wtorek, 31 maja 2011

Narodowy Fundusz Diabli Wiedzą Czego

W komentarzach do mojego filmu "Koszta Pracy" jest sporo aprobaty dla zawartych tam tez, ale bardzo częste są też wypowiedzi typu: "a co jak Mietkowi spadnie cegła na głowę?", "a co jak będzie miał poważny wypadek?", "a co jak jego dziecko będzie potrzebowało drogiej operacji?", "a co jak zachoruje na raka?".

Nie mam potrzeby się rozpisywać. Odpowiedź podsunął nasz największy sojusznik w przekonywaniu ludzi, że służbę zdrowia należy zlikwidować, czyli służba zdrowia we własnej osobie. Z artykułu zamieszczonego na Interii dowiadujemy się, że NFZ nie zapłaci za przeszczep stopy dziecka, bo w ciągu kwartału przekroczono roczny budżet. Kropka.

Czy ktoś ma jeszcze jakąś wątpliwość, że ubezpieczając się prywatnie, albo nawet odkładając pieniądze do skarpety, zamiast do NFZu, miałby znacznie większą szansę na zabieg w przypadku poważniejszego problemu ze zdrowiem?

Przy okazji - mimo finansowych problemów państwowych szpitali, urzędnicy nimi zawiadujący mają się bardzo dobrze. Wszak SZ jest przede wszystkim dla nich, a dopiero w dalszej kolejności dla pacjenta.

Dzieciak miał jednak szczęście, bo trafił na lekarza, który po prostu operację przeprowadził, zamiast, jak słusznie zauważył autor artykułu "bezradnie rozłożyć ręce, wskazując na wyliczenia funduszu".

poniedziałek, 30 maja 2011

Żołnierz ginie w walce, a nie w wypadku

Rodziny żołnierzy, którzy dobrowolnie uczestniczyli w działaniach wojennych na Bliskim Wschodzie i zginęli, domagają się milionowych odszkodowań. Pisze o tym Money.pl. Jest to oczywiście próba naciągnięcia podatników.

Żołnierze ci podjęli świadome ryzyko. Na tym polega ich praca. Zabijają, a czasem giną. Śmierć żołnierza nie jest wypadkiem przy pracy. Jest częścią charakterystyki ich pracy. I tak jak żona murarza ma prawo żądać odszkodowania, jeśli mężowi na głowę spadnie cegła i go zabije, o tyle trudno spodziewać się, że dostanie odszkodowanie za to, że małżonek wybuduje dom. Bo na tym polega jego praca.

Rodzinom poległych należy się szacunek, współczucie, ale nie pieniądze!

Żołnierze ci wyjechali na wojnę z jednej jedynej przyczyny. Nie sądzę, że wśród nich byli jacyś idealiści, którzy pojechali walczyć z terroryzmem, czy o demokrację (a nawet jeśli byli, to i tak nic to nie zmienia). Wyjechali, bo zarobki tam są bardzo konkretne. A są konkretne właśnie z uwagi na to ryzyko. Ono już zostało wkalkulowane i opłacone.

Ci mężczyźni w celu zapewnienia lepszego życia swojej rodzinie, podjęli ryzyko. Postawa to jak najbardziej chwalebna dla mężczyzny i świadczy o jego odwadze i przedsiębiorczości. Mogli wygrać dużo i przegrać dużo. I dobrze o tym wiedzieli. I ich rodziny też dobrze o tym wiedziały. I gdyby żołnierze ci byli wrócili cali i zdrowi, to zarobione pieniądze byłyby ich i tylko ich. Nie można dzielić się odpowiedzialnością, nie dzieląc się zyskami.

Oczywiście można było pomyśleć o tym zawczasu i wykupić ubezpieczenie. Naturalnie koszt takiego ubezpieczenia byłby ogromny i zapewne dlatego nikt o tym nie pomyślał, bo wówczas okazałoby się, że spodziewany zysk nie jest aż taki istotny. Ale przynajmniej teraz należałyby się pieniądze.

Pokerzysta, który przegra wszystkie swoje pieniądze, nie domaga się od kasyna odszkodowania. Zagraniczne misje wojenne to też gra hazardowa, w której stawką jest życie. Nie słyszałem też o rodzinach żołnierzy września 1939, domagających się odszkodowania. A ich bliscy zarabiali znacznie mniej i niekoniecznie wybrali swój los.

Szanowni pozywający, Wasi Mężowie, Ojcowie i Synowie podjęli byli trudną decyzję. Męską i odważną. Wielu z nich zrobiło to mając na względzie zapewnienie Wam lepszej przyszłości i godziwych warunków do życia. Nie byli jakimiś nieświadomymi niedojrzałymi ułomkami, którzy nie wiedzieli co ich czeka. Nie kalajcie ich pamięci, próbując wszystkich przekonać, że byli. Oni mieli honor, miejcież i Wy.

wtorek, 24 maja 2011

UE gorsza niż faszyści

Nowy projekt Unii Europejskiej jest oburzający. Proszę samemu obejrzeć materiał w Wolnych Mediach, bo tego nie da się opisać słowami. Mimo że poczynania EU obserwuję już od jakiegoś czasu, dawno już się we mnie tak nie gotowało.

Pod pretekstem walki z zanieczyszczeniem środowiska UE wybrała sobie pewną grupę osób, która w żaden sposób nie jest jakoś szczególnie związana z zanieczyszczaniem powietrza, by odebrać im prawa jazdy. Chodzi o emerytów i ludzi przyjmujących leki.

Abstrahuję tu od zanieczyszczenia środowiska, które jest uzasadnieniem idiotycznym! Załóżmy, że faktycznie jest ono przyczyną problemu.

