środa, 28 grudnia 2011

Fiskus schodzi na psy

Od 1 styczni ma wejść w życie nowela ustawy o ochronie zwierząt (czytanka). Od przyszłego roku nie będzie można sprzedawać kociąt i szczeniaków na bazarach, tylko w miejscach ich chowu i hodowli.

Nowelą tą nie jestem ani trochę zdziwiony. Państwo w końcu robi wszystko, abym nie mógł sprzedać bratu, koledze, czy sąsiadowi niczego, z czego nie wyspowiadam się fiskusowi. Zapis ten ma służyć oczywiście temu, bym sprzedając kocięta najpierw pojechał do certyfikowanego hodowcy (który zapewne płaci państwu składki, by utrzymać certyfikat), sprzedał mu kociaka, od czego on odprowadzi podatek, a następnie mój sąsiad, który jest zainteresowany, także udał się do tego hodowcy, gdzie ponownie zapłaci i za kotka i podatek. W ten sposób ja zamiast sprzedać sąsiadowi kotka za 20 złotych dostanę za niego dychę, a sąsiad zapłaci trzy. Strata czasu, benzyny i pieniędzy.

Ale tracę ja i sąsiad - państwo zyskuje, więc grabież jest jak najbardziej uzasadniona.

Co mnie zaś w tym dziwi to dwa fakty - nie dosyć, że ustawa nazywa się ustawą o ochronie zwierząt - co jeszcze jestem w stanie zrozumieć, bo piszą ją idioci -, to w dodatku została ona poparta przez organizacje rzekomo działające na rzecz zwierząt. Bo zwierzęta na tej ustawie tylko stracą.

Bo oto co od pierwszego będzie się działo: Właściciel, który ma kotka na sprzedaż dojdzie do słusznego wniosku, że dla dziesięciu złotych nie opłaca mu się marnować pół dnia i zasuwać do miasta - tylko do tego dopłaci. I najprościej w świecie, starym zwyczajem zawiąże kotka w worek i wrzuci do stawu.

Nie to, żeby mi było żal. Mnie jeden utopiony kotek mniej, czy więcej nie zrobi różnicy. Nie popieram tej metody, ale wiem, że takie rzeczy dzieją się nagminnie i nic na to nie poradzę. Niemniej obrońcom zwierząt nie powinno być to obojętne. Chyba, że oni też działają tylko dla darowizn.

wtorek, 27 grudnia 2011

Łotr pospolity (uotrus vulgaris) - gatunek chroniony

W moim wpisie sprzed kilku dni "Środek uświęca cel" mówiłem o agresji, o różnicy między honorem, a jego współczesną karykaturą oraz o różnicach w postrzeganiu pewnych spraw przez kobiety i mężczyzn. Pisałem dosyć ogólnie o czystej walce między dwoma mężczyznami. Dyskusja pod artykułem odbiegła w kierunku, którego nie do końca się spodziewałem - w kierunku walki mężczyzny z prostakiem - i tamże utknęła.

Chodzi o sytuację, gdy ów prawdziwy mężczyzna zostaje podstępem zaatakowany przez silniejszego, tudzież lepiej uzbrojonego agresora. Z jednej strony padały tu głosy, że należy walczyć wówczas jak człowiek honoru z człowiekiem honoru. Błąd w rozumowaniu jest oczywisty - napastnik we wspomnianej sytuacji nie jest człowiekiem honoru.

Druga strona odpowiadała, że należy w tej sytuacji walczyć jak cham z chamem - gryźć, szczypać, zasłaniać się kobietą. Oczywiście o realizację tej drogi dużo łatwiej, bo o ile próżno czekać, że bandzior nagle stanie się dżentelmenem, o tyle człowiek honoru bardzo łatwo może się zeszmacić. Ale droga ta oczywiście nie jest do przyjęcia dla prawdziwego mężczyzny.

Dyskusja, jakkolwiek bardzo zażarta do niczego nie doprowadziła, bo i doprowadzić nie mogła. Obie te opinie są skażone dekadami przyzwyczajania do socjalizmu. Obie są próbą dopasowania elementów z dwóch różnych układanek, łatania bigosu jedwabiem. Obie są próbą podjęcia "bohaterskiej walki z problemami nieznanymi w normalnym świecie". Z tej przyczyny obie strony brnęły coraz głębiej w absurd, za cel stawiając sobie raczej nie znalezienie rozwiązania, lecz przekrzyczenie oponenta.

Cne powtarzanie: "jak mężczyzna z mężczyzną" na przemian z "jak prostak z prostakiem" przysłoniło oczywiste rozwiązanie. Obie strony miały wszak dokładnie tyle samo racji - słusznym byłoby powiedzieć bowiem "jak mężczyzna z prostakiem". Proste prawda?

Na to rozwiązanie wpadło wprawdzie kilka osób, ale szybko zostali zakrzyczeni z obu stron. Trudno się dziwić - lata socjalizmu nauczyły nas, że wszyscy jesteśmy równi i równymi być mamy. Zatem jedynymi poprawnymi politycznie potyczkami byłyby M-M oraz P-P. W przeciwnym razie mamy nierówność, a tak nie może być.

Może. I powinno tak być. A jak?

Drzewiej każdy mężczyzna posiadał broń. Palną, wcześniej białą - zależnie od mody i rozwoju technicznego. Zaskoczony przez bandytę, rabusia, miał pełną swobodę jej użycia - nie było pojęcia granicy obrony koniecznej. Prawo stanowiło jasno - jeśli ktoś atakuje w sposób nieczysty, zaatakowany ma prawo bronić się wszelkimi dostępnymi środkami. Jeśli łobuz atakował kijem, można było mu wpakować kulkę, lub przejechać szpadą przez twarz.

Oczywiście prawdziwy mężczyzna nie strzeliłby od razu w czoło, tylko na przykład w ramię, w którym łobuz dzierży kij, ale nawet zabicie napastnika na miejscu nie było żadną ujmą dla broniącego się, ani tym bardziej przestępstwem. Bo zabił nie człowieka, tylko łotra.

Obecnie, w myśl równości, łotra traktuje się jak człowieka. Całkowicie niesłusznie.

Dzisiaj, w podobnej sytuacji obrońca musiałby najpierw wyjąć miarkę, zmierzyć nią długość kija napastnika, po czym zza pazuchy wyjąć kij o długości zbliżonej, bądź krótszy i wówczas dopiero może zacząć się zasłaniać. A jeśli jeszcze rodzice w dzieciństwie podłożyli mu świnię i posyłali na lekcje karate, to powinien od razu dać się spałować, bo przecież broniąc się mógłby jeszcze poturbować bandziora.

Dawniej obowiązywała zasada "chcącemu nie dzieje się krzywda". Jeśli ktoś z własnej woli napadał na bliźniego, to wszelkie konsekwencje ponosił on sam, a nie osoba zaatakowana wbrew swojej woli. To bandyta planuje zamach i to on powinien przewidzieć jego następstwa i ocenić, czy mu się kalkuluje ryzykować. Nie można oczekiwać tego od osoby, która została niespodziewanie napadnięta. To bandyta łamie prawo, zatem prawo powinno chronić jego ofiarę. To napad ma być ryzykownym przedsięwzięciem, a nie wyjście na spacer. To strona czynna ponosi odpowiedzialność swoich czynów. Ostatecznie, gdy bandzior odniesie "sukces" to nie dzieli się swoim zyskiem, dlaczegóż zatem miałby dzielić się odpowiedzialnością?

Zapewniam, że o wiele mniej będzie napadów, jeśli rzezimieszek będzie miał świadomość, że każdą "robotę" może w świetle prawa przypłacić życiem.

Proszę zwrócić uwagę, że bandzior obecnie ma przewagę w każdym względzie. Po pierwsze - on planuje napad - ma więc czas na rozważenie jak, czym, kiedy. Ja tego czasu nie mam. O napadzie dowiaduję się w chwili gdy on nastąpi. Po drugie - Bandyta nie ma żadnych oporów by użyć nielegalnej broni, wszak on nie przestrzega prawa - inaczej w ogóle nie byłoby problemu. Po trzecie - to on decyduje o użytej broni. Ja tego nie wiem, nie można ode mnie oczekiwać, że wyjdę na spacer obwieszony całym arsenałem, by w momencie napadu dobrać coś odpowiedniego, zatem w większości przypadków jestem bezbronny.

Dlatego powinienem mieć prawo do posiadania broni, która zapewni mi skuteczną obronę i powinienem mieć pełną swobodę by w przypadku konieczności jej użyć. Nie muszę tego robić - ale muszę mieć do tego prawo. W przeciwnym razie uczciwy obywatel staje się niewolnikiem ze związanymi rękami, a bandyci są naszymi panami.

Wyobraźmy sobie taką sytuację: szosą jedzie samochód osobowy. Przed nim wlecze się PKS. Kierowca samochodu podejmuje decyzję o wyprzedzaniu, ale manewr wykonuje nieprzepisowo - na linii ciągłej. Nagle zza zakrętu wyłania się ciężarówka, następuje zderzenie czołowe. Kierowca osobówki ginie na miejscu. Kto jest odpowiedzialny za śmierć tego kierowcy?

Oczywiście, że on sam i nie ma tu żadnego znaczenia, że kierowca ciężarówki dysponował dużo (czy też "niewspółmiernie") większym pojazdem! Bo to denat podjął był decyzję o wykonaniu zakazanego manewru.

Tak samo powinno być w przypadku napadu. Jeśli facet niespodziewanie atakuje mnie siekierą, a ja wyciągam pistolet i strzelam mu w twarz, to jest to tylko i wyłącznie jego wina. To on przekroczył linię i to on nie przewidział, co jest za zakrętem.

Z bólem zawiadamiam, że dzisiaj jest to niemożliwe. Nie dlatego, że to nie wypada, nie dlatego, że łobuzy są dziś na sterydach i kule się ich nie imają. Nie. Dlatego, że prawo nie pozwala nam się bronić. To te sukinsyny, które ustaliły, że nie wolno nam posiadać pistoletu, czy nawet kija do palanta, które ustaliły, że broniąc się możemy używać jedynie broni zbliżonej do broni napastnika - to oni sprawili, że jesteśmy bezradni w obliczu bandyty. To oni odebrali nam prawo do uczciwej walki. To oni nas poniżyli i upodlili. To oni przyznali łotrom wszelkiej maści większe prawa niż spokojnym obywatelom. Oni są gorsi od tego łobuza, któremu zabrakło na papierosy, więc pobił staruszkę.

Ktoś, nie pamiętam już kto, bo dyskusja była bardzo długa, zwrócił uwagę, która ciągle się pojawia, gdy tylko zaczyna się mówić o dostępie do broni palnej, że "wszyscy się pozabijają". Oczywiście jest to bzdurą, o czym pisałem już w wielokrotnie.

Zdaję sobie sprawę z tego, że ten artykuł nie odpowiada na pytanie "co robić w obecnej sytuacji". Bo nie wiem. O to należałoby zapytać tych sukinsynów. Nie wiem nawet jak sam bym się zachował. Może bym się rzucił na silniejszego przeciwnika, który porachowałby mi kości i zostawił w bramie, bym się wykrwawił, a może bez gadania oddałbym mu portfel, telefon i buty i jeszcze ukłonił się na "do widzenia". Nie wiem - bo ja nie mam szans tego zaplanować,w przeciwieństwie do oprawcy.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Piramidalne bzdury

Z radością napisałbym coś o instalacjach elektrycznych na okrętach, ale niestety absolutnie się na tym nie znam. Od biedy mógłbym zaprojektować i wykonać instalację elektryczną we własnym domu - jak coś podłączę niewłaściwie, to zepsuję swoje sprzęty - ale wypowiadając się na temat elektryki statków zrobiłbym tylko z siebie kretyna.

Dokładnie takiego samego kretyna, jakiego robi z siebie elektryk okrętowy, który wypowiada się na temat kapitalizmu oraz obowiązkach przedsiębiorców w sektorze prywatnym. Zwłaszcza w sytuacji gdy nigdy do tego sektora nie należał ani jako pracodawca, ani nawet jako pracobiorca.

Pan Lech Wałęsa, na antenie radia Tok FM wypowiedział się na temat przedsiębiorców:

Trzeba wymusić: kapitaliści, jesteście odpowiedzialni za bezrobocie, jesteście odpowiedzialni za pracę. Jeśli nie macie pracy, budujcie piramidy. Robota musi być, ludzie muszą zarabiać i muszą być traktowani porządnie.

Długo nie wiedziałem jak to skomentować. Pardon - wiedziałem, ale w mojej głowie zrobiło się bardzo tłoczno, a komentarze w niej zrodzone zaczęły się przepychać jak klienci supermarketu w dniu świątecznej wyprzedaży, wykrzykując "Ja! Ja! Mnie wybierz!". I wcale im się nie dziwię.

Kapitaliści nie są odpowiedzialni za bezrobocie. Znaczy są, ale w takim znaczeniu, w jakim pierogi są odpowiedzialne za głód - zmniejszają go. Kapitaliści podobnie - zatrudniają ludzi, tym samym zmniejszając bezrobocie.

Ktoś słusznie zauważy, że przecież kapitaliści czasem, a ostatnimi czasy nawet dość często, zwalniają pracowników, a zatem zwiększają bezrobocie. Owszem ale tylko, TYLKO o te osoby, które wcześniej zatrudnili. Zatem tak czy siak jego istnienie na rynku sprawia, że bezrobocie jest niższe niżby było bez niego.

Następna sprawa: budować piramidy - ciekawy pomysł, tylko dla kogo i za co? Firmy, w tym przypadku budowlane, nie powstają dlatego, że właściciel ma nieodpartą chęć budowania czegokolwiek, tylko dlatego, że przedsiębiorca chce na tym zarobić. Żeby wybudować piramidę, musiałby mieć na nią nabywcę. I to jest jedna sprawa.

Drugą, dużo istotniejszą kwestią są koszta pracy. Starożytni Egipcjanie mogli sobie pozwolić na trzaskanie piramid na środku pustyni i to w dodatku gołymi rękami - bez ciężkich maszyn, co zapewne bardzo ucieszy pana Wałęsę zwłaszcza w kontekście innej jego wypowiedzi, którą zaraz przytoczę - z jednej prostej przyczyny. Mieli bardzo tanich pracowników: niewolników, zatem jedynym kosztem było ich wykarmienie. Dziś kapitalista musi zapłacić za pracę nie tylko robotnikowi - to akurat drobiazg - znacznie więcej z pieniędzy przeznaczonych na inwestycję idzie albo od razu, albo powoli i stopniowo do budżetu państwa.

