niedziela, 30 października 2011

Odlewanie Kaczyńskiego

W Wołominie, jak podaje portal Polskiego Radia, ma stanąć pierwszy w Polsce pomnik tragicznie zmarłego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego.

Ani trochę informacja ta mnie nie zaskoczyła. Dziwię się wręcz, że PiSowscy działacze tak długo zwlekali - przeszło półtora roku po wypadku odsłonięty ma zostać pierwszy pomnik i to w niespełna 40-tysięcznym Wołominie. Nie jestem też najmniej zaskoczony sporami i kontrowersjami na jego temat. Katastrofa Smoleńska jest wszak najważniejszym frontem konfliktów między wyznawcami PO i PiSu. Nie dziwi mnie też fakt możliwości obejścia oficjalnych procedur. Do ich obchodzenia w dużo ważniejszych sprawach już wszak przywykliśmy. A propozycję odsłonięcia popiersia 11 listopada, w Święto Niepodległości, odbieram jako niesmaczny żart.

Ale jedno zdanie przywiało dawne wspomnienia:

Związany z PiS radny Ryszard Walczak zapowiada: mamy formę, z której możemy odlewać kolejne popiersia i rozpowszechniać je po całej Polsce.

Fabrycznie odlewany Kaczyński! Coś wspaniałego! To że PiS ma plany stawiania pomników Kaczyńskiego w całej Polsce wcale mnie nie dziwi, ale myślałem, że stać ich na trochę więcej finezji niż taśmowo produkowana figurka. Może to i lepiej, bo lżej dla podatnika. Ale nie mogłem oprzeć się skojarzeniu z pomnikami Lenina stawianymi w całym Związku Radzieckim. Też były odlewane taśmowo, ale Lenina przynajmniej podzielono na kilka segmentów, co dawało całkiem spory wachlarz różnych póz, w jakich towarzysz Włodzimierz Ilicz mógł się prezentować (zdarzyło się ponoć nawet, że miał dwie czapki - jedną na głowie, drugą w ręce).

Historia powtarza się jako farsa.

niedziela, 23 października 2011

Bóle krzyża

W sejmie mamy obecnie "Bandę Pięciorga". Można o tym już mówić oficjalnie. "Antysystemowa" partia pana Palikota trąbiła przed wyborami jakie to ważne reformy trzeba przeprowadzić, chciała walczyć z biurokracją, naprawiać politykę i zmieniać gospodarkę. Obecnie całą swoją siłę skupia na dekoracji sali obrad.

I tu nawet nie chodzi o to, że nie realizuje swojego planu, bo to wiele by nie zmieniło. Ma część dobrych pomysłów, część złych, a część dziwnych. W sumie ani byśmy na ich realizacji wiele nie zyskali ani stracili. Ciekawostką jest wszak to, że mimo ciągłego wyliczania w swojej kampanii, co jest złe i co trzeba natychmiast zmienić, dziś okazuje się, że sprawą numer jeden jest dla niego krzyż w sali sejmowej. Pozazdrościć tylko takiego optymizmu. Najwyraźniej w Polsce obecnie nie ma żadnych pilniejszych problemów.

Czuję się trochę jak w tej reklamie telewizyjnej sprzed kilku lat, w której rodzina je obiad i nagle ojciec prawie dostaje zawału, dzieciak ma atak astmy, a matka w krzyk, bo przepaliła się żarówka. Bo "oni nie mają większych zmartwień". Polacy niestety mają i zwisa im, czy ten krzyż tam wisi, czy nie.

Wyższą, całkowicie niezasłużoną  rangę tej błazenadzie nadała wypowiedź naszej byłej karykatury prezydenta, pana Lecha Wałęsy. Najwyraźniej też ma jakiś interes w tym, żeby ludzie zapomnieli o pilnych sprawach, kryzysach i aferach. Albo i nie ma a robi to tylko dlatego, że jest idiotą, co nieraz w podobnych sytuacjach nie bez sukcesu starał się wykazać. Zapewnił, że krzyż z sali obrad zniknie po jego trupie (wywiad Onetu).

Nasz niewielki noblista oraz światowej sławy bojownik o demokrację powiedział był, że również po jego trupie odbędzie się referendum dotyczące wieszania lub niewieszania symboli religijnych w tejże sali, trafiając tym samym do Klubu Demokratycznych Hipokrytów, który swoją obecnością uświetnia już sam redaktor Michnik.

W tym samym wywiadzie pan Prezydent powiedział:

Znam się na tym i Palikot żadnych szans na prezydenturę Polski nie ma. Ani dziś, ani w przyszłości - ocenił.

