w ich kierunku gest.

Po pierwsze, faktycznie, mamy jeszcze w kraju bystrą młodzież, to nie ulega wątpliwości. Ale to, że garstka szesnastolatków interesuje się polityką, to nie powód, żeby prawo głosu dawać setkom tysięcy ich beztroskich rówieśników, którzy o polityce nie mają bladego pojęcia, w życiu nie zarobili złotówki, nie muszą się martwić o dach nad głową i miskę, a wszystko co wiedzą o gospodarce zawdzięczają programom z panem Durczokiem. Wiem jaki ja sam byłem w tym wieku, choć wychowywałem się w trochę innych czasach.

Założę się, że jakby dobrze poszukać, to znajdzie się i dwunastolatka, który "bardzo interesuje się polityką". I to mądrzejszego od autora powyższego pomysłu. Ale to nie to mnie tu uderzyło.

Uderzyło mnie to, że przyznanie prawa wyborczego to "gest w kierunku kogoś". Nie powiedział, że to będzie korzystne dla państwa, ani, że młodzież jest mądrzejsza, ani, że tak będzie sprawiedliwiej (te argumenty i tak są nic nie warte, ale przynajmniej by mnie tak nie wzburzyły). Żadnej próby wykazania, że na realizacji tego pomysłu Polska skorzysta.

Co to znaczy? Otóż, Szanowni Czytelnicy, żeby nie było wątpliwości. Obecny ustrój jest nie po to, by w kraju działo się lepiej, tylko by zrobić przyjemność wyborcom. Żeby rzesza smarkaczy podjarała się postawieniem krzyżyka.

Jedyna nadzieja w tym, że wśród młodzieży większy odsetek niż wśród dorosłych czerpie wiedzę z Sieci, a nie z reżymówek. Co i tak nie zmienia faktu, że tłumaczenie pana Pawła Kowala jest karygodne.

czwartek, 10 lutego 2011

Edókacji C.D.

Zjawiskiem, które wprost wynika z poprzednio omówionych problemów jest prosty fakt, że na studia obecnie dostać się może każdy matoł i skończyć też je może większość z nich. Skutkuje to co roku wypluwaną nową porcją idiotów z dyplomem, którzy są tak samo głupi, jak przed studiami, między którymi ze świecą można szukać ludzi, którzy faktycznie zasługują na tytuł.

Brakuje rąk do pracy, spawaczy, elektryków, ale magistrów mamy nadprodukcję. Niech więc nikt nie będzie rozgoryczony, że po studiach zarabia dwa tysiące miesięcznie, a jego sąsiad hydraulik kosi tyle w tydzień, jak sobie weźmie piątek wolny. No ale ktoś musi na te studia zarobić.

Musi to prowadzić do dewaluacji wszelkich tytułów naukowych. Dzisiejszy magister mniej znaczy niż przedwojenny maturzysta. Zresztą bardzo jestem ciekaw ilu dzisiejszych magistrów, ba, doktorów zdałoby przedwojenny egzamin dojrzałości.

I stąd też się bierze problem drugiego kierunku studiów. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu nikomu by do głowy nie przyszło brać drugi kierunek, bo jeden wystarczył, żeby nie mieć najmniejszych problemów ze znalezieniem dobrej pracy. Drugi kierunek był marnowaniem czasu, który można spożytkować na zarabianie pieniędzy. Ale nie dziś. No bo skoro każdy matoł może mieć dyplom, to żeby zaimponować potencjalnemu pracodawcy, warto mieć dwa, nieprawdaż? Skoro pojęcie jakości zanikło, to trzeba iść w ilość.

Drugim problemem jest marnotrawstwo tych pieniędzy. Zamiast płacić bezpośrednio szkole, podatnik płaci przez Urząd Skarbowy, MinFin, MinEd, a tam są urzędnicy, którzy też muszą za coś żyć. Często lepiej niż wykładowcy. Moja dawna uczelnia trzyma się dobrze, ale tu i ówdzie farba odpada, drzwi skrzypią, zaciek na suficie, sprzęt stary. Nie w urzędzie. Ilekroć załatwiam jakieś formalności, witają mnie szklane blaty, gładko pomalowane jasne ściany, nowiutkie komputery na każdym stanowisku, również na tych wiecznie pustych. Gołym okiem widać, gdzie jest wąskie gardło dla pieniędzy. Wystarczy porównać państwowe szkoły, przychodnie, dworce, komisariaty i URZĘDY.