Oczywiście nie sugeruję powrotu do niewolnictwa. To raczej pan Wałęsa tego oczekuje, z tą małą różnicą, że przedsiębiorca tym razem miałby służyć swoim panom-robotnikom. Ja postuluję zmniejszenie podatków i redukcję liczby panów-biurokratów oraz panów-odbiorców świadczeń socjalnych.

A jeśli pan Wałęsa tak bardzo jest za budową piramid, to po jakie licho idzie z tym do tych wrednych i złośliwych kapitalistów, którzy i tak robią wszystko na przekór niemu? Niech każdy bezrobotny sam sobie wybuduje piramidę - robota, jak oczekuje pan Wałęsa, będzie. Co? Że nikt im za to nie zapłaci? A kto zapłaci przedsiębiorcy?

W sposób nie mniej intrygujący wypowiedział się były prezydent RP na temat postępu technicznego:

Potrzebne są inne struktury. Jeśli chodzi o gospodarkę, to na pewno własność prywatna, ale nie taka bezczelna, która wyrzuca ludzi, a zatrudnia maszyny. Guzik mnie obchodzi: maszyny miej, ale robotę masz dać. Od tego jesteś.

Innymi słowy jego receptą na bezrobocie jest odstawienie koparki na parking, a w zamian zatrudnienie dziesięciu chłopa z łopatami. Albo jeszcze lepiej - odstawić łopaty, bo do przekopania rowu gołymi rękami trzeba jeszcze więcej robotników! Pan Wałęsa nie dostrzega oczywiście tego, że wówczas wykopanie rowu, wybudowanie drogi, osiedla, czy czegokolwiek trwałoby potwornie długo i byłoby potwornie drogie, zatem nie odpowiadałoby żadnym dzisiejszym standardom, oprócz oczywiście standardów stosowanych przy realizowaniu projektów zlecanych przez państwo bądź samorządy.

Zatem albo firmy takie zupełnie nie miałyby zleceń - poupadałyby natychmiast (zwiększając oczywiście bezrobocie do poziomu daleko większego niż obecne), albo wykonywałyby tylko roboty opłacane z kasy publicznej.  Tylko skąd wówczas wzięłyby się na to wszystko pieniądze, jeślibyśmy z budżetu utrzymywali nie tylko obecnych darmozjadów, ale i całe rzesze zadowolonych i hojnie wynagradzanych budowniczych nikomu niepotrzebnych i szalenie drogich piramid?

Firm budowlanych potrzebujemy nie po to, by budowlańcy mieli pracę, tylko po to, byśmy mieli domy. A nikt firmy nie założy po to, by charytatywnie do niej dopłacać. Nikt oprócz państwa oczywiście.

I nie mówmy przedsiębiorcom od czego są. To oni decydują od czego są, podobnie jak każdy z nas.

Ja za to wiem, od czego kto nie jest.

Panie Wałęso, to w PAŃSTWIE potrzebne są inne struktury. Potrzebujemy rozsądnej polityki, nie takiej bezczelnej, która ignoruje specjalistów, a zatrudnia idiotów. Guzik mnie obchodzi: poglądy sobie miej pan jakie chcesz, ale lepiej ich nie wygłaszaj. Nie jesteś pan od tego.

środa, 21 grudnia 2011

Prawdziwych kobiet już nie ma

Nie da się nie zauważyć, że wespół z niewieścieniem mężczyzn postępuje "odkobiecanie" dziewcząt. I nie da się ukryć, że oba te zjawiska wzajemnie się napędzają. Im większą facet jest ciamciaramcią, tym bardziej kobieta zaczyna mu włazić na głowę.

Na szczęście są jeszcze prawdziwe kobiety. Przedwczoraj z ogromną przyjemnością czytałem blog autorstwa jednej z nich "Prawdziwych kobiet już nie ma...". Bardzo polecam jego lekturę, zwłaszcza czytelniczkom. Jest to młody blog, młodej autorki o bardzo rozsądnych poglądach, przedstawionych w oryginalny, ciekawy i bardzo dziewczęcy sposób.

czwartek, 15 grudnia 2011

Środek uświęca cel

W komentarzach do mojego wpisu "Feminizm a duże piersi" skrystalizowały się trzy różne sposoby myślenia. Męski, żeński oraz rozsądny mówiący, że przepaść między pierwszym a drugim jest tak wielka, że nie ma szansy na konsensus. Mężczyźni piszą o honorze, równej walce, prawie silniejszego. Te pojęcia obce są współczesnym kobietom. Dla nich, należy równać w dół:

-Silnego i zdolnego nie można stymulować do rozwoju, bo będzie silniejszy od ciamciaramć i ich szanse będą nierówne.

-Aby rywalizować z prostakiem, najpierw trzeba się zniżyć do jego poziomu.

Ja nie mogę zgodzić się z takim podejściem. Rozwijać można się tylko rywalizując z silniejszym, a cywilizacja polega na ciągłym podnoszeniu poprzeczki a nie jej opuszczaniu. A świat, w którym wszystko się równa w dół, będzie szedł w dół. Bo zniżyć się do poziomu chama jest bardzo łatwo. Droga powrotna jest prawie niemożliwa.

W ogóle nie wiem jak można pogodzić stwierdzenie "nie ma mowy o tym, żeby szanujący się mężczyzna walczył z nim jak równy z równym. Bo do poziomu czegoś takiego nie warto się zniżać" z zachętą do wydłubywania oczu. Czy Kirze chodzi o to, że walcząc z napastnikiem mamy zejść poniżej jego poziomu?

Ciekawą rzeczą jest też samo rozumienie walki. Mężczyźni (prawdziwi) walcząc ze sobą przestrzegają pewnych reguł, nie biją poniżej pasa nie atakują od tyłu, a walka się kończy w umówionym momencie (pierwsza krew, niezdolność do dalszej walki, śmierć) lub gdy jeden z konkurentów uzna się za pokonanego.

Czy widział ktoś walczące kobiety? Targanie za włosy, pazury, zęby, kopanie leżącej. A niech tylko jedna z nich powie, że się poddaje! To dopiero doda rywalce animuszu i będzie atakować ze zdwojoną siłą. Jak to ładnie Kira ujęła: "zajść tego drugiego od tyłu i wyjąć mu gałki oczne."

Na szachownicy te dwie szkoły wyglądałyby następująco. Pierwsza to zwykła partia, gracze wykonują posunięcia na przemian, roszady, bicia w przelocie, próba odcięcia przeciwnikowi drogi ucieczki, szach i mat. Druga to bicie szachownicą po głowie i wpychanie hetmana w nozdrze przeciwniczki. W obu przypadkach jest dużo agresji, wbrew pozorom w tym pierwszym też. Tylko że w pierwszym agresja jest okiełznana, podporządkowana pewnym regułom i właściwie ukierunkowana. I to jest właśnie dla mnie "walczenie rozumem", o które apeluje Kira.

"Walczenie rozumem" to nie jest walczenie podstępem, wykorzystywanie swojej kobiety w walce (co to w ogóle za pomysł! Przecież właśnie po to ja walczę, żeby ona była bezpieczna), czy kopanie po jajkach, bo to każdy potrafi. Walczenie rozumem to blef, to unik, to wykorzystanie przewagi przeciwnika przeciwko niemu samemu.

Cywilizację tworzą zasady. Mówienie "cel uświęca środki" na usprawiedliwienie haniebnych zachowań, byle tylko wygrać, jest podążaniem w kierunku przeciwnym.

A pomysł, że kobieta może pomóc swojemu mężczyźnie w walce jest generalnie niedorzeczny. Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, szanowne panie, jeśli Wasz mężczyzna zostanie uwikłany w walkę i będzie Was prosił o pomoc, to uciekajcie jak najdalej. Nie od napastnika, ale od tego "mężczyzny". Pół biedy, że nie umie walczyć - on po prostu nie ma za grosz honoru.

Po drugie, rzeczywistość jest nieco inna niż filmy. W kinie co chwilę widzimy heroinę, która bez niczyjej pomocy walczy wręcz z sześcioma osiłkami i zwycięża. W życiu nigdy tak nie jest. Owszem, zdarzają się siłaczki, które uprawiają różne sporty walki i od biedy poradziłyby sobie z jednym niedużym facetem. Ale średnia jest trochę inna. W większości sytuacji słaby mężczyzna potrafi w kilka sekund opędzić się od silnej kobiety. Nie dlatego, że kobiety są gorsze, tylko dlatego, że natura przygotowała mężczyznę do walki, a kobietę do innych celów, nie mniej istotnych.

Tam gdzie się bije dwóch mężczyzn, kobieta powinna się odsunąć na bok i, jeśli walka jest nieuczciwa, wezwać pomoc. "Pomagając" swojemu mężczyźnie pogorszy tylko sprawę, bo ten zamiast skupić się na obiciu gęby oponentowi musi uważać, by go nie pchnąć na kobietę, by przypadkiem nie trącić jej łokciem i by zasłonić ją, gdy agresor się na nią zamierzy. To nie jest ułatwienie. Taka pomoc może przeważy szalę w jednym na tysiąc, może sto przypadków. W pozostałych pogorszy sprawę.

Ale nawet w tym jednym przypadku, w którym obecność kobiety zaważy na wyniku walki i faktycznie będzie można powiedzieć, że uratowała skórę swojemu narzeczonemu, to tym samym dotkliwie pokiereszuje jego sumienie. Prawdziwy mężczyzna łatwiej bowiem zniesie przegraną w równym pojedynku, niż zwycięstwo odniesione dzięki temu, że jego kobieta pomagała mu torebką. Siniaki znikną po kilku dniach, skaza na honorze nie. I po tym pierwszym można śmiało zaproponować rewanż, po drugim, nawet gdyby ktoś miał tupet by to zrobić, nikt propozycji nie przyjmie.

Ale większość dzisiejszych kobiet, a i niemało mężczyzn nie rozumie pojęcia honor. Honor określa sposób postępowania a nie wyniki. Można z honorem przegrać trzydzieści pojedynków, a można też wygrać trzydzieści zeszmaciwszy się. Wynik nie ma żadnego znaczenia, liczy się droga, którą do niego dojdziemy.

Kira w temacie honoru ponownie odsłania, jak bardzo nie wie, o czym mówi. Pisze z jednej strony, "Oczywiście nie chodzi mi o szlachetność urodzenia, tylko o przymioty ducha.", a w innym miejscu "wartość człowieka nie powinna zależeć od gestów". Czymże więc są te przymioty ducha? Nie rozumiem - Czy to znaczy, że mogę zaatakować przeciwnika podstępem od tyłu i wykręcić mu sutki, pod warunkiem, że wiem, że to nie jest uczciwa walka? Czyny właśnie powinny odzwierciedlać przymioty ducha. Wartość człowieka ZALEŻY od gestów, a nie od tego, co czuje w duchu.

W przeciwnym razie musielibyśmy uznać, że szlachetniejszy jest seryjny gwałciciel, który wstydzi się swoich czynów i wie, że postępuje źle, niż człowiek, który bardzo chce wysadzić w powietrze parlament i co więcej uważa to, nie bez racji, za działanie pożądane i korzystne, ale panuje nad swoją rządzą.

Kira pisze "Jeśli mamy do czynienia z bandą agresywnych gówniarzy, to powinni oni zostać ukarani. Bo później wyrosną z nich agresywni mężczyźni" Pragnę zauważyć, że nie napisałaby tego, gdyby nie agresywni mężczyźni. Gdyby nie oni zapewne słowa te napisałaby po niemiecku albo cyrylicą. Bo bez agresywnych mężczyzn żaden naród ani kultura nie byłyby w stanie przetrwać tysiąca lat.

Ziemie dla Polski zdobywali prawdziwi mężczyźni - agresywni. Wojny zwyciężali żołnierze - mężni i agresywni. A obrona Westerplatte trwała siedem dni bynajmniej nie dlatego, że tak długo trwało przepraszanie Niemców i przekonywanie ich, by zajęli półwysep.

Problem nie jest z agresją. Problem jest z jej ukierunkowaniem. I tego należy uczyć młodych chłopców - żeby wiedzieli jak nad nią panować i w jaki sposób jej używać, a nie tego, że każda agresja jest zła. Jeśli chcę, by moje dziecko, gdy dorośnie nie gadało głupot, to uczę je tego, by myślało logicznie i wypowiadało się mądrze. Stosując filozofię Kiry najlepszym sposobem byłoby nie uczyć dziecka mówić i karać je za każdym razem gdy otworzy usta. Według mnie nie jest to najlepszy sposób, ale na pewno jest najłatwiejszy. Tak samo, jak dużo prościej jest tłumić w dziecku naturalną potrzebę agresji, niż nauczyć je panować nad nią i wykorzystywać w sposób właściwy.

Agresja jest takim samym żywiołem jak woda i ogień. Nieopanowane nie wróżą nic dobrego i stanowią duże zagrożenie. W rękach człowieka są doskonałym narzędziem, bez którego nigdy nie wyszlibyśmy z jaskiń.

Barbarzyńcy traktują glinę jak niepotrzebny, brzydko pachnący i bezużyteczny kawałek brudu, który przykleja się do nóg i utrudnia chodzenie.Człowiek cywilizowany potrafi docenić w niej potencjał i uformować ją tak by mu służyła jako garnek do noszenia wody, jako cegła do budowy domów i murów obronnych, albo chociażby jako figurka dla ozdoby. Nie sztuką jest pozbyć się czegoś "zbędnego". Sztuką jest wiedzieć jak przekształcić to w coś niezbędnego.

Nie można uczyć panowania nad agresją, jednocześnie mówiąc, że jest ona czystym złem, bo to byłaby hipokryzja. Oczywistym efektem jest to, że agresja, jako cecha całkowicie naturalna przetrwa, w przeciwieństwie do tego, czego Jaś się nie nauczył. A wówczas ta pierwsza będzie służyła do bicia słabszych, gwałcenia kobiet, okradania staruszek, psucia narodu i ojczyzny, zamiast do ich obrony.