Wszyscy jeździmy samochodami, wszyscy korzystamy z elektryczności. Dlaczego odpowiedzialność za zatrucie powietrza spada na jedną konkretną grupę? Dlaczego nie ograniczyć europosłom przelotów i podróży? Czy eurodeputowani są za głupi na Skype'a? (to pytanie retoryczne, proszę nie odpowiadać w komentarzach)

ZSRE jest gorszy niż PRL. W PRL problem taki rozwiązany zostałby przez wprowadzenie kartek na paliwo, więc ciężar spadłby na wszystkich po równo (też zło, ale mniejsze). Ba, jest to rozwiązanie gorsze niż w demokracji. W demokracji przynajmniej zachowuje się pozory, mówiąc: "z badań statystycznych wynika, że wzrosła liczba wypadków samochodowych powodowanych przez emerytów..." i już społeczeństwo przyklaśnie, że to dla bezpieczeństwa. Ale między środowiskiem a leciwymi kierowcami nie ma żadnego związku.

Co następne? Żeby oszczędzać wodę wybiorą sobie grupę, na przykład studentów, która nie będzie mogła się myć? Albo zabronią farmaceutom chodzić pieszo, żeby nie niszczyć chodników? A potem zagrają w papier - nożyce - kamień, żeby wybrać grupę, która, by oszczędzać lasy, nie będzie mogła korzystać z papieru toaletowego.

To oczywiście jest dyskryminacja ze względu na wiek, czy stan zdrowia. Matuszka Unia, która tak dba, żeby przypadkiem nikt nie wyrządził krzywdy gejowi, czy Murzynowi, podnosząc rwetes za jedno niebacznie wypowiedziane słowo, tą samą ręką, ot, tak sobie, chce odebrać podstawowe prawo innej, dużo większej grupie.

To bezczelne kłamstwo, że chodzi o środowisko, które ma się świetnie, ta bezczelna praktyka, że za "grzechy" całego społeczeństwa ma odpowiadać wybrana (jak?) grupa kozłów ofiarnych i tak swobodne mówienie o tym mogą oznaczać tylko jedno. Chodzi o coś dużo większego. Jeszcze tylko nie wiem o co.

Nie wiem jeszcze o co, ale jeśli miałbym dziś obstawiać, to o ZUSy i NFZy. Wyobraźmy sobie tych wszystkich samotnych staruszków, mieszkających w małych wioseczkach, którzy do komunikacji miejskiej, sklepu, kościoła, przychodni mają dwa kilometry. Dla nich spacer, nawet przy ładnej pogodzie, z zakupami to nie jest łatwa sprawa. Ale jakaż to ulga dla budżetów państw członkowskich, kiedy dziadzio na upale zasłabnie z wysiłku i zemdleje gdzieś w rowie, albo jak jakaś starowinka dźwigająca koszyk z zakupami fiknie na oblodzonej drodze i złamie udo. Na takich drogach dużego ruchu nie ma, więc jest duże prawdopodobieństwo, że seniorzy odciążą tym zadłużone systemy emerytalne państw Unii. A eurozdrajcy wiedzą, że jak padną ZUSy, to padnie Unia. A winę oczywiście przerzuci się na samorządy, bo kto skojarzy, że liczba udarów i zamarznięć wzrosła w wyniku odebrania prawa jazdy?

To oczywiście tylko teoria.

Prawo do jazdy samochodem to nie jest łaska Unii tylko podstawowe prawo obywatela. A ci czerwoni oprawcy najpierw wprowadzają licencje, a teraz chcą wprowadzić jakiś idiotyczny odsiew na podstawie widziimsię. Robimy to, na co eurobiurwy nam łaskawie pozwolą. I jeszcze jesteśmy im wdzięczni, bo bez tych pozwoleń już dawno byśmy poumierali z głodu. Czy ktoś ma jeszcze wątpliwość, że jest niewolnikiem?

sobota, 21 maja 2011

Wiek fikcyjny ważniejszy od realnego

Luźny komentarz do mojego czwartkowego wpisu na temat pomysłowości pani Elżbiety Radziszewskiej.

Przeprowadziłem pewien eksperyment myślowy, dochodząc do wniosku, że pomysł pani pełnomocnik może stworzyć sytuację, w której złagodzenie w legalnym filmie treści erotycznych, czy też pornograficznych może poskutkować delegalizacją filmu. Przykład:

Bardzo znany i ceniony reżyser hollywoodzki, Jan Iksiński (z pochodzenia Polak, żeby było ciekawiej) postanawia zekranizować, a jakże, szekspirowski dramat "Romeo i Julia". Iksiński słynie z realizmu i dbałości o szczegóły. Nie inaczej jest i tym razem. W sposób bardzo obrazowy i pełny, przedstawia on w swoim filmie moment fizycznego zbliżenia legendarnych kochanków. Aktorzy oczywiści są pełnoletni, mimo że grają trzynastolatkę i szesnastolatka.

Gdyby film w takiej postaci chciał wprowadzić do kin, nie miałby z tym najmniejszego problemu. Jedynie musiałby opatrzyć afisze ostrzeżeniem o nagości, lub wprowadzić limit wieku, stosownie do lokalnego prawa. Film wprawdzie ociera się o pornografię, ale przy realizacji nie było nieletnich.

Jednak już po zakończeniu zdjęć Iksiński dochodzi do wniosku, że omawiana scena odsłania trochę więcej niżby chciał. Nie chcąc rezygnować z całego ujęcia, zleca grafikowi dodanie, czy też nawet tylko przesunięcie rąbka koszuli bohatera, by w ten sposób nieco przysłonić niechciany element. Montuje film, odbywa się uroczysta premiera na całym świecie, recenzje, czerwone dywany, drogie smokingi. W Polsce cicho. W tej Polsce, która "w prowadzeniu skutecznej polityki antypedofilskiej" jest "w awangardzie postępowych krajów świata" i której prawa wobec pedofilów zazdroszczą nawet Szwedzi.

Dlaczego? Ano dlatego, że w chwili, gdy do filmu dotknął się grafik, scena przestała być zwykła sceną erotyczną, a stała się "treścią pornograficzną przedstawiającą przetworzony wizerunek małoletniego uczestniczącego w czynności seksualnej". Mimo, że aktorzy mają pokończone18 lat, to grane przez nie postacie nie, zatem kreują wizerunek małoletnich w czynności seksualnej. Byłby on całkowicie legalny, gdyby nie został przetworzony, mimo, że owa przeróbka złagodziła jego przekaz.

W tym pierwszym filmie liczył się tylko wiek aktora, w drugim, wiek granej postaci.