No i oczywiście sprawa najważniejsza, a zarazem oczywista. różne partie ciągle mówią o tym, że jak studia będą prywatne, to ludzi nie będzie na nie stać. Zaraz, zaraz! To ja teraz płacę na studia I urzędników, a jak będę płacił tylko na studia, to nie będzie mnie stać? Niech mi odbiorą bezpłatne studia, oddadzą tę część podatku, która na to idzie, a ja już sobie poradzę. Problem jedynie w tym, że ani im się śni.

To co jest teraz robione, czyli podnoszenie podatków przy jednoczesnym obcinaniu świadczeń, to jest zwykłe złodziejstwo. Dla naszego dobra oczywiście.

Ciąg dalszy

środa, 9 lutego 2011

Edókacja

W piątek sejm uchwalił nowelizację prawa o szkolnictwie wyższym, o czym dowiedziałem się ze strony Polskiego Radia. Wprowadza ona między innymi:

a. opłatę za drugi kierunek studiów (krok w dobrym kierunku, ale bardzo niewielki),

b. model finansowania uczelni w zależności od jakości kształcenia (całkowicie zbędny),

c. większą autonomie programową (nieodzowną, by b. mógł zadziałać),

d. ograniczenie "wieloetatowości" nauczycieli (jednoznacznie i bezwzględnie złe!)

Dyskusji tej w ogóle nie byłoby, gdyby studia były płatne i PRYWATNE!

A.
Zacznę od obalenia pewnego mitu. Państwowe studia płatne. Uczelnie nie działają charytatywnie. Proszę sobie wyobrazić, że nauczyciele POBIERAJĄ pensję. Problemem nie jest więc opłacanie studiów, bo to jest bezsporne, tylko sposób, w jaki jest ono dokonywane.

Złe jest to, że płacą za studia wszyscy, nie tylko zainteresowani. Podobnie jak rzecz się ma z abonamentem telewizyjnym (mam telewizor, ale używam go tylko do gier wideo - nie szkodzi, i tak muszę płacić na TVP), albo z PKP (nie jeżdżę pociągami, ale w podatkach utrzymuję ten moloch).

Tak też i tutaj. Osoba, która po zawodówce od razu idzie do pracy, musi ze swojej pensji utrzymywać rówieśników, którzy postanowili kontynuować naukę. Tylko że on nie ma z tego żadnej korzyści, zaś koledzy, na których łoży (pod przymusem, ma się rozumieć) owszem. W przeciwnym razie nie szli by na studia.

Wyobraźmy sobie dwie rodziny. W jednej jest trzech zdrowych synów i każdy z nich studiuje. W drugiej też jest trzech synów, tylko że najmłodszy jest przewlekle chory. Dwóch starszych pracuje by pomóc rodzicom opłacić leki i rehabilitację dla brata. Nie mają czasu na studia. Zasuwają przy łopacie, aż się kurzy. A mimo to, ta rodzina płaci na państwowe uczelnie więcej niż ta pierwsza, bo na ten cel opodatkowane są aż cztery osoby! Czy to jest uczciwe?

Poza tym płacenie za studia z własnej kieszeni ma jeszcze jedną ważną funkcję. Motywuje do rozsądnego wyboru. Jest wszak inwestycją. Kandydat na studia z większą rozwagą podejmuje decyzję, co do kierunku. Darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, ale jak już się płaci, to trzeba się dowiedzieć, co po takich studiach można robić, jaki jest rynek i ile płacą. Na pytanie  "Dlaczego idziesz na filozofię?" już nikt wtedy nie odpowie "Bo Wojtek tam studiuje i mówi, że fajnie."

Nawet jeszcze lepiej - przewiduję, że w takiej sytuacji sporo osób, zanim podejmie studia np. architektoniczne, pójdzie do pracy jako asystent, czy kreślarz, żeby zobaczyć, czy branża mu odpowiada i czy widzi się w niej za kilka lat.

Kandydat nie tylko dobrze zastanowi się, jaki kierunek wybrać, ale czy w ogóle iść na studia. Jeśli jestem bystry i wiem, że sobie poradzę, to opłaca mi się zainwestować. Ale jeżeli mam wątpliwość, jeżeli ledwo co przebrnąłem przez maturę na trójkach, to już się zastanowię. Co jeśli wydam na studia, a po dwóch latach mnie wywalą? Stracę tylko pieniądze. Może lepiej dać sobie spokój i zatrudnić się jako prezenter TVP?