Tłumiona agresja nie znika. Kotłuje się jak zupa w szybkowarze. Tylko że sprawny szybkowar wyposażony jest w zawór bezpieczeństwa, którym od czasu do czasu nadmiar pary uchodzi. Uchodzi jej tyle ile trzeba i tędy, którędy powinna. Jeśli ten zawór zaspawamy, to zapewne szybkowar będzie lepiej wyglądał, bez pary, bez piany i bez dziwnych odgłosów. Ale w którymś momencie ciśnienie wewnątrz naczynia może zwyciężyć i ochlapać wszystkich dookoła gorącą zupą. I otoczenie na tym straci i szybkowar.

wtorek, 13 grudnia 2011

Dla pań i zboczeńców

Świat schodzi na psy. Wygląda na to, że w Ameryce prawo karze nie za to, co winny zrobił, ale za to, co myślał, że robi - tak pisałem w lipcu, gdy w Kansas bandzior miał się spodziewać łagodnego wyroku, bo myślał, że gwałci trupa, a nie żywą kobietę. Tymczasem okazuje się, że sieć handlowa Macy's, która w swoich sklepach ma przymierzalnie damskie i męskie, udostępniając je klientowi stosuje tę samą filozofię - nie kieruje się tym, jakiej jest on/ona płci, tylko jaką płeć udaje. Na portalu niezależnej można znaleźć szczegóły.

Innymi słowy szata nie tylko zdobi człowieka, ale również go określa. Facet miał damskie fatałaszki, więc go wpuszczono do przymierzalni dla pań. Zastanawia mnie, kiedy do wesołego miasteczka, na przejażdżkę dozwoloną dla dzieci wyższych niż 120cm zaczną wpuszczać dzieci niższe, jeśli tylko założą za duże ubrania, a alkohol zaczną sprzedawać młodzieży, pod warunkiem, że przyjdzie do sklepu ubrana w garnitur i melonik. Czekam z niecierpliwością, bo kiedy to już nastąpi, to ja natychmiast narzucę palto z gronostaja, udam się czym prędzej na Zamek Królewski, by koronować się na króla Polski.

Oczywiście w przypadku sprzedania alkoholu nieletniemu przebranemu za dorosłego, albo kolejki górskiej dla malucha sprawa jest nieco inna, bo zainteresowany szkodzi jedynie sobie. A przebieralnie dla dam i panów są odseparowane nie po to, by chronić mnie przed samym sobą, tylko by zapewnić komfort nie tylko mnie, ale również innym z nich korzystającym. Wolność mojej pięści z polakierowanymi paznokciami kończy się na wolności nosa półnagich klientek.

Nie wątpię, że transwestyta ów lepiej się czuł w przymierzalni damskiej, ale czy inne panie czuły się równie komfortowo w jednej przymierzalni z przebierańcem? Nie sądzę. Uważam nawet, że mniejszym nietaktem byłoby wpuszczenie tam mężczyzny świadomego swej płci - dżentelmen zasłoni oczy i przeprosi. Ale wpuszczenie do damskiej przymierzalni zboczeńca to proszenie się o kłopoty.

Oczywiście guzik mnie obchodzi w co kto się ubiera. A niechby się i przebrał w szkocki kilt, skafander kosmonauty albo za Lorda Vadera - dopóki nie przechadza się po ulicy z gołym siusiakiem, to niech się nosi jak chce. Ale nie mówmy, że jest Szkotem, Buzzem Aldrinem, czy bandziorem z bardzo daleko położonej galaktyki. Gdyby bowiem w takim kostiumie chciał wtargnąć do przymierzalni dla rycerzy Jedi, to mógłby oberwać bzyczącą jarzeniówką.

Rozumiem, że sklepy Macy's są własnością prywatną. Klientki, które przebywały w przymierzalni w chwili, gdy wpuszczono tam mężczyznę, mogą mieć jedynie żal do zarządu sklepu o dezinformację, czyli oznaczenie przebieralni jako damskiej, gdy w rzeczywistości nie do końca nią jest - zostały wprowadzone w błąd i narażone na upokorzenie. Co innego, gdy kobieta idzie do sklepu, gdzie są przymierzalnie "dla wszystkich" i wtedy wie, że za cienką zasłonką stoi facet w samych bokserkach i się na to godzi. Tutaj tej zgody nie było.

Być może, wyrzucając z pracy panią, która nie wyraziła zgody na pogwałcenie prywatności przebierających się klientek w imię idiotycznie rozumianej poprawności politycznej, firma Macy's zyskała w oczach pederastów. Ale jestem przekonany, że ta decyzja odbije się niekorzystnie na jej obrotach. Bo większość pań, nawet tych postępowych i "otwartych na inne opcje" woli przymierzać bieliznę w miejscu intymnym, wolnym od facetów w stanikach. Bo wspomniana sytuacja, a zwłaszcza towarzyszący jej rozgłos są tożsame z wywieszeniem na przymierzalniach Macy's tabliczek - na jednej "dla panów", na drugiej "dla pań i zboczeńców". Czy któraś z czytelniczek odważyłaby się?

środa, 7 grudnia 2011

Feminizm a duże piersi

Pod choinkę lalka zamiast walecznego Bakugana dla synka, auto zamiast różowego konika dla córeczki - proponują feministki. Ich zdaniem taki prezent dobry byłby na początek rewolucji w wychowaniu maluchów. A wszystko po to, by usunąć nierówności płci.

To można przeczytać na stronie Metra w wywiadzie z panią Marią Kahlau pod tytułem "Feministki nie chcą wychowywać synów na twardzieli".

Nie mam zamiaru w żaden sposób krytykować sposobu w jaki pani Kahlau wychowuje swojego dwuletniego syna - z prostej przyczyny, że jest to jej syn i mnie ani nie obchodzi, ani obchodzić nie powinno, jak jest traktowany, na kogo wyrośnie, czy będzie umiał wbić gwóźdź w ścianę i czy jakaś kobieta zechce na męża zniewieściałego chłoptasia, który nie będzie jej w stanie obronić przed napastnikiem, a co najwyżej przed wirusami - podając napastnikowi prezerwatywę.

Zresztą nawet jak nie będzie w stanie zdobyć sobie wartościowej kobiety, to nic - na pewno Bartek świetnie ułoży sobie życie z synem jakiejś innej feministki.

W całej sprawie dwie rzeczy mnie zastanawiają, a jedna wręcz fascynuje.

Zastanawia mnie w jaki sposób podarowanie chłopcu lalki, a dziewczynce autka ma być krokiem w kierunku wyrównania "nierówności płci". Wyrównaniem mogło by być podarowanie obojgu lalki, albo podarowanie obojgu autka, albo jeszcze lepiej - samochodu dla lalek. Owszem wówczas może i byłoby to jakieś "wyrównanie".

Ale tutaj jest proponowany krok nie w kierunku -, tylko krok daleko poza wyrównanie płci, czyli całkowite odwrócenie ról. I to jest dalece gorsze od "nierówności", z którą do czynienia mamy mieć obecnie, bo nie dosyć, że nierówność zostaje zachowana (bo chłopcy się bawią lalkami w przeciwieństwie do dziewczynek, które się bawią samochodzikami), to na dodatek jest ona jeszcze wynaturzona i postawiona na głowie. Bo obecna różnica między płciami jest całkowicie naturalna i zdrowa.

Ale oczywiście feministkom to nie przeszkadza, bo, podobnie jak wszelkie inne postępowe istoty, są przeciwne temu co zgodne z naturą, tradycją, czy zdrowym rozsądkiem. Równie dobrze można by dążyć do równości zwierząt i zmusić wilki do żarcia trawy, a żubry do polowania na zające. Zapewne zapanowałaby równość między anemicznymi drapieżnikami a wściekłymi krowami. I te, i te miałyby równe rozwolnienie.

I to mnie fascynuje - ten upór w robieniu czegoś wbrew naturze. To jakiś rodzaj opóźnionego buntu młodzieńczego. A że trzydziestoparolatce nie przystoi buntować się przeciwko rodzicom, to trzeba buntować się wszystkiemu na czym świat stoi, podmieniając to głową.

Zdaję sobie sprawę, że podział ról na męskie i żeńskie obecnie nie ma aż takiego znaczenia, jak tysiąc, czy milion lat temu. Mężczyzna nie musi być silny ani inteligentny, nie musi polować, ani wojować, by zapewnić pożywienie i bezpieczeństwo swojej żonie - może być księgowym, psychologiem manikiurzystą albo prezenterem TVNu. Kobieta nie musi się już opiekować dziećmi - może je oddać do żłobka, albo zostawić z mężem, korzystającym z urlopu ojcowskiego, zwanego przez analfabetów "tacierzyńskim". Ale pewne zachowania, pewne cechy i pewne instynkty są zakodowane nieco głębiej niż nowoczesny model rodziny.

Zmiana wychowania na pewno tych cech nie wyruguje - może jedynie wprowadzić w zakłopotanie. Powstaje bowiem błąd - konflikt pomiędzy wychowaniem dziecka, a tym co je "pociąga". Pomiędzy naturalnymi potrzebami i zdolnościami, a czynnikami tłumiącymi owe. I to ten konflikt upośledza, a nie jakaś wymyślona "nierówność". Bo w żyłach dzisiejszych chłopców płynie ta sama krew, która płynęła w żyłach dawnych wojowników, ich pradziadów - prawdziwych mężczyzn. A w żyłach dzisiejszych dziewczynek płynie krew dawnych niewiast, dam i białogłów. Ja uważam, że to jest piękne i wspaniałe. A feministki chcą to zniszczyć. W imię czego? Nie wiem. Naprawdę - nic nie przychodzi mi do głowy.

Oprócz wielkich piersi.

Dlaczego mężczyźni wolą kobiety z obfitymi biustami i krągłymi biodrami? Bo od milionów lat kobieta z szerokimi biodrami łatwiej znosiła poród, który był też bezpieczniejszy dla samego dziecka, a kobieta z dużymi piersiami produkowała więcej pożywienia. W związku z tym amatorzy kobiecych kształtów mieli liczniejsze i zdrowsze potomstwo niż amatorzy chudzinek. I z pokolenia na pokolenie liczba tych pierwszych (a także liczba krągłych kobiet) rosła stosunkowo szybciej niż tych drugich.

Dzisiaj oczywiście, podobnie jak tradycyjny podział ról, wielkość biustu czy pupy nie ma tak wielkiego znaczenia jak onegdaj. Ryzyko zgonu przy porodzie jest minimalne, a jak kobieta ma za ciasną miednicę, to się przeprowadza cesarskie cięcie. Mamy też masę kaszek dla niemowlaków, które są tak samo, jeśli nie bardziej pożywne od mleka matki i na dodatek mają smak banana. A mimo to mężczyźni ciągle oglądają się za dużymi piersiami i pupami. Dlaczego?

Bo, podobnie jak różnice między płciami, ich gusta nie są uformowane przez dzisiejszy styl życia, chwilową modę, czy kaprys matki. Tylko przez rozważne, cierpliwe i celowe działanie Matki. Matki Natury.

Jakie efekty przynosi siłowanie się z naturą, bardzo elegancko i zabawnie przedstawia poniższa reklama. Nie trzeba znać angielskiego, żeby zrozumieć jej przesłanie:

piątek, 25 listopada 2011

Denken macht frei

Pewien historyk-kolekcjoner w Czechach wystawił przed domem eksponat ze swoich zbiorów - kopię szyldu "Arbeit macht frei" (praca oswobadza), który wisiał był w bramie obozu w Oświęcimiu. Napis ten zainstalował już jakiś czas temu - z relacji jego żony wynika, że przez pięć lat eksponat nikomu nie wadził, a dopiero kilka dni temu stał się przyczyną skandalu, o czym można przeczytać w Gazecie Prawnej:

Władze lokalne nie kryją oburzenia. Napis - ich zdaniem - graniczy z propagowaniem faszyzmu. "To znieważenie ludzi, którzy zostali w Auschwitz skazani na mękę i to tragedia, że coś takiego w Czechach nie jest karalne" - oświadczył wiceburmistrz Rychwałdu Ladislav Sitko.

Spieszę wyjaśnić, bo pan wiceburmistrz może nie znać języka - napis "Arbeit macht frei" nie propaguje faszyzmu - propaguje pracę. Oczywiście w socjalistycznej Europie zarówno słowo "praca" (zwłaszcza uczciwa i pożyteczna) jak też słowo "wolność" nie kojarzą się dobrze.

Ale jest to tylko kolejny dowód na to, że świat stoi na głowie. Gdyby świat ów posiadał głowę w sensie fizycznym, to zapewne była by ona spłaszczona od góry (czy też od dołu, patrząc z pozycji naturalnej) i potwornie , ale to potwornie boląca.

Znamiennym jest, że opinia pana Sitko odbiega znacznie od zdania innych osób wypowiadających się na temat tego napisu. Szymon Peres, prezydent Izraela powiedział, że ten napis "ma głębokie znaczenie historyczne zarówno dla narodu żydowskiego, jak i dla całego świata, i przypomina o ponad milionie Żydów zamordowanych w tym obozie".

Podobne zdanie miał Międzynarodowy Komitet Auschwitz:

Ten napis i sam obóz będą opowiadać o tym, co się wydarzyło, także wtedy, gdy my, którzy przeżyliśmy, już nie będziemy mogli o tym mówić - powiedział przewodniczący organizacji Noach Flug.

Komitet podkreślił ponadto, że napis przypominał nie tylko o cierpieniach więźniów, ale także o ich oporze.

A nasz były, zmarły tragicznie prezydent Lech Kaczyński, pisał o szyldzie, że jest to "[...] rozpoznawalny na całym świecie symbol cynizmu i okrucieństwa hitlerowskich oprawców oraz męczeństwa ich ofiar."

Nie ulega zatem wątpliwości, że napis ten nie jest propagandą faszyzmu, tylko pomnikiem, symbolem, który ma przypominać o okrucieństwie hitlerowców i o ludziach, którzy zmarli w Oświęcimiu. A w dzisiejszych czasach przypominanie o Oświęcimiu jest niemal obowiązkiem każdego obywatela.