Oczywiście film podbija świat, zdobywa nagrody na festiwalach, w końcu nawet do nas dociera jego sława. Wszyscy jesteśmy dumni z naszego rodaka, tylko nikt nie wie dlaczego, bo nie ma prawa obejrzeć jego dzieła nawet przez Youtube.

Może i faktycznie "To nieprawda, że w kwestiach polityki równościowej Polska jest w ogonie Unii Europejskiej", Ale awangardą zdrowego rozsądku to też nie jesteśmy.

piątek, 20 maja 2011

Ofiary demokracji cz. 3

Ofiary demokracji cz. 1
Ofiary demokracji cz. 2

A co jeśli Osama Bin Laden był/jest agentem CIA, jak mówią niektóre teorie? W takiej sytuacji albo byśmy się w ogóle o nim nie dowiedzieli, albo zostałby zabity ZANIM media by podały, że jest poszukiwany.

Gdyby USA potrzebowała kozła ofiarnego, to nie brałaby swojego agenta, tylko jakiegoś autentycznego terrorystę, jakiegoś bogu ducha winnego Araba, albo po prostu wymyśliliby go. W jakim celu mieliby kompromitować oficera? Jeśli natomiast chcieli się go pozbyć, wówczas nie ganialiby go po pustyni przez dziesięć lat, przez cały czas obwieszczając, jaki on jest groźny, tylko pozbyliby się go po cichu, później ewentualnie obwieszczając wszem i wobec triumf swoich żołnierzy.

Przez dziesięć lat nawet największy bałwan, będący w posiadaniu informacji na temat CIA, potrafiłby się ubezpieczyć lub skontaktować z panem Assagne. Chyba, że byłby idiotą i dał się przez 10 lat przekonywać kolegom z CIA, że to tylko lipna nagonka pod publikę. Ale czy wówczas wodziłby ich po pustyniach przez 10 lat? Ponadto nie jestem pewien, czy do CIA przyjmują idiotów.

Załóżmy zatem, że Osama Bin Laden zginął 10 lat temu i że był agentem CIA. Znaczyłoby to, że cała walka z terroryzmem została stworzona po to, by usprawiedliwić wojnę, której faktycznej przyczyny USA nie podają. Może chodzi o złoża, może o pieniądze, może o coś jeszcze innego o czym nigdy się nie dowiemy. W takiej sytuacji ludzi, którzy zginęli w WTC, pasażerów feralnych lotów oraz ratowników ze strefy "0" należy również uznać za ofiary teatrzyku na potrzebę demokracji. Jak bowiem wcześniej wspomniałem - król ani nie musi się ze swoich decyzji tłumaczyć, ani zabiegać o poparcie. Chce wypowiedzieć wojnę, to ją wypowiada i już. Nie bawi się w komedianta.

czwartek, 19 maja 2011

Delineanti non fit iniuria

Granice absurdu są jak policzki chomika. Już się wydaje, że nie da się ich bardziej napiąć i naciągnąć i wówczas pojawia się jakieś ziarenko, które jeszcze się jakoś tam upchnie. Jednym z takich ziarenek jest pani Elżbieta Radziszewska, która na portalu WP z wielką dumą i uśmiechem, który dziwić nie powinien, wszak głupcy na ogół cieszą się z wszystkiego, bo nie wiedzą, że są głupi, pisze tak:

Niewielu z nas wie ponadto, że w internecie pojawiły się nawet filmy animowane o treściach jednoznacznie pedofilskich. Sprawa trudna, bo w kreskówce niekoniecznie trzeba wykorzystywać wizerunek jakiegokolwiek realnie istniejącego dziecka. Dlatego trudniący się tym kreskówkowo-pornograficznym procederem i korzystający z niego pedofile w wielu krajach czują się bezpiecznie. W wielu krajach - ale nie w Polsce!

Dzięki pracom kierowanego przeze mnie zespołu ds. przeciwdziałania dyskryminacji małoletnich udało się umieścić w polskim kodeksie karnym przepis, w którym przewidziana jest kara dla każdego „kto produkuje, rozpowszechnia, prezentuje, przechowuje lub posiada treści pornograficzne przedstawiające wytworzony albo przetworzony wizerunek małoletniego uczestniczącego w czynności seksualnej” (artykuł 202 KK). Dzięki temu sądy w Polsce mogą karać osoby, które z pomocą technik komputerowych wytwarzają materiały zbliżone do obrazu realnego, a są równie drastyczne jak on. Karane jest nawet umieszczanie i rozpowszechnianie takich materiałów w telefonach komórkowych

Zaraz po przeczytaniu powyższego tekstu nie wiedziałem za bardzo co myśleć, bo zbyt wiele komentarzy na raz cisnęło mi się na usta. 

Wyobraźmy sobie pana rysownika. Z jakiegoś powodu, w który nie mam zamiaru wnikać, postanowił zmontować kreskówkę, na której animowany pięcioletni chłopczyk zabawia się z animowanym pięćdziesięcioletnim facetem. Czy rysownik komukolwiek wyrządził krzywdę? Na pewno nie, postaci są zmyślone, a "narysowanemu nie dzieje się krzywda", jak pozwoliłem sobie w tytule sparafrazować znaną łacińską maksymę. Jeżeli widzowi nie odpowiada treść filmu, to nie ogląda. Rozsądny człowiek powie tylko, że to jakieś idiotyczne bazgroły i nie zwróci na nie uwagi. Nie sądzę, by ktoś miał się stać pedofilem, przez oglądanie kreskówek. Ja oglądałem Smerfy, ale jakoś nie chodzę w białych rajtuzach. 

Teraz wyobraźmy sobie pana pedofila, którego, z jakiejś jeszcze dziwniejszej przyczyny, kreskówka taka podnieca seksualnie. To bardzo dobrze. Niech się zabawi w domu przy komputerze, to nie  będzie czaił się po placach zabaw z cukierkami. To jest sytuacja korzystna. Nie pochwalam i nie rozumiem pedofilii, ale to jest mniejsze zło. Lepiej bowiem, żeby zboczeniec taki miał możliwość samemu się zaspokoić. Dla nas to jest dziwne i odrażające, ale dzieci dzięki temu są bezpieczniejsze. 