Obecnie tempo nauczania dostosowywane jest do największych matołów w grupie. Sale wykładowe są przepełnione i nie ma warunków na rozsądną dyskusję tam, gdzie rozsądny jest profesor i może z tuzin studentów, a na sali oprócz nich jest jeszcze drugie, trzecie, albo i piąte tyle bałwanów.

A jeśli uczelnia odsieje tych, którzy na studia idą "bo się należy", jeśli odsieje tych, którzy tak naprawdę nie wiedzą co i po co robią i odsieje tych, którzy po prostu nie mają zdolności, cierpliwości i systematyczności, potrzebnych na studiach, to wtedy ci zdolni, którzy pozostaną, będą mieli bardzo przyzwoite warunki do nauki. Na takie studia opłaca się wydać pieniądze.

Ciąg dalszy

Ogłoszenia Rapafialne.
Zgodnie z sugestią anonimowego komentatora dodałem możliwość prenumeraty moich wpisów. Guzik jest na górze po prawej stronie. Może to ułatwi śledzenie, bo nie pisuję tak regularnie, jak niektórzy blogersi. Zapraszam też do zapisywania się w okienku "obserwatorzy". Będzie mi miło zobaczyć nowe twarze. I pamiętajcie - zbliżają się wybory - podrzucajcie moje posty i filmiki, a także innych kolibowych autorów przyjaciołom i rodzinie. Jeśli każdy z nas przekona choć jedną osobę, to będzie nas dwa razy więcej.

poniedziałek, 7 lutego 2011

Ząb, zupa, dąb.

Trochę humoru.

Właśnie czytam na Onecie artykuł na temat zębów mądrości. Notka ta nie pozostawia żadnej wątpliwości co do związku „ósemek” z mądrością. Do refleksji skłonił mnie już sam tytuł:

Kłopotliwy narząd człowieka powoli zanika

Artykuł oprócz oczywistych stwierdzeń:

Często rosną niewłaściwie lub nie wyrastają do końca.

Zdaniem wielu naukowców ósemki, czyli najpóźniej wyrastające zęby, zwane zębami mądrości, to narządy szczątkowe człowieka, zanikające powoli w procesie ewolucji.

Zauważyć można również analogię z efektami oglądania telewizji i czytania reżymowych gazet. I oczywiście o konsekwencjach jakie może to nieść dla przyszłych pokoleń:

Są teorie naukowe mówiące, że nasze szczęki ulegają stopniowej redukcji, ponieważ jemy coraz bardziej przetworzoną żywność, która nie wymaga tak intensywnej pracy szczęk, a więc nasi potomkowie być może w ogóle będą pozbawieni ósemek. Już teraz wielu pacjentów nie ma zawiązków ostatnich zębów trzonowych - dodał.

Powyższe zdanie jest też całkowitym nonsensem z punktu widzenia ewolucjonizmu, ale nie o tym chciałem pisać.

Z praktyki dr Romana Borczyka z Kliniki Implantologii i Stomatologii Estetycznej w Katowicach wynika, że różnego rodzaju patologie związane z ósemkami ma aż 50 proc. jego pacjentów. W przypadku ok. 20 proc. pacjentów w ogóle nie wyrosły - bo nie było zawiązków lub zatrzymały się w kości, u 30 proc. wyrosły nieprawidłowo.
Mam podejrzenia, że powyższe liczby mogą być zaniżone.

Ale z naszym narodem nie jest na szczęście jeszcze tak najgorzej
- Polacy i tak przodują na mapie Europy w kwestii posiadania zęów mądrości. Na Zachodzie standardowo usuwa się wszystkie ósemki, które nie wyrosły prawidłowo do 16-18 roku życia, by uniknąć komplikacji w przyszłości.

sobota, 5 lutego 2011

www.hitlerowcy.pl

Kilka dni temu, minister kultury, p. Bogdan Zdrojewski zaproponował, by zmieniono nazwy stron internetowych muzeów na terenach dawnych obozów koncentracyjnych. Chodzi o zamianę ".pl" na coś innego. Bo końcówka .pl ma sugerować, że były to polskie obozy.