Sam profesor Władysław Bartoszewski, były więzień tego obozu porównał napis z bramy do klasztoru na Jasnej Górze. Czy postawienie w ogrodzie kopi jasnogórskiego klasztoru byłoby bluźnierstwem, albo propagowaniem jakichkolwiek złych idei? Nie, panie Sitko, nie mógł pan być w większym błędzie.

Nie wiem, co skłoniło właściciela do postawienia przed domem znaku i, szczerze mówiąc, jakikolwiek motyw byłby mi tak samo obojętny - może postawił go jako pamiątkę, która ma przypominać "okrucieństwo hitlerowskich oprawców", jakże można byłoby mieć mu to za złe?

A może jest to dla niego tylko gadżet kolekcjonerski? Też nie powinno się go za to krytykować - sam jakiś czas temu na urodziny kupiłem bratu, miłośnikowi historii, na bazarze na Kole kolekcjonerską replikę zegarka "cebuli" z czasów drugiej wojny światowej z wygrawerowanym na kopercie orłem, swastyką i napisem "Gott mit uns" (Bóg z nami) i ani mnie, ani jemu przez myśl nie przeszło, że jest to niestosowne, że jesteśmy "naziolami", albo że cokolwiek propagujemy.

Jednego jestem pewien - nie miał na celu propagowania faszyzmu. Jest wiele dobitniejszych jego symboli i reklam, które mógłby wystawić w ogródku, a na dodatek całkowicie legalnie i nie budząc żadnych podejrzeń. Chociażby błękitny sztandar z tuzinem gwiazdek.

Aha, większość cytowanych wypowiedzi pochodzi sprzed dwóch lat, kiedy szyld "Arbeit macht frei", tym razem oryginał, został skradziony z bramy obozu (sznurek). Czyli w obliczu sytuacji zgoła odwrotnej, od tej, która ma miejsce w Czechach.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Czołobitność

W czasie Marszu Niepodległości doszło do skandalu. Na szczęście winowajca został osądzony w trybie przyspieszonym i skazany na odsiadkę (czytanka). Skazany to Daniel Kloc, który bezwstydnie, w biały dzień i w centrum Warszawy skatował policjanta, tłukąc go twarzą po nogach. Na szczęście dla policjanta napastnik bił go gołą twarzą - wszak mógł być uzbrojony w okulary.

Mężczyzna został skazany za naruszenie nietykalności cielesnej funkcjonariusza. Budzi to pewną moją wątpliwość, bo nawet jeśli faktycznie to Daniel Kloc był agresorem, to skąd miał on wiedzieć, że rzucił się z twarzą na funkcjonariusza? Na filmie widać, że ofiara nie jest ubrana w mundur, a nie nakręcono też momentu, w którym się przedstawia, bądź okazuje legitymację. Zatem z tego co widać na filmie nie wynika ani że bił twarzą policjanta, ani że o tym wiedział.

Załóżmy zatem, że film nie pokazuje całej sytuacji. Wszak na podstawie wiarygodnych zeznań funkcjonariuszy stwierdzono, iż pan Kloc jest winnym. Zatem załóżmy, że faktycznie tak było. Ofiara podeszła do pana Kloca, stanęła na baczność, zasalutowała, przedstawiła się i podała legitymację służbową. Pan Kloc przejrzał dokumenty, po czym rzucił się z pięściami na policjanta. Po tym nastąpiło to, co wszyscy znamy z nagrania - mogło tak być, ale:

W momencie, gdy Daniel Kloc okładał twarzą obuwie policjanta w cywilu, podbiega drugi, w mundurze (ach, te mundury polskiej policji) i pomaga obezwładnić napastnika. Napastnik WYRAŹNIE się poddał, bo leży na ziemi i zasłania swoją śmiercionośną twarz, aby ta nie krzywdziła już funkcjonariusza. Mimo to, już po unieruchomieniu pan Kloc obrywa jeszcze dwa kopniaki od swojej ofiary - w głowę i w brzuch, jeśli dobrze zauważyłem.

Czy jest to standardowa procedura zatrzymania? Bo jeśli nie, to oczekuję, że policjant odpowie za przekroczenie swoich uprawnień. A jeśli tak, to daje to bardzo pouczającą lekcję na temat stosunku władzy do obywateli.

A teraz z innej beczki - wiele osób nurtuje pytanie, dlaczego do miejsc, w których spodziewano się największych starć posłano oddziały policji spoza Warszawy, znacznie mniej zorientowane w topografii miasta? Ano, Warszawscy policjanci nie lubią chuliganów, kiboli i tak dalej. Policjanci spoza Warszawy nie tylko nie lubią chuliganów i kiboli, ale przede wszystkim nienawidzą Warszawiaków (kompleks nie-stolicy), więc tym bardziej traktują legalnych demonstrantów, w większości miejscowych, z góry.

Ci policjanci nie zostali tam posłani po to, by pilnować porządku, tylko by potraktować maszerujących jak podludzi, co świetnie ilustruje film, na którym banda (tak, banda) policjantów, zapewne z jakiejś podwarszawskiej wsi (tak myślę, bo zachowali się jak wsiury), BEZ ŻADNEGO POWODU zatrzymuje część uczestników Marszu Niepodległości. Bo tak! I z tego, co do mnie dotarło policjanci zwracali się do nich z wyższością i bez szacunku (bo w normalnym kraju władza szanuje obywatela, a obywatel władzę). Żeby pokazać, kto jest panem, a kto chamem.

czwartek, 10 listopada 2011

Demonstracja faszystów w Warszawie

Podobnie jak w ubiegłym roku, w dniu Święta Niepodległości w Warszawie ma się odbyć demonstracja faszystów. I podobnie jak w ubiegłym roku mają w planach zablokowanie całkowicie legalnego Marszu Niepodległości. Naszego Marszu. Bo nie mamy chyba wątpliwości, której stronie jest bliżej do faszystów.

To, że Oni nie odczuwają jakiejś szczególnej więzi z tym świętem, ani potrzeby uszanowania jego obchodów specjalnie mnie nie dziwi. Geje, feministki, transwestyci czy anarchiści nie odegrali znaczącej roli w walce o Niepodległą Polskę. Wiele krwi nie przelali. I w ogóle niepodległość to dla nich "obciach", "zaścianek". Oni wolą walczyć o rozwolnienie obyczajów i o tolerancję. O tolerancję dla wszystkiego. Prawie. nie dla patriotyzmu oczywiście. Nie dla Boga, Honoru i nie dla Ojczyzny.

Ale dlaczego chcą przeszkodzić nam, Polakom, patriotom w uczczeniu naszej pamięci o czasach Niepodległej Polski, i raz w roku dać wyraz naszej do niej tęsknocie? Przez okrągły rok mają swoją Unię Europejską, swoje parytety, swoją "tolerancję" i swoje "równe prawa". Dlaczego odmawiają nam tego jednego dnia, w którym chcemy demonstrować pamięć kim naprawdę jesteśmy? Czyżby mierziło ich, że póki my żyjemy, jeszcze Polska nie zginęła?

Antypolskie szumowiny zawsze jakoś nas "obłaziły". I w czasie zaborów nie brakowało zdrajców i uniżonych sługów zaborców, i w czasie okupacji nie brak było kolaborantów i volksdeutschów. A prawdziwa Polska i tak zawsze przetrwała. Przetrwa i "kolorowych".

Obym okazał się złym prorokiem, ale przewiduję, że w piątek nie obejdzie się bez przemocy. Już w zeszłym roku sytuacja była napięta i momentami widać było skry padające w pobliżu tej beczki z prochem. W tym roku zapewne będzie dużo łatwiej o ten zapłon. Oba środowiska są dużo bardziej zdeterminowane, zwarte i gotowe niż ubiegłej jesieni. Spodziewam się prowokacji i zaczepek, głównie z Ich strony. Zwłaszcza, że ubiegłoroczną gwiazdę "tęczowych" obecnie chroni immuniuniu, więc zapewne na trochę więcej zechce sobie pozwolić. Nie mówiąc o "wsparciu", które mają uzyskać z importu. Do czego to doszło! Ci łajdacy zaprosili NIEMCÓW, by pomogli im blokować Polskich patriotów w Marszu Niepodległości! Doprawdy, wstydu nie mają za grosz. Historia płata figle.

Oczywiście nie martwi mnie to. Jeśli będą się o to prosili, to manto należy im spuścić, byle samemu nie inicjować i nie tłuc kobiet i dzieci (mam namyśli kategorie czysto fizyczne oczywiście, bo próbując znaleźć wśród "kolorowych" prawdziwych mężczyzn, zaszukalibyśmy się na śmierć). O wynik ewentualnych potyczek jestem spokojny - my, Polacy patrioci umiemy się bić, a Oni, "tęczowi", umieją brać w tyłek. Za nami stoi tradycja bohaterskiej walki. Za nimi czasem też coś stoi, ale nic wielkiego.

Mam tylko apel do młodzieży i kobiet, którzy planują wziąć udział w Marszu - udając się do Warszawy radzę podróżować w większych grupach i nie afiszować się, "dokąd i po co". Im obce są skrupuły i znane są przypadki, kiedy uzbrojeni w kije i kastety, z przewagą liczebną rzucają się w pociągu na spokojnych i bezbronnych narodowościowców, wyładowują swoje frustracje i znikają na następnej stacji.

P.S. A może ktoś zrobiłby transparent "Precz z faszystami", by Nasi go ponieśli? Taki transparent mógłby dać do myślenia. Nie "kolorowym" oczywiście, dla nich myślenie jest obce ideowo, ale przechodniom, Warszawiakom może...

środa, 9 listopada 2011

Chrupek od pani Merkel

Niemcy, jak podaje Stooq.pl, otrzymają ulgi podatkowe na łączną sumę 6 miliardów Euro. To bardzo dobrze. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewna ciekawostka. Otóż ulgi te mają być "podziękowaniem" dla obywateli za dzielne znoszenie kryzysu. Co to znaczy?

Znaczy to tyle, że rząd niemiecki dziękuje swoim obywatelom oddając im ich własne pieniądze. Przecież, jeśli są w budżecie jakieś niewykorzystane pieniądze - to normalny rząd bez gadania mówi "mamy nadpłatę, więc w przyszłym roku podatki będą niższe". I koniec, bo to jest jego obowiązek.

Natomiast tu mamy do czynienia z jakąś kuriozalną sytuacją. Bo jak to rozumieć? Gdyby Niemcy nie znosili dzielnie kryzysu, to czy rząd przywłaszczyłby sobie te pieniądze i nie oddał? Że ulgi podatkowe nie zależą od sytuacji w budżecie tylko od uznania rządu? Co dzieje się z niewykorzystanymi pieniędzmi, na które obywatele "nie zasłużą?"

Pani Merkel pieniądze te powinna oddać i podziękować, a nie "oddać w podziękowaniu".

Chodzi o to, by Niemców przyzwyczaić, że skończyły się czasy, kiedy państwo działało w służbie obywatelowi. Teraz to obywatel jest sługą państwa. I pieniądze nie należą do obywateli, tylko do państwa. I ono może z nimi robić co chce. Ważne, żeby od czasu do czasu rzucić psu chrupka!.

Oczywiście inną sprawą jest to, że u nas nawet o TAKIM chrupku nie mamy co marzyć.

sobota, 5 listopada 2011

"To jest kura, panie generale!"

Powracam do tych nieszczęsnych kur. Mój artykuł na temat europejskiego zakazu sprzedaży jaj z chowu klatkowego skomentowała Kira, zarzucając mi przyzwolenie na maltretowanie naszych "sióstr mniejszych". Nie potrafiła jednak odpowiedzieć wprost na moje pytanie, w jaki sposób odbywa się znęcanie nad kurami na "klatkowych" fermach. Musiałem się zadowolić parą podesłanych sznurków.

Drugi z nich, to bardzo sensowny wpis w blogu samej Kiry, z którym w większości się zgadzam, choć mam odmienne zdanie na temat korridy, o czym już pisałem, jak i polowań. Nie znalazłem jednak w nim odpowiedzi na moje, jasno, jak mi się wydaje, postawione pytanie. Bardzo istotną dla całej dyskusji jest jedna myśl z jej komentarza:

...nie da się normalnie żyć, traktując zwierzęta jak ludzi...

Zaś pierwsza z poleconych czytanek to wpis w blogu "Bez Okrucieństwa", który, jak na tego typu stronę, napisany został dość przyzwoicie, bo uwzględnia też opinię hodowców na ten temat. Ale ponownie, nie napisano wprost, co jest tym okrucieństwem, więc, by nie iść na łatwiznę, pokrótce postaram się odwołać do wszystkich podanych tam faktów na temat chowu klatkowego, aby wykazać, że kurom tym żadne wielkie zło nie jest wyrządzane.

- w hodowli klatkowej kura całe swoje życie jest zamknięta w klatce o wymiarach 50 na 60 cm, z czterema innymi nioskami

Nie jest to może dużo, ale czy jest to okrucieństwo? Na pewno, jeśli potraktujemy kurę tak jak człowieka. Natomiast, biorąc pod uwagę, że kura jednak nie posiada ludzkiej świadomości, musimy dojść do wniosku, że nie zdaje sobie ona sprawy z sytuacji, w której się znajduje. Kluczowym jest w tym zdaniu wyrażenie "całe swoje życie". Jest to zatem jedyne życie, jakie kura zna, więc nie mając porównania, nie wie, że mogłaby "żyć inaczej". Dla niej to jest normalność. Proszę zwrócić uwagę, że wspomniane trzymanie w klatce kury jest dużo mniejszym okrucieństwem, niż trzymanie, powiedzmy, nosorożca w ogrodzie zoologicznym, na dużym i pełnym zabawek wybiegu, jeśli część życia przeżył na wolności - bo zna jej smak. Kury trzymane od urodzenia w zamknięciu nie tęsknią za nią.

Natomiast, gdyby kura była osobą wszechwiedzącą i miała świadomość czym jest i co się z nią dzieje, to sama świadomość bycia kurą wystarczyłaby, by ją psychicznie dobić, a wielkość klatki nie miałaby dla niej już żadnego znaczenia. Więc należy się cieszyć, że jest stworzeniem o bardzo małym rozumku.