Gdyby pani Radziszewska posunęła się w tym krok dalej i zakazała pornografii w ogóle, gwałty stałyby się codziennością. 

Po drugie jest pewna podstawowa zasada: czym innym jest pedofilia czynna, czyli wyrządzanie krzywdy dziecku, a czym innym oglądanie sobie wymyślonych rysunków. Nieumiejętność odróżnienia rzeczywistości od fikcji nazywa się schizofrenią i pani pomysłodawczyni mogłaby pomyśleć o jakimś profilaktycznym badaniu. Jeśli od razu nie postawimy wyraźnej granicy między tym co rzeczywiste i tym co zmyślone, to tylko kwestią czasu jest, kiedy zaczniemy zamykać miłośników filmów gangsterskich za zabójstwa, a graczy w GTA za ucieczkę z miejsca wypadku. 

Prawo to nie tylko jest szkodliwe i wariackie, ale rodzi pewien absurd. Otóż pan pedofil nie może sobie obejrzeć kreskówki, w której figlują fikcyjne japońskie gimnazjalistki, by zaspokoić swoje żądze, ale może to spokojnie robić przy filmie z wakacji nad morzem, gdzie czyjeś prawdziwe dzieciaki z krwi i kości biegają po plaży w samych majtkach, albo i bez. Może też to zrobić przy zdjęciu córki z pierwszej komunii, upajając się widokiem gromady ślicznych niewinnych dziewcząt w białych sukienkach. Do tego jak najbardziej ma prawo. I niech sobie ma, dopóki nikogo tym nie krzywdzi, oprócz siebie. Ale jest tu dziwna dysproporcja. Ja, gdybym musiał wybrać, prędzej przystałbym na zakaz tego drugiego. 

Na deser zostawiłem te wnioski, które mnie rozbawiły, czyli jak w praktyce miałaby wyglądać egzekucja tego prawa.

Co to jest "wizerunek małoletniego uczestniczącego w czynności seksualnej"? Czy na przykład rozmowa bohatera kreskówki South Park z gigantyczną łechtaczką już pod to podpada, czy musi dojść do animowanej penetracji animowanym członkiem? 

A co to jest "wizerunek małoletniego"? W którym momencie kilka kresek ( o<< ) przestaje być kilką kresek, a staje się wizerunkiem? 

I najważniejsze: skąd wiadomo, że jest to wizerunek małoletniego? W życiu czasem trudno ocenić na oko wiek człowieka, a co dopiero w kreskówce? Zwłaszcza japońskiej, gdzie wszystkie kobiety mają ogromne, błękitne oczy, długie zgrabne nogi i krótkie spódniczki? Albo na przykład Bolek i Lolek. Z wyglądu kilkuletnie dzieciaki, a w przyszłym roku strzeli im pięćdziesiątka. Co by powiedziała pani Radziszewska, gdyby zobaczyła ich w gejowskiej kreskówce porno? Pewnie nic, bo gejostwo przecież jest spoko, nieprawdaż, pani pełnomocnik rządu ds. równego traktowania? 

Twórca w każdej chwili może powiedzieć, że bohater jego filmu to nie dziecko, tylko niedorozwinięty dwudziestolatek. A jak to nie podziała, to narysuje mu animowany dowód osobisty i nie będzie już żadnych wątpliwości. 

Pedofilia jest zboczeniem i należy ją piętnować, a przede wszystkim surowo karać gwałcicieli nieletnich. Ale ośmieszanie walki z nią w ten sposób na pewno do niczego dobrego nie prowadzi. A pani Radziszewska pod tym względem zdetronizowała po czterech latach swoją wielką poprzedniczkę, Ewe Sowińską, od Teletubisia pederasty. 

I jeszcze na koniec inny cytat z tego artykułu, żeby nikt nie miał już wątpliwości, że ta pani ma problem z postrzeganiem rzeczywistości: 

Zwolenników tez tak krzykliwych (że Polska jest na szarym końcu UE w kwestiach polityki równościowej - SzH) nie przekonują zwykle żadne argumenty. Ich zdaniem Polska to z definicji kraj najgorszej nietolerancji, w którym ludzkiej krzywdzie zaradzić byliby w stanie wyłącznie ultralewicowi ekstremiści. Cóż, kiedy wiedzący swoje naród, jakoś wybierać ich nie chce.

Dziwne, bo jak ostatnio sprawdzałem, to w parlamencie, rządzie i samorządach głównie oni zasiadali.

poniedziałek, 16 maja 2011

Ofiary demokracji cz. 2

Ofiary demokracji cz. 1

Teraz załóżmy, iż w istocie Bin Laden został zabity parę tygodni temu. Po cóż ta cała maskarada? Pochówek w morzu i utajnienie zdjęć z akcji?

Biały Dom tłumaczy to tym, że nie chcą podsycać nastrojów antyamerykańskich. Ludzie ci właśnie zabili jednego z najważniejszych ludzi Al-Kaidy, obtrąbili to na pierwszych stronach gazet całego świata, telewizje pokazują ich ucieszone gęby. Czy oni naprawdę wierzą, że udostępniając kilka fotografii zdołają podsycić antyamerykańskie nastroje jeszcze bardziej?

Al-Kaida zapewne siedziałaby teraz w swych jaskiniach i dyskutując: "Zabili nam Osamę - zdarza się, to jest wojna. Cały dzień tylko o tym mówią - ich prawo, trudno. Ale z tymi zdjęciami to już przeholowali. Krew mnie zalewa, chyba wykreślę ich z mojego konta FB! Aaaaarrrrgggh!!!"

Gdyby Al-Kaida miała do czynienia z prawdziwym przywódcą, to nie tylko zdjęcia z pojmania i zabicia ich przywódcy obiegłyby cały świat pięć minut po jego zgładzeniu, a głowa Bin Ladena zastałaby im dostarczona w płóciennym worku. Jako oznaka tryumfu USA i, co nie mniej ważne, po to, by tym bardziej wściec jego pobratymców. Bo ludzie w emocjach popełniają błędy. Nie trzeba być historykiem, by wiedzieć, że był to onegdaj popularny i skuteczny zwyczaj.