Jak można wierzyć w takie słowa z ust człowieka, który w 1990 roku najdobitniej wykazał, że prezydentem Polski może zostać każdy bałwan?

A co do samego krzyża, to trudno jest zrozumieć o co jest ta wojna. Komu on przeszkadza? Katolikom? Na pewno nie, z jasnych przyczyn. A może wyznawcom innych religii, lub ateistom? A niby dlaczego? Przecież dla nich ten krzyż nie ma żadnego symbolicznego znaczenia. Jest tylko dekoracją. Gdyby zamiast niego powiesić na ścianie Monę Lisę, albo landszafcik kupiony na rynku starego miasta, osoba niewierząca w Chrystusa powinna to odebrać w ten sam sposób. Różnica jest tylko estetyczna.

Czy może krzyż to jakiś zakazany symbol? Wówczas należałoby wyjąć krzyże z ram okiennych, a wszystkie skrzyżowania zamienić w ronda. Przynajmniej do czasu, kiedy powstanie religia, która uzna za święty kształt okręgu. A jeśli powstanie religia "wędkaryzm", której symbolem będzie haczyk, to wszystkie palta posłów będą układane w sejmowej szatni na podłodze.

Jestem przekonany, że gdyby salę obrad udekorować posągiem pięknej Wenus, albo Temidy (o ile posłowie o niej słyszeli), to nie byłoby żadnych znaczących protestów ze strony osób niewierzących w rzymskie i greckie bóstwa. Mimo, że jak podejrzewam, jest ich w sejmie znacznie więcej niż niekatolików.

O co więc chodzi Palikotowi? Ten krzyż, to po Smoleńsku kolejny detal, którym trzeba się różnić i o który trzeba drzeć, albo i palić koty, bo gdyby nie te krzyże, jeden z drugim, to szybko okazałoby się, że żadnej ISTOTNEJ różnicy między tą piątką nie ma. Bo i nie ma.

poniedziałek, 17 października 2011

Niesmak po wyborach

Tak naprawdę, to wielkiego niesmaku po tych wyborach nie czuję. Nie dzieje się wszak nic, czego bym się nie spodziewał po wybrańcach. Jest to więc dokładnie ten sam niesmak, co przed wyborami. Może tylko powiększony o tę irytującą świadomość, że tak wiele osób naprawdę uwierzyło, że będzie inaczej.

Przed wyborami sam pan prezydent wołał, że zaraz po wyborach należy się chwycić za reformy. Dziś jego partyjni koledzy mówią, że ze zmianą rządu poczekają, aż minie polska prezydencja w Unii. Nie wiem dlaczego tak, nie wiem, jaki to ma związek, ale jest to bardzo wygodna wymówka, żeby jeszcze nie rozpoczynać reform. Skoro bowiem przed wyborami, które nic nie zmieniły nie miało to sensu, to teraz, tuż przed przetasowaniem rządu tym bardziej nie ma co zaczynać. Tylko szkoda, że przed wyborami nikt nie mówił o takim planie.

A później? Później minie wyborcza gorączka, ludzie ochłoną, zapomną, przyzwyczają się i jakoś doczekają do końca kadencji. A jak nie, to i tak w przyszłym roku najpewniej przyjdzie długo wieszczony kryzys i stanie się kolejną wymówką. Obawiam się, że żadnych reform w tej kadencji nie doczekamy. Może oprócz kilku podwyżek podatków, o których także nie było mowy przed wyborami, a które powoli zaczynają kiełkować tu i ówdzie.

piątek, 14 października 2011

Skrobanka tak, piszczałka nie

Na stronie The Telegraph przeczytałem artykuł o nowym prawie Unii Europejskiej. Lektura sprawiła, że zwątpiłem w moją znajomość języka angielskiego. Przeczytałem artykuł jeszcze raz, bardzo uważnie słowo po słowie i zrozumiałem to samo. Rzuciłem jeszcze okiem na datę, czy nie wygrzebałem przez przypadek jakiegoś kwietniowego starocia. Nie.

Unia bardzo poważnie bierze sobie do serca bezpieczeństwo naszych dzieci. Dlatego ustalono wiek minimalny samodzielnych zabaw balonikiem na 8 lat, a piszczałkami na 14 lat. Według naszych właścicieli pozwolenie dziecku na zabawę tymi przedmiotami niechybnie prowadzi do śmierci w męczarniach.

Aż trudno mi uwierzyć, jak fartownym dzieckiem byłem. Bawiłem się balonikami, piszczałkami, klockami bez unijnego atestu, a nawet termometr zdarzyło mi się rozbić raz, czy dwa razy. Jak ja to przeżyłem?