- kura ma pod nogami metalową kratkę – w klatce nie ma ściółki

Do tego stwierdzenia nie wiem z której strony się zabrać, bo nie wiem, czy  ściółka jest lepsza od klatki. Moja znajoma ma papugę. Dno jej klatki jest wymoszczone jakimś "siankiem", a mimo to papuga większość czasu spędza siedząc na cienkim metalowym drążku. Więc nie wyciągałbym zbyt pochopnych wniosków na temat tego, czy dla kury wygodniejsza jest ściółka, czy klatka. W każdym razie na pewno nie nazwałbym tego okrucieństwem.

- ptaki nigdy nie mają dostępu do słońca – mają do dyspozycji sztuczne światło

Ponownie - czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Tak jak człowiek ślepy od urodzenia nie zdaje sobie sprawy ze swojej ułomności, ani nie odczuwa jej niedogodności, dopóki ktoś mu o niej nie powie. Kurze nikt nie mówi.

– kurnik wygląda jak hala fabryczna, klatki są ustawione piętrowo, jedna na drugiej

A niech sobie wygląda. Wygląd kurnika, też nie kwalifikuje się jako tortura. Nie słyszałem o kurach - estetkach.

- kura żyje maksymalnie 2 lata, w naturze nawet 8 lat

Początkowo ten argument mnie trochę zaniepokoił, bo faktycznie mógłby świadczyć o tym, że kurom na fermach klatkowych dzieje się źle, że chorują, są niedożywione i gotów byłem skapitulować i przyznać Kirze rację. Dalsza lektura jednak wyjaśniła tę zagadkę:

Kura opuszcza klatkę tylko raz: gdy po zakończonym cyklu produkcyjnym, wywozi się ją do ubojni.

Zatem krótki żywot nie ma tu nic wspólnego z metodą chowu.

- częstą praktyką jest przycinanie kurom dziobów

Dziób tworzy ta sama tkanka, co kopyta, rogi, włosy i pazury. Sam od czasu do czasu zadaję sobie taką "torturę" obcięcia paznokci. Podejrzewam, że Kira, z racji bycia przedstawicielką płci pięknej, robi to nawet częściej. Wprawdzie dziób ptaka częściowo bywa unerwiony i ukrwiony (nie wiem jak to jest u kur i jakiej części dzioba to dotyczy), ale przecież godzimy się na przycinanie psom ogonów oraz uszu. Jak sama Kira przyznaje:

Usprawiedliwiam - choć nie powiem, żebym pisała to z lekkim sercem - kastrowanie naszych milusińskich

A większą torturą dla mężczyzny jest kastracja (nawet pod narkozą), niż dla kobiety złamanie paznokcia (nawet gdy krew się leje). Choć posłanka Anna Grodzka mogłaby się ze mną nie zgodzić.

W każdym razie dziób ptaka jest narzędziem służącym do pobierania pokarmu, czasem do obrony. Kury, o których mowa nie mają potrzeby się bronić, a serwowany im pokarm jest przystosowany do przyciętych dziobów - w końcu dzioby im skraca ta sama osoba, która je karmi, więc chyba wie co robi.

Zresztą obcięcie tych dziobów ma na celu zwiększenie bezpieczeństwa kur  - żeby się nie kaleczyły i nie dziobały się nawzajem.

- pokarm jest podawany kurom w rynience, a w innej rynience są usuwane odchody

Przytaczam ten fakt tylko dlatego, że obiecałem omówić wszystkie, bo chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie nazwie podtykania jedzenia pod dziób i sprzątanie brudów sadyzmem. Bo jeśli tak, to moja matka strasznie się nade mną znęcała w moim dzieciństwie.

Potem w tekście następuje przedstawienie argumentów obu stron - "obrońców praw zwierząt" i hodowców. Większość argumentów tych pierwszych to tylko powtórzenie powyższego. Pozostałe dadzą się odeprzeć na tej samej zasadzie, więc nie powtarzam się.

Najistotniejsze jednak, niezależnie od tego co wymyślą eko-lodzy należy pamiętać o jednym fakcie. Ludzie od wieków mają niezawodny sposób dzięki któremu potrafią stwierdzić, czy kura jest zdrowa, zarówno fizycznie, jak i "psychicznie". Łatwo powiedzieć, kiedy kurom jest źle, bo wówczas "się nie niosą". Nie raz kupowałem jajka "trójki". Mają ładny, krągły kształt, twardą skorupkę i są smaczne - nie byłyby takie, gdyby pochodziły od chorych lub "nieszczęśliwych" kur.

Kiedy organizm jest chory, niedożywiony, lub zestresowany, to jednym z pierwszych układów, które są "wyłączane" jest układ rozrodczy (właśnie dlatego na przykład anorektyczki przestają owulować), bo nie jest to układ strategiczny dla przeżycia stworzenia - może "wstrzymać produkcję", by nie marnować energii i substancji odżywczych, które bardziej przysłużą się w walce z chorobą. Hodowca musi o tym wiedzieć i wie o tym. Bo jeśli zapomni, to straci źródło przychodów! W jego interesie jest, żeby zapewnić kurom najlepsze warunki do "się niesienia".

Oczywiście oceniając to z punktu widzenia istot świadomych mamy często tendencję do "stawiania się w sytuacji kury". Człowiek potrzebuje przestrzeni, tęskni za słońcem, jest wrażliwy estetycznie, źle się czuje, kiedy wypadają mu włosy, lub gdy jego nos ma inny kształt, niżby chciał. Ale kurze to zwisa, bo nie ma takiej świadomości, jak człowiek. Kura nie wie nawet, że jest kurą.

Dlaczegóż ci eko-lodzy, zamiast kurami nie zajmą się końmi, "cierpiącymi" od niewygodnych uzd ocierających ich pyski, siodeł uwierających ich kręgosłupy i ich kopytami, które są przycinane, a następnie wbija się w nie hufnale? Tłumaczenie jest tak samo idiotyczne jak w przypadku kur, a zakazanie przez Unie jeździectwa byłoby w swej naturze nie mniej faszystowskie i bulwersujące. Byłoby jednak mniej okrutne - bo obecnie, używając słów Sidorowskiego, z "Rejsu", Unia "zachowała się bardzo nieprzyzwoicie - pozbawiła mnie posiłku". Bez przejażdżek konnych ludzie przeżyją. Ale z tego co wiem, jest to sport bardzo lubiany przez eko-hipokrytów.

Chcę przytoczyć jeszcze jedno zdanie zawarte w tytule cytowanego artykułu:

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.

Zakładam, że Kira nie jest samotną matką z czwórką dzieci i nie wie, jak trudno je wykarmić za kilkaset złotych renty. Oczywiście, że szlachetnym jest "humanitarne" traktowanie zwierząt. Oczywiście, że jeśli jest to możliwe, należy żyć z nimi w zgodzie i przyjaźni. Tak samo jak szlachetnym jest wspomożenie chorego, czy nakarmienie głodnego. Ale czyńmy to za własne pieniądze, bo nie każdego na taki wielkoduszny gest stać. Nie można ich do tego zmuszać.

Jeśli Państwo przestanie mnożyć te zakazy i nakazy, przestanie nas ograbiać w podatkach, to jaja będą tańsze, a różnica w cenie między "trójkami", a "dwójkami" się zmniejszy i w końcu zacznie nas być stać na to, by wszystkie kury mogły biegać po podwórku. Ale nie wińmy ludzi ubogich za to, że wolą kupić jaja z ferm tych "oprawców", niż dla satysfakcji kilku eko-drani, którym wydaje się, że wszystko wiedzą i rozumieją najlepiej, nie zjeść śniadania, albo je zjeść, ale nie wykupić lekarstw. Nie wińmy ich za to, że ważąc na jednej szali wątpliwe szczęście cudzego drobiu, a na drugiej swoje, człowieka, wybierają to drugie.

Proszę mi wierzyć, nie jestem żadnym sadystą i nie uważam, że zwierzęta to są przedmioty, z którymi możemy sobie poczynać jak chcemy. Większość z nich uwielbiam, nie tylko w kulinarnym znaczeniu. Gdybym mógł sam bym im nieba przychylił. Wypuścił wszystkie kury z klatek, świnie z chlewów i krowy z obór, gdyby to było takie proste. Ale nie jest. Ludzie muszą jeść. A większość ludzi musi jeść tanio. A człowiek powinien być zawsze PRZED zwierzęciem.

Jak już wszyscy Polacy będą zdrowi, najedzeni i zadowoleni (a jeśli nie będą, to dlatego, że tak wybrali, a nie dlatego, że ktoś ich zmusił) - wtedy możemy zacząć myśleć o komforcie zwierząt. Ale nie wcześniej. Bo właśnie to byłoby niehumanitarne.

Jak powiedział śp. Jan Sztaudynger "Nic tak nie kala, Jak nie ta skala" (on wprawdzie miał na myśli coś zupełnie innego, ale pasuje i jest z rymem). Kochajmy zwierzęta, ale nie zagłaskujmy ich na śmierć. Nie zapominajmy, że mówimy tu o drobiu, a nie o ludziach.

Jeśli zaś ulegniemy krótkowzroczności "zielonych", to następne pokolenie eko-logów będzie protestowało przeciwko okrucieństwu w stosunku do rzodkiewek bezlitośnie wyrywanych z ziemi i żywcem szatkowanych na surówkę, a jedyną akceptowaną drogą pożywiania się będzie kanibalizm, bo już obecnie robi się wszystko, by za wszelką cenę ratować wszystkie stworzenia na Ziemi, oprócz człowieka.

czwartek, 3 listopada 2011

"Takie małe jebudu cię ukoi bez trudu"

Genialnie przeprowadzona procedura awaryjnego lądowania na warszawskim Okęciu w normalnym Polaku budzi radość, dumę i szacunek do kapitana Tadeusza Wrony. Dla wyznawcy spisku smoleńskiego (mam tu na myśli wypowiedzi pana Maciejowskiego i pani Kaczyńskiej) jest to kolejny powód do narzekania.

Nie rozumiem, jak rozsądnym ludziom może w ogóle coś takiego strzelić do głowy. Najpewniej zadziałało tu oburzenie, że Polacy mieli czelność znudzić się smoleńską zawieruchą i powrócić do normalności. Przestali o tym mówić, przestali o tym czytać na pierwszych stronach dzienników, więc trzeba im na siłę przypomnieć. I oto nadarzyła się okazja: i tu samolot, i tu samolot.

Przypomina mi to stary film "Walka o ogień", w którym grupka jaskiniowców jak oka w głowie pilnuje małego paleniska, nie pozwalając by ogień przygasł i dorzucając do niego co chwilę kilka gałązek. Dla niektórych osób spod smoleńskiego sztandaru wtorkowe lądowanie było analogiczne z dostawą tony koksu dla tychże jaskiniowców.

Mam wrażenie, że mniej by ich zmartwiła nieudana próba lądowania i dwieście trupów. Przynajmniej zasady sprawiedliwości społecznej zostałyby zachowane.

Jeśli ktoś przeżyje na przykład wypadek samochodowy, to należy się cieszyć. Niezbyt stosownym w takiej sytuacji jest pytać: A dlaczego on przeżył, a Władysław Komar nie?. W każdym razie ja, na miejscu pilota, załogi, czy też pasażerów, którzy szczęśliwe wyszli bez szwanku z tej sytuacji czułbym się bardzo dotknięty takimi uwagami.

Ale jest też i pocieszenie w całej tej sytuacji, bo twórcy całego zamieszania w bardzo pocieszny sposób robią z siebie idiotów przy okazji.

Cywilny boeing jest przygotowany do lądowania na brzuchu a bombowiec TU154 nie wytrzymuje zderzenia z brzozą tak?!!!!! - nie żałował wykrzykników warszawski radny PiS Maciej Maciejowski, w czym wtórowała mu sama córka tragicznie zmarłej pary prezydenckiej: Boeing awaryjnie wylądował- bez otwartego podwozia, na betonowym pasie. Na pokładzie było 230 pasażerów. Nikt nie doznał obrażeń.Samolot jest w całości. Dnia 10 kwietnia 2010 roku Tu-154m obniżywszy się znacznie poniżej 100m po zderzeniu z błotnistym podłożem miał się rozpaść na drobne kawałki. Proszę o komentarze.

Niniejszym spieszę spełnić jej prośbę. O ile panią Kaczyńską jestem w stanie zrozumieć, bo sprawę zapewne bardziej traktuje emocjami, niż ogarnia rozumem, ale mężczyźnie nie przystoi taka ignorancja.

Sam nie jestem fachowcem z dziedziny lotnictwa, ale znajomość podstawowych praw fizyki pozwala mi twierdzić, że awaryjnemu lądowaniu samolotu na równej jak stół betonowej płycie, dodatkowo wysmarowanej pianą gaśniczą towarzyszy znacznie mniejszy wstrząs, niż samolotowi, który zarywa w, skądinąd mięciutkie, błoto po wcześniejszym zaliczeniu kilku drzew.

A jeśli chodzi o porównanie pana Maciejowskiego, to jest ono tożsame z zapytaniem: Cywilny autobus, jadąc 120 km/h uderzając bokiem w barierkę na wiadukcie bezpiecznie się zatrzymuje, a wojskowy bus nie wytrzymuje czołowego zderzania z brzozą przy tej samej prędkości tak?!!!!!

Otóż czym innym dla ciała znajdującego się w ruchu jest kontakt z płaskim podłużnym obiektem, który jest ustawiony w przybliżeniu równolegle do kierunku ruchu (pas startowy), a czym innym kontakt z prostopadle ustawioną przeszkodą, nawet gdy jest ona bardziej sprężysta niż beton (brzoza).

Samolot to nie siekiera, ma latać, a nie kosić drzewa. Właśnie dlatego kadłuba nie odlewa się ze stali, tylko tworzy się "pustą" konstrukcję z lekkich stopów.

Aby lepiej to zilustrować przygotowałem dla pana Maciejowskiego doświadczenie (link do niniejszego wpisu przesłałem na jego służbowy email):

Weź dwa prostokątne arkusze (A i B) niezbyt grubej blachy aluminiowej (to będzie odpowiednik poszycia samolotu) o wymiarach 1 X ,5 m. Przymocuj do obu uchwyty (mogą być z taśmy powertape) tak, by można je było trzymać tak jak legionista tarczę.