Ale zapewne społeczeństwo amerykańskie czuje się bezpieczniej z takim zapewnieniem i dlatego warto im to wmówić. Ale znowu pojawia się pytanie. Przecież USA całą tę wojnę budują na trwodze. Dlaczego teraz mieliby nagle powiedzieć wyborcom, że już są bezpieczni i nic im nie grozi? O ileż prościej byłoby opublikować te zdjęcia, a następnego dnia powiedzieć "Ojoj, te zdjęcia to był kiepski pomysł. Teraz nas jeszcze bardziej nie lubią. Trzeba będzie wysłać więcej żołnierzy i zintensyfikować ochronę na lotniskach.

Byłoby prościej, pod warunkiem, że posiadaliby te zdjęcia. A jeśli się zdjęć nie ma, to lepiej powiedzieć "Mamy zdjęcia, ale z uwagi na bezpieczeństwo obywateli pozostaną one tajne." W myśl zasady "skoro nie mam ich czym postraszyć, żeby na mnie głosowali, to chociaż ich przekonam, że bardzo się o nich troszczę".

Chyba, że faktycznie pan Obama się boi, ale to nie najlepiej świadczy o przywódcy największej potęgi militarnej na świecie. Ale też nie dziwi, bo niewieścienie mężczyzn idzie ręka w rękę z demokracją.

Ofiary demokracji cz.3

niedziela, 15 maja 2011

Apel

Skąd się wzięło 83%?

Przygotowuję krótki film o podatkach płaconych przez konsumenta (vat, akcyza i inne), jako kontynuację mojego pierwszego filmu na temat kosztów pracy (150 tysięcy obejrzeń!). Niestety przepisy są potwornie zagmatwane i każda moja próba policzenia i oszacowania tego bałaganu kończy się pogubieniem się we wszystkim i frustracją. Pomóżcie! Czy wie ktoś gdzie mogę znaleźć jakieś szacunki na ten temat? Szczegóły, skąd się wzięło 83 procent podatków?

Proszę o komentarze na blogu lub na st.zhalinowa@gmail.com

sobota, 14 maja 2011

Naprawa pojęć

Piątek trzynastego upłynął pod znakiem awarii Bloggera. Dziwne rzeczy działy się z moimi wpisami. Przepadło też kilka komentarzy, które mam nadzieję, że jeszcze wrócą. Wierzę, że to już koniec tych niespodzianek.

Jak czytam na portalu Gazety, dwóch działaczy PiS zostało podanych do sądu za nazwanie homoseksualizmu dewiacją. Sprawa jest o zniesławienie. O ile oskarżający ich prawnik, gej, może czuć się urażony wypowiedziami obu panów, o tyle nazwanie dewiacji zniesławieniem, mija się trochę ze zdrowym rozsądkiem. Wszak dewiacją jest tylko odstępstwem od normy. A homoseksualizm JEST odstępstwem od nomy. Dewiacja może być czymś złym, ale nie musi.

Dewiantem może być też ktoś chorobliwie dbający o czystość w mieszkaniu. Trzy razy dziennie sprząta wszystko i dezynfekuje. Czy to jest czymś złym? Czy może stanowić podstawę do zniesławienia? Jeśli o takim czyściochu powiemy "on jest czyściochem" to nie powinien czuć się urażonym, bo sam dobrze wie, że nim jest. No chyba, że (i to może być problem wspomnianego prawnika) sam tego nie akceptuje.

Konfucjusz głosił, że "naprawę państwa należy zacząć od naprawy pojęć". Ale nie chodzi jedynie o naprawę pojęć "popsutych" przez dwudziestowieczną epidemię czerwonki. Pojęć takich jak "prawica", którą nazywany jest PiS, czy "liberalizm", który nie wiadomo jakim cudem nagle kojarzy się z Platformą. Należy także wyrzucić do kosza te pojęcia, które na potrzebę socjalistów zostały stworzone w taki sposób, aby jednoznacznie negatywnie wartościowały ludzi stawiających zdrowy rozsądek ponad politpoprawnością.

Nie trzeba daleko szukać, rzeczeni działacze PiS zostali nazwani "homofobami". Termin ten został ukuty specjalnie na potrzebę piętnowania ludzi, którzy związki jednopłciowe uważają za nieeleganckie. Ale słowo "fobia" oznacza lęk. W dodatku lęk nieuzasadniony występujący u neuropatów. W to postępowcom graj. "Nazwijmy ich wariatami i cześć." I faktycznie - bycie "homofobem" jest obecnie postrzegane jako coś, czego należy się wstydzić.

Gdy przez środek miasta przetacza się parada półnagich facetów głaszczących się po tyłkach, to młoda matka, która miała pech wyjść właśnie w tym momencie na spacer z synkiem i jest zażenowana tym, co jej pociecha musi oglądać, jest chora psychicznie. To co ona odczuwa to nie uzasadnione obrzydzenie, tylko irracjonalny lęk.

Byłem kiedyś na weselu, na którym wśród gości była też para homoseksualistów. Zachowywali się całkowicie normalnie, przyzwoicie i nie wadzili nikomu. Ja z pewnością należę do ludzi, którzy przez gejowskich działaczy nazwani byliby "homofobami". Ale jakoś potrafiłem na tej imprezie normalnie się bawić. Gdybym miał inny lęk, dajmy na to arachnofobię, to z pewnością bym się tak beztrosko nie bawił wiedząc, że gdzieś po sali grasują dwa osiemdziesięciokilogramowe pająki.

To nie jest fobia. Ja bym to nazwał raczej "gejowstrętem". Oczywiście zaznaczam jednocześnie, że jest różnica między homoseksualistą, a gejem. Nie mam nic przeciwko homosiom, ale gejów nie potrafię ścierpieć. Tak samo jak szanuję ludzi ciężko i uczciwie pracujących, a nienawidzę związkowców, którzy mienią się ich rzecznikami. Tak samo jak kocham kobiety, lecz nie znoszę feministek, działających przecież "dla ich dobra".