No dobrze, ale co z tego, że zmienimy końcówkę? Ja mam .com, czy przez to jestem mniej Polakiem, niż gdybym miał .pl? To jest tylko nic nieznaczący pryszcz w adresie. Ale dobrze, jak dla pana ministra to takie ważne, to ja pójdę jeszcze dalej.

Załóżmy więc, że muzeum zmienia sobie literki i w miejscu starego adresu pojawia się www.auschwitz.org.eu. Pojawia się nowy problem. Skoro zmieniliśmy tylko adres, to nadal wita nas strona z wyborem języka. Angielskiego lub polskiego. Niemieckiego niet.

Idąc tokiem pana ministra dochodzimy do wniosku, że obozy te są albo polskie, albo angielskie. Należałoby dodać niemiecką wersję. Tak jak na przykład na stronie obozu w Sztutowie. Tam jest nawet rosyjski. Ale o zgrozo, sztutowskie muzeum domyślnie otwiera się na polskim! Co sobie świat pomyśli? Z przerażeniem zamykam stronę.

Wracam do Oświęcimia. Klikam ikonkę Union Jack, by zachować pozory. Spokojnie czytam sobie artykuliki w języku angielskim. Ale koszmar zaczął się, gdy kliknąłem zakładkę "Contact". Mój Boże!!! Same polskie nazwiska! Ba! Polskie numery kierunkowe!

A co gorsza, te obozy znajdują się na terytorium Polski. Teraz już nigdy się z tego nie wytłumaczymy światu. W procesie norymberskim skazano niewinnych ludzi. No może trochę, mają swoją wersję językową w Sztutowie, ale za to, to dwa lata w zawiasach maks!

Celowo sprowadziłem wypowiedz ministra do absurdu, przejaskrawiając ją przy tym znacząco. To tylko po to, żeby łagodniej przejść do puenty.

Wchodzę na zakładkę Historia . Drugie zdanie jak wół mówi, przez kogo został utworzony i na terytorium jakiego państwa. Po angielsku też. Bo i po to jest ta strona, żeby człowiek mógł się z niej takich i innych rzeczy dowiedzieć.

Tak jest z ocenianiem książki po okładce. Czasem trzeba przeczytać trochę więcej niż tylko adres internetowy, żeby się czegoś dowiedzieć. Ale co się dziwić. Traktat lizboński tak samo czytali.

Równie dobrze mógłbym założyć stronę zdrojewski-najmadrzejszym-czlowiekiem-na-swiecie.il. Ale czy to mu doda rozumu, albo odejmie...?

czwartek, 3 lutego 2011

Na zdrówko!

 Bardzo ważnego, z punktu widzenia liberałów tematu dotyka posłanka Joanna Mucha w pochopnie autoryzowanym wywiadzie, który ukazał się w partyjnym biuletynie Platformy. Czyli publiczna służba zdrowia.

Temat to ważny dla liberałów o tyle, że z naszego punktu widzenia w ogóle nie powinien istnieć. Bo sama publiczna służba zdrowia nie powinna istnieć.

Zanim przeczytałem rzeczony wywiad w pełnym brzmieniu, to wnioskując z docierających do mnie stąd i zowąd jego fragmentów spodziewałem się raczej literackiego odpowiednika bigosu. Miło się rozczarowałem. Połowicznie. Pani posłanka opisała tam bowiem kilka bardzo trafnych spostrzeżeń. Remedium, które zaordynowała, jest już dużo mniej trafione, ale w stosunku do obecnej sytuacji nie zaszkodziłoby. Pogarszanie się stanu pacjenta najpewniej zostałoby spowolnione.

Co ciekawe, wszystkie z omówionych objawów można skutecznie wyleczyć tradycyjnymi metodami medycyny naturalnej. Czyli powrotem do leczenia prywatnego.

A oto co przeczytałem:

[...] pacjentowi można zrobić punkcję, można operację i można leczyć antybiotykami. Jeśli wycena tych świadczeń jest taka, że lekarzowi opłaca się operować to możemy być pewni, że liczba operacji wzrośnie, co niekoniecznie będzie najlepsze dla pacjenta.