1. Znajdź kawałek mało uczęszczanej drogi o utwardzonej nawierzchni (betonowej lub asfaltowej i najlepiej po deszczu - woda będzie symulowała warstwę środka gaśniczego). Trzymając przed sobą (tak jak tarczę) arkusz A rozpędź się na tej drodze najszybciej jak potrafisz i wykonaj "ślizg", kładąc się na arkuszu blachy.

2. A teraz znajdź brzozę. Ustaw się w odpowiedniej odległości od brzozy, byś miał dosyć miejsca, aby rozpędzić się do podobnej prędkości jak w 1 części doświadczenia. Trzymaj arkusz B przed sobą jak tarczę. Rozpędź się i uderz w brzozę.

Odzyskawszy przytomność porównaj oba arkusze blachy. Który został bardziej zdeformowany?

Zdaję sobie oczywiście sprawę, że przygotowanie i wykonanie tego eksperymentu może być trochę czasochłonne i pan Maciejowski może nie mieć ochoty na igraszki naukowe, ale z całą pewnością powinien przynajmniej przeprowadzić tę drugą część doświadczenia. Nawet niech już będzie bez blachy! I nie musi to być brzoza, wystarczy solidny kawałek słupa lub ściany. Niech po prostu rozpędzi się i doświadcza. Jestem pewien, że to pomoże mu wiele zrozumieć. A, i jeszcze pomocna rada...

niedziela, 30 października 2011

Odlewanie Kaczyńskiego

W Wołominie, jak podaje portal Polskiego Radia, ma stanąć pierwszy w Polsce pomnik tragicznie zmarłego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Ani trochę informacja ta mnie nie zaskoczyła. Dziwię się wręcz, że PiSowscy działacze tak długo zwlekali - przeszło półtora roku po wypadku odsłonięty ma zostać pierwszy pomnik i to w niespełna 40-tysięcznym Wołominie. Nie jestem też najmniej zaskoczony sporami i kontrowersjami na jego temat. Katastrofa Smoleńska jest wszak najważniejszym frontem konfliktów między wyznawcami PO i PiSu. Nie dziwi mnie też fakt możliwości obejścia oficjalnych procedur. Do ich obchodzenia w dużo ważniejszych sprawach już wszak przywykliśmy. A propozycję odsłonięcia popiersia 11 listopada, w Święto Niepodległości, odbieram jako niesmaczny żart.

Ale jedno zdanie przywiało dawne wspomnienia:

Związany z PiS radny Ryszard Walczak zapowiada: mamy formę, z której możemy odlewać kolejne popiersia i rozpowszechniać je po całej Polsce.

Fabrycznie odlewany Kaczyński! Coś wspaniałego! To że PiS ma plany stawiania pomników Kaczyńskiego w całej Polsce wcale mnie nie dziwi, ale myślałem, że stać ich na trochę więcej finezji niż taśmowo produkowana figurka. Może to i lepiej, bo lżej dla podatnika. Ale nie mogłem oprzeć się skojarzeniu z pomnikami Lenina stawianymi w całym Związku Radzieckim. Też były odlewane taśmowo, ale Lenina przynajmniej podzielono na kilka segmentów, co dawało całkiem spory wachlarz różnych póz, w jakich towarzysz Włodzimierz Ilicz mógł się prezentować (zdarzyło się ponoć nawet, że miał dwie czapki - jedną na głowie, drugą w ręce).

Historia powtarza się jako farsa.

niedziela, 23 października 2011

Bóle krzyża

W sejmie mamy obecnie "Bandę Pięciorga". Można o tym już mówić oficjalnie. "Antysystemowa" partia pana Palikota trąbiła przed wyborami jakie to ważne reformy trzeba przeprowadzić, chciała walczyć z biurokracją, naprawiać politykę i zmieniać gospodarkę. Obecnie całą swoją siłę skupia na dekoracji sali obrad.

I tu nawet nie chodzi o to, że nie realizuje swojego planu, bo to wiele by nie zmieniło. Ma część dobrych pomysłów, część złych, a część dziwnych. W sumie ani byśmy na ich realizacji wiele nie zyskali ani stracili. Ciekawostką jest wszak to, że mimo ciągłego wyliczania w swojej kampanii, co jest złe i co trzeba natychmiast zmienić, dziś okazuje się, że sprawą numer jeden jest dla niego krzyż w sali sejmowej. Pozazdrościć tylko takiego optymizmu. Najwyraźniej w Polsce obecnie nie ma żadnych pilniejszych problemów.

Czuję się trochę jak w tej reklamie telewizyjnej sprzed kilku lat, w której rodzina je obiad i nagle ojciec prawie dostaje zawału, dzieciak ma atak astmy, a matka w krzyk, bo przepaliła się żarówka. Bo "oni nie mają większych zmartwień". Polacy niestety mają i zwisa im, czy ten krzyż tam wisi, czy nie.

Wyższą, całkowicie niezasłużoną  rangę tej błazenadzie nadała wypowiedź naszej byłej karykatury prezydenta, pana Lecha Wałęsy. Najwyraźniej też ma jakiś interes w tym, żeby ludzie zapomnieli o pilnych sprawach, kryzysach i aferach. Albo i nie ma a robi to tylko dlatego, że jest idiotą, co nieraz w podobnych sytuacjach nie bez sukcesu starał się wykazać. Zapewnił, że krzyż z sali obrad zniknie po jego trupie (wywiad Onetu).

Nasz niewielki noblista oraz światowej sławy bojownik o demokrację powiedział był, że również po jego trupie odbędzie się referendum dotyczące wieszania lub niewieszania symboli religijnych w tejże sali, trafiając tym samym do Klubu Demokratycznych Hipokrytów, który swoją obecnością uświetnia już sam redaktor Michnik.

W tym samym wywiadzie pan Prezydent powiedział:

Znam się na tym i Palikot żadnych szans na prezydenturę Polski nie ma. Ani dziś, ani w przyszłości - ocenił.

Jak można wierzyć w takie słowa z ust człowieka, który w 1990 roku najdobitniej wykazał, że prezydentem Polski może zostać każdy bałwan?

A co do samego krzyża, to trudno jest zrozumieć o co jest ta wojna. Komu on przeszkadza? Katolikom? Na pewno nie, z jasnych przyczyn. A może wyznawcom innych religii, lub ateistom? A niby dlaczego? Przecież dla nich ten krzyż nie ma żadnego symbolicznego znaczenia. Jest tylko dekoracją. Gdyby zamiast niego powiesić na ścianie Monę Lisę, albo landszafcik kupiony na rynku starego miasta, osoba niewierząca w Chrystusa powinna to odebrać w ten sam sposób. Różnica jest tylko estetyczna.

Czy może krzyż to jakiś zakazany symbol? Wówczas należałoby wyjąć krzyże z ram okiennych, a wszystkie skrzyżowania zamienić w ronda. Przynajmniej do czasu, kiedy powstanie religia, która uzna za święty kształt okręgu. A jeśli powstanie religia "wędkaryzm", której symbolem będzie haczyk, to wszystkie palta posłów będą układane w sejmowej szatni na podłodze.

Jestem przekonany, że gdyby salę obrad udekorować posągiem pięknej Wenus, albo Temidy (o ile posłowie o niej słyszeli), to nie byłoby żadnych znaczących protestów ze strony osób niewierzących w rzymskie i greckie bóstwa. Mimo, że jak podejrzewam, jest ich w sejmie znacznie więcej niż niekatolików.

O co więc chodzi Palikotowi? Ten krzyż, to po Smoleńsku kolejny detal, którym trzeba się różnić i o który trzeba drzeć, albo i palić koty, bo gdyby nie te krzyże, jeden z drugim, to szybko okazałoby się, że żadnej ISTOTNEJ różnicy między tą piątką nie ma. Bo i nie ma.

poniedziałek, 17 października 2011

Niesmak po wyborach

Tak naprawdę, to wielkiego niesmaku po tych wyborach nie czuję. Nie dzieje się wszak nic, czego bym się nie spodziewał po wybrańcach. Jest to więc dokładnie ten sam niesmak, co przed wyborami. Może tylko powiększony o tę irytującą świadomość, że tak wiele osób naprawdę uwierzyło, że będzie inaczej.

Przed wyborami sam pan prezydent wołał, że zaraz po wyborach należy się chwycić za reformy. Dziś jego partyjni koledzy mówią, że ze zmianą rządu poczekają, aż minie polska prezydencja w Unii. Nie wiem dlaczego tak, nie wiem, jaki to ma związek, ale jest to bardzo wygodna wymówka, żeby jeszcze nie rozpoczynać reform. Skoro bowiem przed wyborami, które nic nie zmieniły nie miało to sensu, to teraz, tuż przed przetasowaniem rządu tym bardziej nie ma co zaczynać. Tylko szkoda, że przed wyborami nikt nie mówił o takim planie.

A później? Później minie wyborcza gorączka, ludzie ochłoną, zapomną, przyzwyczają się i jakoś doczekają do końca kadencji. A jak nie, to i tak w przyszłym roku najpewniej przyjdzie długo wieszczony kryzys i stanie się kolejną wymówką. Obawiam się, że żadnych reform w tej kadencji nie doczekamy. Może oprócz kilku podwyżek podatków, o których także nie było mowy przed wyborami, a które powoli zaczynają kiełkować tu i ówdzie.

piątek, 14 października 2011

Skrobanka tak, piszczałka nie

Na stronie The Telegraph przeczytałem artykuł o nowym prawie Unii Europejskiej. Lektura sprawiła, że zwątpiłem w moją znajomość języka angielskiego. Przeczytałem artykuł jeszcze raz, bardzo uważnie słowo po słowie i zrozumiałem to samo. Rzuciłem jeszcze okiem na datę, czy nie wygrzebałem przez przypadek jakiegoś kwietniowego starocia. Nie.

Unia bardzo poważnie bierze sobie do serca bezpieczeństwo naszych dzieci. Dlatego ustalono wiek minimalny samodzielnych zabaw balonikiem na 8 lat, a piszczałkami na 14 lat. Według naszych właścicieli pozwolenie dziecku na zabawę tymi przedmiotami niechybnie prowadzi do śmierci w męczarniach.

Aż trudno mi uwierzyć, jak fartownym dzieckiem byłem. Bawiłem się balonikami, piszczałkami, klockami bez unijnego atestu, a nawet termometr zdarzyło mi się rozbić raz, czy dwa razy. Jak ja to przeżyłem?

Unijni biurokraci już całkowicie stracili poczucie tego co robią. Klepią te dyrektywy, jak idiota siedzący na brzegu strumienia, tłukący kijem w wodę. Z nudów i z głupoty. Nudzą się, bo jest ich za dużo.

W wieku ośmiu lat sam rozkręcałem i naprawiałem zepsute zabawki złożone z drobnych, śmiertelnie niebezpiecznych elementów i nic złego mi się nie działo. Obecnie dzieci skaczą na szelkach bungee. A ONI uważają CZTERNASTOLATKA za idiotę, który zabije się gwizdkiem.

Dużo bardziej ryzykowna dla zdrowia i życia młodego dziewczęcia jest aborcja, nie mówiąc o jej niedoszłym potomku. A przecież Unia rękami i nogami popiera prawo do aborcji, również nastolatek. Czy mógłby mi to ktoś wytłumaczyć?

Dobrze, że Szwajcaria nie należy do UE, bo nie wiem, jak tamtejsi rodzice tłumaczyliby swoim nastoletnim pociechom, że mogą w aptece kupić prezerwatywę, produkowaną specjalnie z myślą dwunastolatkach, ale do piszczałek muszą jeszcze dorosnąć.

Baloniki i piszczałki są dla DZIECI. Czy ktoś słyszał kiedyś producenta piszczałek mówiącego "... tak, naszym 'targetem' są mężczyźni w grupie wiekowej 30-45 lat oraz kobiety w czasie menopauzy"? Czy ktoś widział sprzedawcę baloników przed klubem nocnym albo dyskoteką? Nie, oni rozstawiają się w ogrodach zoologicznych i w lunaparkach, bo tam jest pełno dzieci. Wygląda na to, że ci balonikarze to mordercy bez sumienia, którzy dadzą dziecku do ręki śmiertelną broń i jeszcze zainkasują za to dwa złote.

Nie mam pojęcia, jak częstym zjawiskiem jest śmierć od balonika, piszczałki, czy kolorowanki. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by to sprawdzać. Nie wiem, czy w ogóle ktoś prowadzi taką statystykę. Ale wiem jedno, że odpowiedzialny rodzic sam wie, czy jego dziecko jest normalne i można pozwolić mu się bawić balonikiem, piłką, albo plastikową ciężarówką, czy też jego dziecko jest debilkiem i lepiej nie ryzykować, a do zabawy dawać mu tylko duże klocki z jednolitego materiału. A jeśli rodzic jest nieodpowiedzialny, to zakaz i tak nic nie da.

Ale ONI po to, by z wątpliwą skutecznością zmniejszyć umieralność wśród debilków z nieodpowiedzialnymi rodzicami, odbierają dobrą i pouczającą zabawę, która rozwija wyobraźnię tysiącom normalnych dzieci normalnych rodziców. Lepiej wszak od miliona radosnych dzieci jest mieć milion i jednego smutasa.

czwartek, 13 października 2011

Bez jaj

Matuszka Unia uwielbia zabraniać. Od 1 stycznia zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży jajek z chowu klatkowego (czytanka). Dla dobra kur. Jak można przeczytać w artykule, chów klatkowy został uznany przez obrońców praw zwierząt za wyjątkowo niehumanitarny.

Dla mnie cokolwiek kontrowersyjnie brzmi słowo "niehumanitarny" w odniesieniu do zwierząt, ale nie chcę się w to zagłębiać. Kury na bok. Dla mnie ważniejszy jest człowiek. A co zakaz ten oznacza dla człowieka? Tylko jedno - droższe jajka.

Na rynku obecnie mamy zatrzęsienie rodzajów kurzych jaj. Od całkiem małych do ogromnych z dwoma żółtkami. Są jajka zdrowe, wzbogacone w jakieś omegi, od kur na specjalnej diecie, są jajka od kur radośnie biegających po wybiegu, jajka od kur chowanych bezstresowo, z uwzględnieniem zasad sprawiedliwości społecznej, od kur lesbijek, od kur pod stałą opieką specjalisty z psychologii weterynaryjnej i diabli wiedzą jakie jeszcze jajka. Cechą, która sprawia, że ludzie kupują zwykłe jajka z chowu klatkowego jest niska cena i nic poza tym.