Innym wygodnym hasłem socjalistów jest uniosceptyk. Sceptykiem nazywana jest osoba, która ma wątpliwości. Zatem wydźwięk tego określenia jest: "to jest ten, co nie ma opinii", albo wręcz "ten co się nie zna". Otóż ja mam opinię. Bardzo dobrze ugruntowaną. Jestem przeciwnikiem Unii. Jestem "anty". Nie mam żadnych wątpliwości, że jest to zaraza i zguba naszej cywilizacji. I swoją postawę potrafię uzasadnić dużo mocniej niż ci "unioignoranci". Proszę bardzo, też potrafię tworzyć słowa.

Takich haseł, pojęć i epitetów jest bezliku. Ale my je jeszcze kiedyś odkręcimy lub wyrugujemy.

piątek, 13 maja 2011

Ostanie się tylko najlepszy

Natknąłem się niedawno w sieci na dyskusję w TVP na temat broni. Sama dyskusja to dłuższy temat. Moją uwagę przykuł fragment wstawionego reportażu.

Pokazuje on scenę nagraną amatorską kamerą, w której jeden kierowca zatrzymuje drugiego, który najwyraźniej czymś go uraził. Podchodzi do jego samochodu, ofukuje go w kilku nieprzyjemnych słowach, oklepuje mu maskę otwartą dłonią, po czym wraca do swojego wozu. Komentarz do tej scenki jest następujący:

Co by było, gdyby obaj panowie mieli broń? Co by było, gdyby nawet tylko jeden z nich był uzbrojony?

Już odpowiadam: Gucio! Agresor może i nie miał broni, ale zapewne ma ręce. Mógł trzasnąć drugiego kierowcę w twarz. Nie zrobił tego. Dlaczego? Mógł też wyjąć z kieszeni gwóźdź (klucz, monetę, zapalniczkę) i złośliwie zarysować lakier samochodu swojego winowajcy. Nie uczynił tego. Dlaczego?

Możliwe odpowiedzi sprowadzają się do dwóch:

a) Nie jest całkowicie zdziczałym bęcwałem, za jakiego uważają go czerwoni i uznał, że rękoczyny są zbyteczne w tej sytuacji i dobitne zwrócenie uwagi powinno wystarczyć.

b) Chciał to zrobić, ale powstrzymał się ze względu na grożące mu konsekwencje prawne.

Moje pytanie brzmi: W której z powyższych sytuacji dżentelmen ów miałby sięgnąć po pistolet i zastrzelić tego drugiego?

a) Sprawa jest zbyt błaha, by trzepnąć gościa w twarz, no chyba że miałby pistolet, wówczas, czemu nie, zastrzeli pirata drogowego.

b) Nie przywalił gościowi, za co groziłoby mu do roku więzienia, nie zarysował mu fury, co skończyłoby się pewnie grzywną, ale jest bardziej niż chętny, żeby zamordować go z zimną krwią, za co czeka go 25 lat więzienia. Z legalnej, zarejestrowanej broni oczywiście.

Coś mi się tu nie klei. Gość normalnie pokrzyczał, powygrażał i poszedł. Skąd komuś może w ogóle do głowy przyjść, że gdyby miał pistolet doszłoby do czegoś więcej?

My mówimy jasno: dostęp do broni tak, ale wraz z odpowiedzialnością. Dlatego domagamy się surowych kar za zabójstwo, z karą śmierci włącznie. Socjalistom natomiast się wydaje, a przynajmniej tak sugerują przy każdej nadarzającej się okazji, że my chcemy dać wszystkim pistolety ze słowami: "Idźcie kochanieńcy sobie postrzelać. Od dzisiaj wolno."

W takiej sytuacji faktycznie, tak jak nas próbują przekonać, dwa dni po wprowadzeniu powszechnego dostępu do broni wśród żywych pozostanie jedynie Chuck Norris, który będzie miał 7 miliardów ciał do zakopania. Z półobrotu oszywiście!

środa, 11 maja 2011

Ofiary demokracji cz. 1

Obecnie powstaje mnóstwo teorii związanych ze śmiercią Bin Ladena. Z braku dokumentacji mówi się, że akcja, którą w zeszłym tygodniu żył cały świat, to lipa, że zabito kogoś innego, że Osama nie żyje już od dziesięciu lat, że był agentem CIA, że w ogóle nie istniał, albo, że diabli wiedzą co jeszcze. Winę za te niedopowiedzenia ponosi przekleństwo dzisiejszych czasów, czyli demokracja.

Załóżmy, że Bin Laden już od dziesięciu lat wyleguje się w raju wśród tłumu dziewic i że rząd USA cały czas o tym wiedział. Dlaczegóżby miał udawać, że jest przeciwnie? Po to, żeby między innymi usprawiedliwić przed społeczeństwem wojnę. Trzeba wymyślić jakąś górnolotną misję dla żołnierzy, jak walka z terroryzmem. Wyborcy pokiwają głowami, powiedzą, że słusznie, że tak trzeba i przejdą nad tym do porządku dziennego.

Skoro jednak podawane przez rząd przyczyny nie są prawdziwe, to o co jest ta wojna?. Jeżeli rząd sili się na wymyślenie kłamstwa, by społeczeństwo zaakceptowało wojnę, to OCZYWISTYM jest, że prawdziwa przyczyna wojny jest nie do zaakceptowania przez przeciętnego wyborcę. Czyli na przykład wojna o ropę.

I tu tkwi sedno problemu. Monarcha w takiej sytuacji, zamiast wydawać pieniądze na bajkopisarzy i fałszerzy, mówi wprost: "Wypowiadamy wojnę Naftostanowi, bo oni mają ropę, której my potrzebujemy!" Część ludzi powie, że to bardzo dobrze, bo będziemy bogatsi, inni mówią, że to źle dla kilku baryłek zabijać ludzi, a większość w ogóle się nie przejmie, bo się nie znają na polityce (w monarchii nie muszą, ten problem spoczywa na fachowcu). I nawet, gdyby 99 procent społeczeństwa uznało to za błąd - nikt oprócz monarchy nie ma nic do powiedzenia i kropka. Zatem nie ma najmniejszej potrzeby nikogo okłamywać ani nikim manipulować. A jeśli monarsze nie chce się tłumaczyć to zamiast bajdurzyć nie mówi nic i koniec.