To, jak kosztowna metoda leczenia zostanie wybrana, pacjenta nie obchodzi. Nie on płaci. Znaczy on, ale niezależnie od decyzji oskubią go tak samo, więc naturalnym jest, że chce zabieg najlepszy, najskuteczniejszy, najdroższy. Lekarz zaś, na zaleceniu droższego zabiegu zarobi abo tyle samo, albo więcej niż w przypadku tańszego, więc też będzie się skłaniał ku temu pierwszemu. Gdyby jednak pieniądze z kieszeni pacjenta szły bezpośrednio do lekarza, czy też szpitala to większość z nas już się zastanowi.

Pierwszym etapem zastanowienia się byłoby zdobycie u lekarza wyczerpującej informacji na temat każdej z metod, skuteczności, szans powodzenia, czasie rehabilitacji i całej masy innych danych z wszelkimi powiązanymi kosztami na czele.

Następnie, jeśli pacjent nadal nie czuje się przekonany, lub podejrzewa, że lekarz próbuje go naciągnąć na droższy zabieg, to bez problemu, jeszcze tego samego dnia może umówić się na spotkanie z innym specjalistą, lub nawet, jeśli jest ambitny, przejrzeć samodzielnie literaturę naukową - na pewno mu nie zaszkodzi.

I wreszcie podejmuje decyzję opartą o solidną informację. Ja płacę, więc ważę każdy grosz. I jeśli mi wyjdzie, że na jednej procedurze zaoszczędzę, dajmy na to, tysiąc złotych, ale będę musiał leżeć w domu o miesiąc dłużej, przez co nie dostanę jednej pensji, to wybiorę tę droższą.

I wtedy znika problem:

Tylko jaki jest sens wykonywania takiej operacji (biodra - SzH) u 85-latka, który nie chodzi i nie będzie chodzić, bo się nie zrehabilituje?

Bo wtedy to 85-latek decyduje. Jeśli uzna, że warto, to nie brońmyż mu tego. Zakładam, że wypowiedź ta nie była, jak niektórzy sugerują, sugestią wprowadzenie granicy wiekowej na pewne zabiegi, ale faktem jest, że obecnie lekarz, czy też urzędnik decydują, „kogo jeszcze warto, a kogo już nie”. I to jest złe. Decydować ma zainteresowany. A nie zainteresowani jego pieniędzmi.

Brakuje jeszcze jednej rzeczy, to jest monitoring, sprawdzanie NFZ. [...] Efekt jest taki, że czasami świadczeniodawcy potrafią sprawozdawać porody wykonane u mężczyzn

Chodzi o wprowadzanie dodatkowo do szpitali hordy urzędników, którzy po pierwsze oderwą lekarzy od łóżek i stołów operacyjnych, każąc wypełniać idiotyczne formularze, a po drugie, muszą być opłacani. Im ich więcej, tym mniej pieniędzy z naszych składek przeznaczonych będzie na niesienie rzeczywistej pomocy.

Obecnie kto inny płaci, a kto inny korzysta. Pacjenta nie obchodzi ile i za co płaci NFZ, a NFZ ma w nosie, czy pacjent poczuje się lepiej. Jeśli ta sama osoba, czyli każdy z nas będzie i płacić i wymagać, to wówczas żaden dodatkowy monitoring nie jest potrzebny. Z własnych pieniędzy nikt za fuszerkę nie zapłaci, a z „państwowych”, czemu nie? I niech teraz ktoś spróbuje wysłać facetowi rachunek za jego poród!

Następnie jest kilka słów o specjalizacji szpitali, z którymi całkowicie się zgadzam:

Polski pacjent jest przyzwyczajony do bardzo dużego komfortu, który polega na tym, że za każdym rogiem powinien być szpital .W każdym mieście powiatowym pełnozakresowy. A racjonalnie byłoby tak, że w każdym mieście powiatowym jest szpital z czterema, pięcioma najważniejszymi zakresami czyli interna, pewnie ginekologia...

Oraz już mniej zadowalające mnie rozwiązanie.

I można zrobić tak, że w jednym mieście mamy fantastycznie wyspecjalizowaną laryngologię, a w sąsiednim, 40 km dalej, okulistykę. Każdy szpital powiatowy będzie miał określoną specjalizację. Trzeba ułożyć bardzo trudną mapę, bo to wykracza poza województwo.

Po jakież licho ci biedni urzędnicy mają sobie nad tym głowy łamać i marnować nasze pieniądze? Prawdopodobieństwo, że stworzona „mapa” faktycznie będzie skuteczna i odpowiadająca potrzebom pacjentów jest słabiutkie. Zbyt wiele zmiennych – dojazd, częstość występowania chorób z konkretnej specjalizacji na danym terenie, całe mnóstwo danych, wykorzystanych jednorazowo.