Jeśli ekolodzy i unijni komisarze są tak przejęci samopoczuciem kur i stać ich na to, to niech nawet jedzą jajka od kur chowanych w pałacach z lokajami i PS3 w każdym pokoju. Ale samotna matka spod Mławy ma głęboko gdzieś, czy jajka które kupują pochodzą od szczęśliwej i spełnionej kury, bo ona sama ledwie wiąże koniec z końcem, a ma dzieci do wykarmienia. I dla niej, w przeciwieństwie do euroekologów, te dzieci są ważniejsze niż zadowolenie drobiu.

Ta kobieta nie może kupić taniej żarówki, nie może kupić taniego termometru, nie może kupić tanich jabłek ani bananów, bo są za małe, lub zbyt krzywe, nie może kupić tanich ubrań ani zabawek z Chin, a od przyszłego roku również tanich jajek. Ale ci biurokratyczni dranie mają to gdzieś, bo ona nie jest kurą, więc nikogo nie obchodzi, czy jest szczęśliwa, czy nie.

Chodzi o to, by ta kobieta i tysiące innych obywateli ubożały. Bo jak ubożeją, to wyciągają swoje chude rączki do Matuszki Unii i błagają o pomoc. Błagają o dotacje, zasiłki, zapomogi. I wówczas Unia jest potrzebna i dowartościowana i nawet może odda ułamek tego, co przemocą zagarnęła była od tychże obywateli. Jak psu skamlącemu pod stołem z głodu, któremu pan rzuci kawałek skórki lub kostki. Tak się zaskarbia dozgonną wdzięczność zwierzęcia.

Wolałbym, by Unia i ekolodzy dla odmiany zaczęli humanitarnie traktować ludzi.

wtorek, 11 października 2011

Myślenie - zrób to sam

Gazeta Metro dopatrzyła się na jednym z plakatów Prawa i Sprawiedliwości książki "Obóz świętych" niejakiego Jeana Raspaila. Z całkiem niezrozumiałych dla mnie przyczyn fakt ten został poddany krytyce. Podobnie jak redaktorzy Metra, oraz kilka innych osób wypowiadających się na ten temat, nie czytałem tej książki, ani nawet nigdy wcześniej nie słyszałem o jej autorze. Ale ja, w przeciwieństwie do wspomnianych osób nie wypowiadam się na temat samego dzieła, tylko na temat zaistniałej sytuacji.

Anna Wasilewska, która od blisko dwudziestu lat zajmuje się literaturą francuskojęzyczną, choć jak podaje Metro nie znała książek Raspaila mówi:

Nie przechadzałabym się pod pachą z książką Jeana Raspaila. Autor (ur. 1925 r.) jest przedstawicielem skrajnej prawicy, antydemokratą, monarchistą i ksenofobicznym nacjonalistą. Oczywiście demokracja jest po to, aby wszystkie potwory przemawiały. Choć to niepokojące, że aż pięć jego książek jest dostępnych na polskim rynku (...)

Dwie rzeczy uderzają w jej wypowiedzi. Po pierwsze,  jak można jednym tchem mówić o wolności słowa i wyrażać zaniepokojenie, że słowo to jest słyszane? I jak to możliwe, że fachowiec wypowiada się na temat książek, których nie zna?

Ale nie to jest dla mnie najistotniejsze w tym tekście. "Wolność słowa" mamy wszak nie tylko po to, by przemawiały "potwory", ale także po to, by przemawiały idiotki. Bardziej mnie interesuje krytyka pani Sylwii Ługowskiej, za "pokazanie się" z tą książką.

Różnica między człowiekiem rozsądnym a durniem jest taka, że ten pierwszy do lektury podchodzi krytycznie. Książka dla niego jest zbiorem pewnych tez, czy też przedstawieniem światopoglądu, z którym wcale nie musi się zgadzać. Czyta, bo jest ciekawy, co myśli inna osoba. A to, że książka napisana jest przez "potwora" nie znaczy jeszcze, że czytelnik jest potworem.

To że ktoś czyta "Mein Kampf", nie znaczy jeszcze, że pochwala drogę Hitlera. Nie każdy kto przeczytał "Kapitał" jest marksistą, nie każdy kto widział "Niewygodną prawdę" jest wyznawcą algoryzmu i nie każdy, kto przeczytał Biblię jest kreacjonistą. Powiem więcej: nawet satanistę Nergala widziano z Pismem Świętym w dłoni!

Być może Pani Ługowskiej odpowiadają teorie zawarte we wspomnianej książce, a być może czyta ją po to, żeby móc ją rzeczowo skrytykować, a nie robić z siebie idiotki, tak jak to uczyniła pani Wasilewska.

A jak czytają książki ONI? Według NICH wszystko co się przeczyta, czy usłyszy ma być bezkrytycznie przyjęte jako prawda. Na tym polega dzisiejsza edukacja. Na tym polegają dzisiejsze media. To co jest w podręczniku to jest święte i bez dyskusji. Globalne ocieplenie jest powodowane przez Człowieka i grozi kataklizmem. Bezrobotnym trzeba płacić. Państwo musi zapewnić służbę zdrowia. Tak jest napisane, więc tak jest.

I właśnie dlatego ONI muszą kontrolować to co czytamy. Bo tak nas nauczyli - mamy bezkrytycznie i bezmyślnie przyjmować wszystko co czytamy i słyszymy, po to, by łatwo się nami manipulowało. Ale ten miecz tnie w dwie strony, dlatego oni muszą tę drugą stronę spiłować i obić miękkim futerkiem cenzury.

Dla nas książka to lektura, dla NICH to podręcznik. ONI są zbyt tępi, by posiadać własną opinię. Bo do tego trzeba posiadać zdolność samodzielnego myślenia. Umiejętność, którą ONI dawno uznali za zbyteczną i robią wszystko, by pozbawić jej nas i nasze dzieci.

A co do autora - ja też go nie znam, ale jeśli prawdą jest to, co mówi o nim pani Wasilewska - to u mnie już ma plusa, za bycie antydemokratą i monarchistą. Może nawet jak będę miał wolną chwilę to przeczytam "Obóz świętych". Bo czytać książki zawsze warto - chociażby po to, by się z nimi nie zgodzić.

niedziela, 9 października 2011

Demokracja: tak, wola ludu: nie

Portal Korwin-Mikke.pl wychwycił bardzo zastanawiający fragment wypowiedzi Adama Michnika na antenie Tok FM:

P. Michnik ujawnił, że bardzo boi się wyborów. (...) Podkreślił, że szczególnie boi się sił, które za nic mają demokrację.

Czyli czego on się boi? Demokratycznych wyborów, czy przeciwników demokracji? Ja dostrzegam tu bardzo wyraźny brak konsekwencji: z pierwszego zdania wynika, że obawia się on, że większość może jednak być idiotami, w drugim, że pomysł odebrania tym idiotom prawa decydowania o wszystkim i wszystkich, również o samym zainteresowanym jest przerażająca.

Jeśli Pan Michnik faktycznie jest zwolennikiem demokracji, to wówczas słusznie może czuć niechęć do jej przeciwników, ale oczywiście, musi popierać wolę ludu, niezależnie od tego, co lud ów wybierze. Prawdziwy demokrata musi godzić się z głosem większości. Na tym to polega. Tak! Jeśliby przeprowadzić referendum, w którym większość opowiedziałby się za wprowadzeniem monarchii, to monarchiści powinni się cieszyć - z wiadomych przyczyn, ale demokraci również powinni być zadowoleni, bo tak chciała większość - demokracja zwyciężyła. Hitler też został wybrany demokratycznie i zwolennik tego ustroju powinien się tylko z tego cieszyć - stała się wola ludu.

Nie można jednocześnie obawiać się wyników demokratycznych wyborów, oraz tego, że zwyciężą przeciwnicy demokracji, bo jest to po prostu sprzeczność sama w sobie. Chyba, że pan redaktor Michnik jest bardzo bojaźliwy i na wszelki wypadek odczuwa lęk przed wszystkim.

Oczywiście jest inaczej. Daleki jestem od posądzania pana Michnika o jakieś nieuzasadnione stany lękowe. Jego zdaniem demokracja jest dobra dopóty, dopóki ludzie głosują tak jak on chce. On jest zwolennikiem mediokracji, co zresztą nie dziwi w przypadku szefa jednego z najpopularniejszych dzienników w kraju.

Chodzi o to, że on ma mówić większości na co głosować, a większość ma go słuchać. Przy takim scenariuszu fakt, że większość to idioci jest bardzo sprzyjający. Łatwiej nimi manipulować. W każdym normalnym ustroju pan Michnik zostałby w najlepszym dla niego razie wyśmiany. To czego on się naprawdę obawia, to to, że ludzie powolutku zaczynają otwierać oczy i coraz trudniej jest nimi manipulować. Zaczynają dostrzegać, że to co oglądają w telewizji, czytają w gazetach i słuchają w radio coraz mniej trzyma się kupy. I, o zgrozo, wielu z nich zaczyna myśleć samodzielnie. A jeśli pan Michnik nie może manipulować ludźmi, to po cholerę mu demokracja!

sobota, 8 października 2011

Wała zwycięzcom

Demais Jimerson to czarnoskóry szóstoklasista z Arkansas, który jest wybitnie uzdolnionym zawodnikiem futbolu amerykańskiego. Młodzieżowa liga, do której należy postanowiła go z tego tytułu uhonorować. Jego nagrodą jest zakaz zdobywania zbyt wielu przyłożeń w jednym meczu. Limit wynosi trzy przyłożenia, lecz może być przekroczony, pod warunkiem, że przewaga jego drużyny jest mniejsza niż 14 punktów. Czytanka.

Jest to oczywiście bardzo jaskrawy przykład równania w dół. Łatwiej jest bowiem uziemić wybitnego dzieciaka, niż sprawić by jego koledzy pofrunęli. Najbardziej zdumiewające jest tłumaczenie pełnomocnika (pełnomocniczki?) ligi, Terri Bryant:

W tym przypadku zasada ta została wprowadzona, by pomóc jego rówieśnikom w rozwijaniu swoich zdolności w futbolu amerykańskim, nie zaś po to, by ukarać Jimersona.

Nie wątpię, że nikt nie miał w zamyśle ukarania tego dzieciaka, ale pomaganie w rozwoju jego kolegom poprzez obniżanie poprzeczki, to coś nowego. Przecież zanim upośledzono możliwości Jimersona, dzieciaki z drużyny przeciwnej musiały naprawdę dużo się nabiegać i, co nie mniej istotne, główkować, by powstrzymać rywala. Teraz i oni mogą sobie pograć na pół gwizdka, a w sytuacji, w której Jimerson zdobędzie już swoje trzy przyłożenia, to już nawet nie muszą go kryć, ani za nim ganiać, bo i tak im nic nie zrobi.

Sam zainteresowany, mimo, że to nie miała być kara, został bardzo pokrzywdzony. Dawniej trener poganiałby go jeszcze bardziej: "Zdobyłeś siedem przyłożeń - w następnym spotkaniu chcę zobaczyć osiem!", chłopak sam walczyłby o bicie kolejnych własnych rekordów, a w przyszłości zapewne zostałby świetnym zawodowym graczem. Dziś wiadomo - wszyscy mają być równi, a wybitne jednostki trzeba przyciąć do odpowiedniej długości.

Dzieciak jest lepszy od kolegów i to jest jego zasługa. A ci idioci rozumują inaczej: koledzy są gorsi od niego i to jest jego wina.

Jeśli tym biurokratom sportowym tak bardzo przeszkadza ta dysproporcja, to lepszym rozwiązaniem jest umieszczenie Jimersona w drużynie z trzynasto-, lub piętnastolatkami, zamiast podcinać mu skrzydła. Ale o tym nikt nie pomyślał.

Przypomniało mi to inny przypadek, prawdopodobnie jeszcze bardziej bezmyślny, z Ontario. Sznurek. Tym razem sprawa dotyczy młodzieżowej ligi futbolu prawdziwego. Wprowadzona w zeszłym roku zasada głosi, że jeśli jedna z drużyn w spotkaniu prowadzi pięcioma punktami, to zdobywając kolejną bramkę PRZEGRYWA mecz.

Jest to zasada jeszcze gorsza, bo wprowadza odpowiedzialność zbiorową - koledzy wlepili już po golu, wykazali się, w efekcie czego ja już nie mogę się wykazać.

Ta zasada jeszcze bardziej uderza w słabszych. Wyobraźmy sobie, że jestem taką drużynową sierotą - nie urosłem tak jak koledzy, jestem wątły i mam "dziurawe nogi". Wszyscy się ze mnie śmieją. Nagle w czasie meczu udaje mi się fartownie zdobyć piłkę i biegnę z nią przez pół boiska. Podbiega do mnie obrońca - poślizgnął się, drugi nadepnął sobie na sznurowadło - leży, jakimś cudem mijam trzeciego, podbiegam pod bramkę i nic więcej nie mogę zrobić, bo moi zdolniejsi koledzy wykopali już cały limit. To właśnie jest krzywdzące.

Fakt jest taki, że wprowadzanie takich zasad demotywuje! Nie warto walczyć. Jeśli wynik jest 5:0 to drużyna prowadząca nie może nic zrobić i czeka tylko na gola przeciwników, a przeciwnicy też się rozleniwiają, bo prędzej drużyna prowadząca wlepi jednego nadprogramowego gola, niż oni strzelą sześć.

Ponadto słabsza drużyna w uczciwym meczu przegrywając dziesięcioma punktami może się pocieszyć, że nie przegrała jedenastoma. Przy nowych zasadach drużyna, która przegrała pięcioma punktami - przegrała wszystko - gorzej być nie mogło. Co jest bardziej krzywdzące dla psychiki tych dzieci, w trosce o którą wprowadzono tę zasadę?