W takiej sytuacji Jerzy III, z bożej łaski XLII Król USA, dziesięć lat temu byłby ogłosił śmierć Bin Ladena ku ogólnej uciesze ludu, a wojnę prowadziłby swoją drogą.

Może i Bin Laden umarł 10 lat temu, ale prawda umarła dużo wcześniej.

Ofiary demokracji cz.2

niedziela, 8 maja 2011

O burdach ulicznych

Zamknięcie stadionów to nie tylko, jak powszechnie się mówi, wprowadzenie odpowiedzialności zbiorowej, co jest bardzo złe. Jest to również wprowadzenie, co moim zdaniem może nieść dużo gorsze konsekwencje, podwójnych standardów.

Nie oszukujmy się, zadymy na stadionie można się było spodziewać i spodziewano się. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć obecność uzbrojonych po zęby policjantów z ciężkim sprzętem czekających w gotowości na zapłon? Poza tym, czy widział ktoś na trybunach spokojną rodzinkę, która przybyła podziwiać mecz? Nie, bo nikt rozsądny nie zabierze w takie miejsce żony i dzieci, chyba, że potrafią i chcą się naparzać. Takie rzeczy się na meczach dzieją i już. Nie pochwalam tego, ale tak jest.

Sposobem na to nie jest zamykanie stadionów, co obawiam się, że tylko problem pogłębi, ale identyfikacja "przywódców" ich ukaranie. Jeśli policja i prokuratura byłyby w tych działaniach skuteczne, to po kilku akcjach problem by zniknął i za rok czy dwa znów można byłoby się bez obaw wybrać na mecz z dziećmi.

Tak, winne jest kalectwo organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości.

Drugim sposobem jest zaakceptowanie status quo i uznać, że nawalanki po meczu są czymś normalnym. Uwzględnić w cenie biletu koszty napraw (zapewne już są uwzględnione), umieścić na biletach i przy wejściach na stadion ostrzeżenia i niech się tłuką. Firmy remontowe zarobią, bukmacherzy zarobią, bo będą obstawiać nie tylko wynik meczu, ale i wynik "deseru", a ludzie będą zadowoleni, że młodzież wybija sobie zęby na stadionie i za swoje pieniądze, zamiast łazić po mieście i przewracać samochody. I niech się tłuką na zdrowie - każdy naród potrzebuje prawdziwych, agresywnych mężczyzn, którzy w razie czego będą potrafili i chcieli tłuc się w obronie swoich "barw klubowych"

To był tylko taki wstęp. To na co chcę zwrócić uwagę, to wspomniane podwójne standardy. Jak już mówiłem, kibole tłuką się w miejscach może nie przeznaczonych do tego, ale na pewno na to przygotowanych, z ludźmi i funkcjonariuszami również na to przygotowanymi. Konkretny czas i miejsce, żadnych niespodzianek. A teraz cofnijmy się o kilka miesięcy:

Biały dzień, dzielnica Warszawy, można by powiedzieć "rekreacyjna", turyści, spacerowicze, dzieci. Parę pojedynczych patroli Straży Miejskiej w letnich uniformach. Grupa seniorów zaczyna się awanturować, wyzywać, roznosić barierki, atakować werbalnie i fizycznie stróży porządku. Bronią Krzyża. 

Proszę porównać - jeśli któraś z tych sytuacji jest bardziej nie na miejscu i zagraża osobom trzecim, to właśnie ta druga.

Dlaczego wówczas nikt nie nakazał zamknięcia kościołów?

piątek, 6 maja 2011

Niedaleko pada placek od zadu

Kiedy mówiliśmy w grudniu 2009, że powstaje nowe państwo, w którym Polska będzie jedynie "województwem", traktowano nas jak obłąkanych. Mówiono: "Bzdura! UE nie posiada symboli państwowych, takich jak flaga, czy hymn". W przyszły poniedziałek, niespełna półtora roku po tym, jak podaje Express.co.uk, a za nim portal JKM, brukselski dekret nakazuje świętowanie "Dnia Unii Europejskiej", poprzez wywieszenie na budynkach publicznych niczego innego, jak właśnie flagi Unii Europejskiej.

To większość z nas zna z niedalekiej przeszłości - niedaleko pada jabłko od jabłoni. Ale to nie koniec. ZSRE posunęła się nieco dalej niż jej niesławny poprzednik. Niewywieszenie tej flagi na wskazanych budynkach będzie karane grzywną. Grzywną płaconą pieniędzmi podatników państwa członkowskiego, którzy już i tak są ograbiani na poczet bezkresnego wzrostu brukselskiej biurokracji.

Ponadto, UE z góry założyła, że wskazane instytucje mogą nie zastosować się do dekretu i nakazała, by każda z nich sfotografowała flagę UE powiewającą na swoim budynku i przesłała pocztą elektroniczną do KE. Czyli, że trzeba dowieść swojej "niewinności". Brak słów.

I to wszystko za nasze pieniądze. Z podatki emerytów, którzy walczyli przeciwko Hitlerowi i Stalinowi o wolną Polskę.

Proponuję wywieszenie tego dnia w oknach nieoficjalnej flagi eurokołchozu. A najlepiej, zamiast tego (bo w końcu choć nieoficjalna, to jest to ciągle flaga UE) zrzucić flagę Polski do połowy masztu i przystroić czarną szarfą.

Proponuję też fotografowanie euroszmat powiewających nad polskimi budynkami publicznymi. Za kilka lat będziemy te zdjęcia oglądać z takimi samymi uczuciami, jak zdjęcia flag III Rzeszy nad zniszczoną Warszawą, czy też sierpa i młota, które wkrótce je zastąpiły, tym razem nad Warszawą odbudowywaną, ale przez niszczony naród.

I to tyle. Dalsze pisanie mogłoby źle się skończyć dla mnie i mojej klawiatury, bo krew w moich żyłach już się gotuje.

niedziela, 1 maja 2011

Czy książki są po to, by je czytać, czy po to, by je sprzedawać?