Pozwólmy działać rynkowi. Jeśli oddział neurologiczny będzie nierentowny w Mińsku Mazowieckim, to go po prostu zamknąć i nie dopłacać. A wówczas Warszawa i Siedlce odnotują zwiększony popyt. Może nawet opłaci im się zatrudnić personel ze zlikwidowanego oddziału. A jeśli z drugiej strony zapotrzebowanie będzie wskazywało na rentowność takiej inwestycji, to szpital zarządzany przez kapitalistę otworzy nawet oddział specjalizujący się w chirurgii małego palca lewej stopy, jeśli tylko na tym zarobi.

I zdanie, które chyba wzbudziło najwięcej emocji:

[...] starsi ludzie przyzwyczajeni do traktowania wizyty u lekarza co dwa tygodnie jako rozrywki.

Ale taka jest prawda. Hipochondryków mamy na pęczki. Niektórzy od samego oglądania reklamy syropu zaczynają kasłać. A jak nieopatrznie jakaś gazeta napisze o epidemii dorszej grypy, to następnego dnia poczekalnie są pełne ludzi z kompletem objawów, które oczywiście w czasie samej wizyty łagodnieją lub ustępują całkowicie.

Dlaczego tak się dzieje? Bo „się należy”.

A oddajcież tym biednym ludziom pieniądze z ich składek, i niech sami wydzielają sobie pieniądze na wizyty. Wtedy człowiek się zastanowi, czy po każdym kaszlnięciu lecieć do lekarza, czy może chwilę się wstrzymać, wziąć cholinex, ewentualnie zmierzyć temperaturę, zanim wyda pieniądze na doktora. Gwarantuję, że w poczekalniach pozostaną tylko chorzy.

Tylko jedno niech będzie jasne, PRZESTAĆ LUDZIOM ZABIERAĆ PIENIĄDZE na NFZ! Niech będzie jasne, że prywatne leczenie, to nie, tak jak teraz, dodatkowa opłata. Tylko zamiast. I że zdrowie pacjenta w najmniejszym stopniu nie zależy od liczby urzędników, którzy są opłacani z jego składki.

A jak ktoś się boi, że go dopadnie droga choroba i nie starczy mu w ten sposób zaoszczędzonych pieniędzy, to niech się ubezpieczy, ale dobrowolnie i prywatnie. Będzie na pewno taniej i lepiej niż w NFZ.

Adekwatny film

Gdyby PO, sławiąca się niegdyś „partią liberalną” faktycznie poszła w deklarowanym kierunku, tych problemów w ogóle by nie było. Ale też nie byłoby z czym w bohaterski sposób walczyć, jakby powiedział nieodżałowany Stefan Kisielewski.

I na zakończenie podsumowanie. Również sformułowane przez uroczą panią poseł Muchównę. Nic dodać nic ująć.

[...] jeśli coś oferowane jest nam za darmo to mamy skłonność korzystać z tego ponad miarę. Przejawia się to zarówno w zbyt dużej w stosunku do potrzeb liczbie wizyt pacjentów, jak i z drugiej strony w tym, że lekarze nakłaniają pacjentów do częstszego korzystania z opieki zdrowotnej niż jest to potrzebne. Jeśli lekarz ma płacone za każdą wizytę, to zamiast przyjąć pacjenta dwa razy, przyjmie go cztery, sześć albo i więcej razy. Jeśli to pacjent kontroluje koszty, nie da się lekarzowi naciągnąć.

środa, 2 lutego 2011

Volenti non fit iniuria!


Jeżeli facet sam wlazł na dach
I skoczył, i do widzenia,
To kto zawinił, że przestał żyć?
Czy Grawitacja, czy Ziemia?

A nazwij bezdusznym mnie, ale ja
Od razu powiem, że facet.
Wszak wiedział dobrze, co stanie się,
A mimo to skoczył – that’s it!

A jeśli zabił człowieka drab,
Więc ścięto go, sukinsyna,
To kto zawinił, że stracił łeb?
Czy Sędzia, czy Gilotyna?

A nazwij nieludzkim mnie, ale ja
Od razu powiem: morderca!
Wszak wiedział dobrze, co czeka go,
Nie okazujmy mu serca.