Zasada powinna być jasna: wygrywa lepszy i kropka. W przeciwnym razie, przy tak zmanipulowanych zasadach zachodzi oczywisty paradoks. Wynik spotkania jest rozstrzygany przez rzut monetą, samo spotkanie trwa zaś kilka minut. Jak? Na początku spotkania sędzia rzuca monetą by wyznaczyć drużynę rozpoczynającą. Gwizdek, drużyna rozpoczynająca wykopuje piłkę i biegnie... do swojej bramki. Strzela samobója. Piłkę dostaje drużyna, która właśnie straciła bramkę, czyli ta sama - ponownie zaczynają ze środka boiska. Powtarzają to kilka razy i drużyna przeciwna przegrywa prowadząc sześcioma punktami nawet nie mając szansy dotknąć piłki.

Znowu nikt nie pomyślał o tym, że skoro i tak przy sześciobramkowej przewadze przerywa się mecz, to równie dobrze zwycięzcą może zostać drużyna lepsza. Efekt na psychikę dziecka (bo o to pomysłodawcy chodziło) ten sam, ale tak jest jednak trochę uczciwiej, nieprawdaż?

Pardon, efekt nie jest ten sam. Przy obecnym rozwiązaniu dziecko koduje, że tylko frajerzy starają się coś osiągnąć. A jeśli ktoś swoją ciężką pracą zdobył za dużo, to trzeba mu to odebrać i przekazać leniom i nieudacznikom. Bo przecież zasada ta jest fundamentem dzisiejszego świata..

Polityczna poprawność wyrządza ludziom więcej szkody niż dobra - wywyższając ciamajdy i poniżając zwycięzców. Tymczasem o wiele cenniejszą lekcją jest przegrana z silniejszym, niż wygrana ze słabszym. Zwłaszcza młodzież od najwcześniejszych lat powinna umieć to zrozumieć. Że należy zwyciężać za wszelką cenę, a jeżeli jest to niemożliwe - przegrać z podniesionym czołem. Złoty medal to nie jest nagroda pocieszenia.

Z niepokojem czekam aż politpoprawni historycy ogłoszą, że Kara Mustafa zwyciężył pod Wiedniem. Wszak Imperium Osmańske zabiło zaledwie półtora tysiąca naszych, podczas gdy siły polsko-austriacko-niemieckie wybiły im 20.000. Jest to bardzo niepoprawna politycznie dysproporcja i zapewne odbiło się to niekorzystnie na psychice Turków. Było im smutno.

piątek, 7 października 2011

Dwie sprawy

Dziś minął termin pobierania zaświadczeń umożliwiających głosowanie poza miejscem zamieszkania. Dla tych, którzy tego nie zrobili, bo nie mieli czasu, przegapili, nie mają jak dojechać, albo zwyczajnie uznali to za zbyt duży trud, bo na przykład mieszkają za granicą- jest jeszcze jeden sposób zagłosowania w innym okręgu.

Od miesięcy rozmawiamy ze znajomymi i przekonujemy ich do głosowania na Nową Prawicę. Wiele osób udało się przekonać - super, są też osoby, z którymi to nie poszło - i też możemy to wykorzystać.

Zakładam, że każdy ma wśród znajomych i rodziny osoby, które chcą głosować na partię inną niż KNP. Część z tych osób mieszka zapewne w okręgach, w których Nowa Prawica została dopuszczona. Przypuszczalnie są wśród nich osoby, które nie mają wybranego kandydata, tylko chcą po prostu oddać głos na swoją partię. I jedną z tych osób można wykorzystać. Jak?

Należy zadzwonić do niej i zacząć tymi słowy: "Słuchaj, chłopie (skarbie), bardzo chcę oddać głos na Nową Prawicę, ale u siebie nie mam takiej możliwości. Zróbmy tak, że ty oddasz swój głos na KNP u siebie, a ja w zamian zobowiązuję się zagłosować na Twoją partię u siebie.", a w niedzielę iść do lokalu wyborczego, zacisnąć zęby i oddać głos na wskazaną przez znajomego partię.

Myślę, że taki "gentlemen's agreement" nie powinien stanowić problemu dla rozsądnych ludzi, a składając propozycję nie ryzykujemy nic.

I druga sprawa dla osób głosujących w okręgu 4 (Bydgoszcz), a również tych z okręgów 25, 26, 38, 40, którzy "do Bydgoszczy będą jeździć". Przypominam, że w Bydgoszczy głosujemy na kandydatów z numerem 2 lub większym. Jeśli ktoś nie wie dlaczego, to proszę zajrzeć tutaj. Zwłaszcza polecam przestudiowanie punktów E4, E12, F3, F5, G1, H1 i, o zgrozo, H16 - trafiony zatopiony.

czwartek, 6 października 2011

Śmierdzące jajo

Kodeks wyborczy ma błędy, jest wewnętrznie sprzeczny i najpewniej pisał go idiota. Takie jest pierwsze wrażenie kogoś, kto przyjrzy się aferze z PKW. Nie należy zapominać wszak o jednym - naszymi przeciwnikami są idioci, ale nie tylko oni.

Bardziej prawdopodobnym mi się wydaje działanie celowe. "Błąd" mówiący o terminie zarejestrowania list, zamiast o terminie złożenia list, jest idealny jeśli chce się zrobić to, co właśnie zrobione zostało, czyli wysiudać tych, którzy wysiudanymi być mieli. Pułapka to bardzo subtelna i w rzeczywistości bardzo trudno jest ją wykryć, dopóki się w nią nie wpadnie. A wówczas już jest za późno, żeby cokolwiek zrobić. Dla mnie jest ona zbyt elegancka, żeby wierzyć w to, że powstała przez niedopatrzenie, raczej widziałbym w niej furtkę bezpieczeństwa dla obecnie rządzących.

Kolejna sprawa to zachowanie PKW. Jej członkowie idą w zaparte i nie popuszczą ani o cal. Twardo się trzymają kodeksu, mimo, że jest on wyraźnie sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. A to przecież są rozsądni ludzie.

Skoro już mamy ustrój demokratyczny, to, zwłaszcza urząd, który trzymać ma pieczę nad podstawowym narzędziem demokracji, jakim są wybory, powinien robić to co jest dla niej dobre. Skoro już wszyscy kąpiemy się w szambie, to przynajmniej nie podtapiajmy się nawzajem. A co jest dla demokracji dobre?

Jeśli Nowa Prawica zostałaby dopuszczona w całej Polsce i zdobyła by większość głosów - to znaczy, że ludzie tego chcieli! Dzieje się wola ludu, zatem demokracja triumfuje. A jeśli nie zdobyłaby żadnego głosu? To nie stałoby się zupełnie nic! W żaden sposób nie zaszkodziłoby to ani konkurencji, ani samej demokracji. Każdy wynik pośredni byłby dla demokracji mniej lub bardziej korzystny. Zaś uniemożliwiając Nowej prawicy start w całym kraju PKW sprzeniewierza się idei, na straży której została postawiona - demokracja na pewno nic nie zyska, ale może stracić.

Innymi słowy - przy tak wielu wątpliwościach należało sprawę rozstrzygnąć na korzyść demokracji. Upór, z jakim PKW walczy by tego nie czynić jest wbrew zdrowemu pojmowaniu rzeczy i wbrew idei wyborów samych w sobie. Nie sądzę, by w PKW siedzieli idioci, którzy robią to nieświadomie. Zwłaszcza, że podjętą decyzją narażają siebie i podatników na dużo większe konsekwencje, niżby to miało miejsce, gdyby "puścili Korwina".

To nie jest działanie racjonalne. Najwyraźniej ludzie ci mają do stracenia coś więcej, o czym nie wiemy. Może są aferzystami, może mają rodziny w zarządach spółek państwowych, może boją się lustracji...? Nie wiem, ale nie wierzę w ich głupotę.

Inną sprawą są sądy obchodzące się z JKM jak ze śmierdzącym jajkiem. Każdy unika podjęcia decyzji w tej sprawie. Ale nie podejrzewam sądów o udział w spisku. Podejrzewam, że się boją. Sprawa urosła do dość sporych rozmiarów. Przyznając rację Nowej Prawicy naraziłyby się nie tylko PKW, ale przede wszystkim Bandzie Czworga, czyli prezydentowi i przyszłemu rządowi (przynajmniej w ich mniemaniu). Przyznanie zaś racji PKW byłoby sprzeniewierzeniem się sadów powierzonej im funkcji.

Sprawa śmierdzi. Jedyne, co nam pozostało to zatkać nos, iść na wybory, a potem czekać na ciąg dalszy..

poniedziałek, 3 października 2011

Renesans średniowiecza

Kiedyś, jeszcze w szkole z niedowierzaniem uczyłem się o czasach średniowiecza. Całkowicie niezrozumiałym dla mnie było, że po wielowiekowym okresie bardzo dynamicznego rozwoju kulturalnego i naukowego, jaki dokonał się w czasach starożytnych za sprawą greckich i rzymskich myślicieli, nagle nastał okres, w którym nastąpiło drastyczne spowolnienie rozwoju, zarówno w naukach naturalnych, jak i w literaturze, muzyce, czy sztukach plastycznych.

W owym pięknym i naiwnym czasie mojego życia nie dostrzegałem jednego. Obecnie żyjemy w bardzo podobnych czasach. Cały XIX wiek z okładem to czas niesamowitego rozwoju nauki i techniki, wręcz niespotykanego w historii ludzkości. Czas, w którym nowe rozwiązania technologiczne powstawały każdego dnia i tworzone były przez zwykłych ludzi w ich szopach i garażach, a finansowane były z ich własnych kieszeni.

Dziś co prawda technika postępuje nadal, ale w znacznej mierze opiera się na rozwijaniu technologii sprzed stu lat niż na innowacyjnych rozwiązaniach, a w dodatku przeniosła się do wielkich i drogich laboratoriów.

Jeszcze gorzej rzecz się ma z kulturą i sztuką. Dziś przepuszczenie kobiety w drzwiach jest nierzadko odbierane jako zachowanie "seksistowskie", cokolwiek to znaczy. A wizyta w galerii sztuki współczesnej, czy też na koncercie takowej muzyki, bądź obejrzenie pokazu mody jest dla rozsądnego człowieka przeżyciem cokolwiek dezorientującym. Sztuką przez wielkie "Sz" nazywa się fekalia rozciągnięte po płótnie, godzinę czekania na dwa nieskoordynowane dźwięki oraz anorektyczkę odzianą w palto z kaszanki.

Może i w średniowieczu nie było Internetu ani samolotów, ale ludzie chyba mieli więcej rozumu.

To moje spostrzeżenie. Próbowałem znaleźć przyczynę takiego stanu. Jak to możliwe, że ludzie, którzy mają dużo lepszy dostęp do wiedzy niż sto lat temu są w porównaniu ze swoimi ówczesnymi odpowiednikami imbecylami?

Nie mam wątpliwości. Przyczyną jest centralnie zarządzana edukacja. Wszyscy jesteśmy uczeni nie tylko tego samego, ale i w ten sam sposób. Tak jak w średniowieczu, gdy cała nauka skupiała się wokół kościoła, który strzegł pilnie swoich dogmatów, a tych, którzy ośmielali się wygłaszać niezgodne z nimi teorie grillowano. Żaden nowy pomysł, czy nowa technologia nie miały prawie żadnej szansy się przebić. W najlepszym razie wychodziły na światło dzienne po dziesiątkach lub setkach lat ukrywania się i żmudnego przekonywania bardzo sceptycznych duchownych, a okupione były ofiarami z najlepszych ówczesnych naukowców.

Nie inaczej rzecz się ma i dzisiaj. Jednak obecnie miejsce kardynałów zajęli urzędnicy. To oni decydują czego i w jakim zakresie wolno się uczyć. To oni układają program, który jest obowiązkowy dla młodzieży do osiemnastego roku życia, zatem zabierając nam te lata, w których umysł jest najbardziej twórczy.

Jednocześnie odkrycia i wyniki ważnych badań naukowych są cenzurowane ze względu na ich "polityczną niepoprawność". To nie żart - ludzie są wyrzucani z uniwersytetów za głoszenie poglądów niezgodnych z antropogeniczną teorią globalnego ocieplenia, za naukowe wykazanie, że mężczyzna jest inteligentniejszy od kobiety, albo że biały człowiek jest inteligentniejszy od czarnego. Za negowanie oficjalnej liczby ofiar holokaustu można zaś trafić do więzienia. Takie praktyki są tożsame ze spaleniem na stosie. Naukowiec wprawdzie przeżywa, ale dla samej nauki różnica praktycznie nie istnieje.

Dlatego tak ważnym jest, by na powrót uwolnić naukę. Tak by każdy mógł uczyć się tego, czego chce, tego w czym jest dobry i nie zagracał sobie głowy innymi rzeczami. Ktoś inny się w nich wyspecjalizuje. O wiele bowiem lepiej jest mieć osiemnastoletnich doktorów w pełni możliwości umysłowych, z których jeden jest ekspertem w dziedzinie fizyki kwantowej, choćby nie miał bladego pojęcia o wojnach napoleońskich, drugi jest inżynierem specjalizującym się w budowie samolotów, który nie zna się na fizyce kwantowej, a trzeci jest znawcą historii Europy przełomu XVIII i XIX wieku, który podróżuje tylko statkiem i koleją, bo nie wierzy, że maszyna cięższa od powietrze może się w nim utrzymać bez spadania, niż trzech nastoletnich imbecyli z bigosem w głowach. Lepiej mieć różnych specjalistów i zapaleńców, niż równych, jednakich obywateli, z których każdy wie trochę o wszystkim.

Wszyscy mamy różne możliwości poznawcze i zainteresowania. Jedni mają lepszą pamięć, inni mają lepsze pojmowanie. Każdy z nas uczy się inaczej. Próba unifikacji sposobu i programu nauczania dla wszystkich jest pomysłem tak samo głupim i szkodliwym, jak przygotowywanie w jednym kotle pożywienia dla całego ogrodu zoologicznego. Oczywiście, że jest to sposób wygodny i prosty do ogarnięcia. Małpy, świnie i inne pantofagi na pewno sobie dadzą radę, wiele zwierząt będzie się męczyć, a te o najbardziej rygorystycznych zapotrzebowaniach wyzdychają - tak samo jak obecnie "zdychają" genialne umysły, które są karmione tą uniwersalną edukacyjną breją, zanim jeszcze zostaną odkryte. Szkoda.