 Bardzo proszę zajrzeć na stronę Dziennik.pl, bo inaczej nikt mi nie uwierzy, że ktoś może wygadywać takie głupoty. Chodzi mi o przewodniczącego Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Księgarzy, Jerzego Mechlińskiego. Mówi on:

Ogólnopolskie Stowarzyszenie Księgarzy od sześciu lat obserwuje zapaść na rynku książki. Przeraża komunikat Biblioteki Narodowej o tym, że w ubiegłym roku 56 proc. Polaków nie wzięło do ręki książki. By ten problem zacząć zmieniać, trzeba jak najszybciej uchwalić ustawę o książce i jej cenach.

A dalej możemy przeczytać, co ustawa ta miałaby regulować:

Przedstawione przez Stowarzyszenie proponowane zmiany zakładają m.in.: wprowadzenie sztywnych cen książek; nałożenie obowiązku stosowania takich samych upustów w stosunku do wszystkich sprzedawców detalicznych i zakaz sprzedaży podręczników poza księgarniami.

Czy ludzie ci są idiotami? Ustalenie sztywnych cen książek (chodzi tu o cenę minimalną), oczywiście będzie miało skutek odwrotny od zamierzonego. Jeśli ktoś tego nie rozumie, to wystarczy krótki eksperyment myślowy:

Załóżmy, że są dwie księgarnie, albo jeszcze lepiej, księgarnia i supermarket, bo to przeciwko niskim cenom w tych drugich wymyślono tę ustawę. W obu możemy kupić książkę "Tysiąc potraw z ziemniaka". W księgarni za 29, 90, a w supermarkecie za 19,90. Wchodzi ustawa i minimalna cena tego poczytnego tytułu zostaje ustalona na 25 złotych.

Księgarnia nie robi nic, bo spełnia kryterium. Supermarket jednak musi podnieść cenę tej książki do ustalonej wielkości. Do supermarketu przychodzi klient, który jest zainteresowany tą książką, jednak nie planuje na nią wydać więcej niż 20~22 zł. Więc, o ile przed podwyżką chętnie by ją zakupił, o tyle teraz tego nie zrobi. Zamiast tego kupi przecenione rękawice murarskie duże pakowane po trzy pary za 18,29.  Oczywistym efektem tego idiotycznego pomysł będzie to, że MNIEJ osób, niż te 44 procent, sięgnie po książkę.

Wzrost ceny zmniejsza popyt. Jest to jedna z podstawowych zasad rynku i kto twierdzi inaczej, ten jest głupcem.

Argumentacja przedstawiona w kolejnym akapicie u normalnego człowieka powoduje, że obraz zachodzi mu czerwienią. Po pierwsze dlatego, że trąci najjaskrawszą odmianą socjalizmu i po drugie - bo go zwyczajnie krew zalewa:

Jak przypomniał Mechliński, niedawno hitem wydawniczym była nowa książka Dana Browna. W jednej z sieci supermarketów można ją było kupić za 24 złote, w księgarniach kosztowała około 40 złotych. "Jaka w tym logika? Księgarze nie są w stanie tak funkcjonować" - powiedział prezes OSK. Zaznaczył, że wydawca powinien mieć możliwość zadecydowania w jakiej cenie dany tytuł będzie sprzedawany. Potem może taką decyzję zmienić, ale decyzja powinna należeć do niego.

Pierwsza część mówi jasno, że według pana Mechlińskiego książki są nie po to, by ludzie je czytali, ale po to, by księgarnie mogły zarobić. Czytelnictwo jest tylko efektem ubocznym. Jest dokładnie odwrotnie. Jeśli "księgarze nie są w stanie tak funkcjonować", to ich interes, jako niewydajny, powinien upaść. Na jego miejsce powstanie inny, który da sobie radę. A były właściciel przerzuci się na produkcję rękawic murarskich.

Jeśli ktoś potrafi sprzedać towar po niższej cenie, to znaczy, że jest bardziej gospodarny i dzięki temu ma więcej klientów, zadowolonych, że mogą ten towar tanio kupić. Nie może być tak, że remedium na niegospodarność drugiego przedsiębiorcy jest: a) podniesienie ceny towaru, w efekcie czego klient jest ograbiany dla idei; b) Zmniejszenie atrakcyjności gospodarnego przedsiębiorcy na rynku. Sztuczne podnoszenie cen na jakikolwiek produkt jest wyzyskiem. Wyzyskiem konsumenta, czyli nas wszystkich.

I to co już pisałem przy okazji wpisu o taksówkach: To nie jest walka z nieuczciwą konkurencją! To jest generowanie sztucznej konkurencji! Jeśli ktoś mówi, że uprzywilejowanie jednego przedsiębiorcy jest walką z nieuczciwą konkurencją, ten jest albo głupcem, albo krętaczem i sukinsynem, a najczęściej i jednym, i drugim.

Druga część przytoczonego akapitu mówi o regulowaniu ceny detalicznej przez wydawcę. To już było. Pytanie brzmi: Jakim prawem? Jeżeli księgarz od wydawcy kupił książkę, to jest ona jego własnością i kropka. Tylko on ma prawo decydować, za ile ją odstąpi czytelnikowi. Może książkę tę spalić, podrzeć, użyć do podparcia chybotliwego stołu oraz sprzedać klientowi ze stratą. Własność jest własnością.

Wyobraźmy sobie, że sprzedaję komuś samochód za dwadzieścia tysięcy i żądam od niego, by nie odsprzedał go nikomu taniej, niż za 24 tysiące. Czy wówczas możemy powiedzieć, że samochód jest własnością nabywcy?

To, że w ogóle możliwość wprowadzenia takiej ustawy jest rozpatrywana, bardzo źle świadczy o "wolnym" rynku w Polsce i jeszcze gorzej mu wróży. Jeśli bowiem ten złodziejski pomysł przejdzie, to będzie to furtka dla kolejnych takich ustaw. Argumentacja, jakkolwiek błędna i bandycka, jest uniwersalna. Tylko czekać, aż sprzedawcy obuwia, zabawek, słodyczy, sprzętów AGD i milionów innych zaczną masowo ją kopiować na swoje potrzeby. Bo przecież oni też "nie są w stanie tak funkcjonować".

Starci klient, ale co ich to obchodzi?