I jeśli przypadkiem z dachu raz
Spadnie na kark jakiś człowiek,
To gdyby nie Grawitacja, to
Wszystko by stało na głowie.

wtorek, 1 lutego 2011

Kto kogo zabija?

Dziękuję za lekturę i komentarze. Cieszę się, że tak wiele osób bywa na moim blogu i co ważniejsze, że są to w większości osoby, które podzielają mój punkt widzenia. Ale mam też związany z tym apel. Proszę o podsyłanie mojego blogu nie tylko „naszym”, ale też „Babciom z Mławy”. Generalnie wszystkim, którzy chcą, żeby w Polsce żyło się lepiej, ale nie bardzo mają wizję jak to można osiągnąć i z wyborów na wybory miotają się między „jedynymi słusznymi wyborami”. Proszę też o kopniaki na wykopie. Na koniec podam listę sznurków.

Wszak nie chodzi tylko o to, bym ja pisał rozsądne rzeczy, a garstka rozsądnych czytelników kiwała głowami, że owszem, tak, jak najbardziej… Chcemy, by było nas coraz więcej, nieprawdaż?

A teraz dwa komentarze:

Waterfall792: To jedyny filmik od Staszka Z Halinowa z którym się nie zgadzam, bo nigdy nie byłem za jakimkolwiek zabijaniem.

Przyjąłem to jako pochwałę dwóch pierwszych filmów i, wbrew zamysłowi autora, tego trzeciego też. Dlaczego tak? Otóż drogi waterfallu792:

Wyobraź sobie, że jesteś kierowcą TIRa. Jedziesz sobie długą prostą szosą. Z daleka widzisz, jadącego z naprzeciw wariata – pędzi na złamanie karku i to w dodatku zygzakiem. I nagle tuż przed tobą zaczyna wyprzedzać ciężarówkę. On może tego nie widzi, ale Ty wiesz, że nie ma szansy, żeby się zmieścił, między nią, a tobą. Jedyną szansą dla niego będzie to, że Ty zjedziesz na pobocze, które jest szerokie, spokojnie się zmieścisz, nie ryzykując stoczenia się do rowu.

I do tej pory wszystko jest jasne. Zakładam, że każdy na Twoim miejscu tak właśnie by postąpił. Ale nie powiedziałem o jednym. Poboczem idzie pielgrzymka. I co teraz?

Co jest lepsze, żeby idiota zabił się przez własną głupotę, czy pozwolić, by przez tęże życie straciło kilka niewinnych osób?

To jest właśnie zamysł kary śmierci. Wybór mniejszego zła. Lepiej jest powiesić jednego zabójcę, który zabił, mając świadomość, co go za to czeka, niż pozwolić, by czując się bezkarnie zabijał niewinne osoby.

Problem w tym, że nikt nie widzi tej pielgrzymki.

Dlatego właśnie uważam, że jeśli jesteś przeciwny zabijaniu, powinieneś być za karą śmierci. Wszystkich i tak nie uratujesz, ale możesz wybrać czy uratujesz bandytę, czy dziesiątki, a może i setki niewinnych ludzi.

Bo bandyta ma w nosie to, że jesteś przeciwny.

grrreggae z kolei pisze: jezeli "wybrani" moga decydowac o zyciu lub smierci to dlaczego dzidek nie moze...?

Dwie sprawy: po pierwsze w ten sposób można obalić cały system sprawiedliwości:

Jeżeli wybrani mogą zamknąć kogoś w więzieniu, to dlaczego pan Fritz nie może?

Jeżeli policja może mi wystawić mandat, to dlaczego mafia nie może?

i tak dalej.

Po drugie: Wybrani nie decydują o życiu lub śmierci. Wybrani ustalają regułę „kto zabije zostanie zabitym” i pozostawiają Dzidkowi wolny wybór. To Dzidek decyduje o życiu swojej ofiary i swoim. Dopóki nie zabije, nic mu nie grozi, prawda?

I obiecane sznurki. mareq7427, ketta i waren umieścili moje filmy na wykopie - dziękuję - sam próbowałem, ale ciągle miałem problemy z rejestracją. I bardzo proszę znajomych właśnie tam kierować i samemu wykopywać, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu:



I oczywiście proszę nie zapomnieć o polecaniu bloga: krulpik.blogspot.com