Unijni biurokraci już całkowicie stracili poczucie tego co robią. Klepią te dyrektywy, jak idiota siedzący na brzegu strumienia, tłukący kijem w wodę. Z nudów i z głupoty. Nudzą się, bo jest ich za dużo.

W wieku ośmiu lat sam rozkręcałem i naprawiałem zepsute zabawki złożone z drobnych, śmiertelnie niebezpiecznych elementów i nic złego mi się nie działo. Obecnie dzieci skaczą na szelkach bungee. A ONI uważają CZTERNASTOLATKA za idiotę, który zabije się gwizdkiem.

Dużo bardziej ryzykowna dla zdrowia i życia młodego dziewczęcia jest aborcja, nie mówiąc o jej niedoszłym potomku. A przecież Unia rękami i nogami popiera prawo do aborcji, również nastolatek. Czy mógłby mi to ktoś wytłumaczyć?

Dobrze, że Szwajcaria nie należy do UE, bo nie wiem, jak tamtejsi rodzice tłumaczyliby swoim nastoletnim pociechom, że mogą w aptece kupić prezerwatywę, produkowaną specjalnie z myślą dwunastolatkach, ale do piszczałek muszą jeszcze dorosnąć.

Baloniki i piszczałki są dla DZIECI. Czy ktoś słyszał kiedyś producenta piszczałek mówiącego "... tak, naszym 'targetem' są mężczyźni w grupie wiekowej 30-45 lat oraz kobiety w czasie menopauzy"? Czy ktoś widział sprzedawcę baloników przed klubem nocnym albo dyskoteką? Nie, oni rozstawiają się w ogrodach zoologicznych i w lunaparkach, bo tam jest pełno dzieci. Wygląda na to, że ci balonikarze to mordercy bez sumienia, którzy dadzą dziecku do ręki śmiertelną broń i jeszcze zainkasują za to dwa złote.

Nie mam pojęcia, jak częstym zjawiskiem jest śmierć od balonika, piszczałki, czy kolorowanki. Nigdy nie przyszło mi do głowy, by to sprawdzać. Nie wiem, czy w ogóle ktoś prowadzi taką statystykę. Ale wiem jedno, że odpowiedzialny rodzic sam wie, czy jego dziecko jest normalne i można pozwolić mu się bawić balonikiem, piłką, albo plastikową ciężarówką, czy też jego dziecko jest debilkiem i lepiej nie ryzykować, a do zabawy dawać mu tylko duże klocki z jednolitego materiału. A jeśli rodzic jest nieodpowiedzialny, to zakaz i tak nic nie da.

Ale ONI po to, by z wątpliwą skutecznością zmniejszyć umieralność wśród debilków z nieodpowiedzialnymi rodzicami, odbierają dobrą i pouczającą zabawę, która rozwija wyobraźnię tysiącom normalnych dzieci normalnych rodziców. Lepiej wszak od miliona radosnych dzieci jest mieć milion i jednego smutasa.

czwartek, 13 października 2011

Bez jaj

Matuszka Unia uwielbia zabraniać. Od 1 stycznia zostanie wprowadzony zakaz sprzedaży jajek z chowu klatkowego (czytanka). Dla dobra kur. Jak można przeczytać w artykule, chów klatkowy został uznany przez obrońców praw zwierząt za wyjątkowo niehumanitarny.

Dla mnie cokolwiek kontrowersyjnie brzmi słowo "niehumanitarny" w odniesieniu do zwierząt, ale nie chcę się w to zagłębiać. Kury na bok. Dla mnie ważniejszy jest człowiek. A co zakaz ten oznacza dla człowieka? Tylko jedno - droższe jajka.

Na rynku obecnie mamy zatrzęsienie rodzajów kurzych jaj. Od całkiem małych do ogromnych z dwoma żółtkami. Są jajka zdrowe, wzbogacone w jakieś omegi, od kur na specjalnej diecie, są jajka od kur radośnie biegających po wybiegu, jajka od kur chowanych bezstresowo, z uwzględnieniem zasad sprawiedliwości społecznej, od kur lesbijek, od kur pod stałą opieką specjalisty z psychologii weterynaryjnej i diabli wiedzą jakie jeszcze jajka. Cechą, która sprawia, że ludzie kupują zwykłe jajka z chowu klatkowego jest niska cena i nic poza tym.

Jeśli ekolodzy i unijni komisarze są tak przejęci samopoczuciem kur i stać ich na to, to niech nawet jedzą jajka od kur chowanych w pałacach z lokajami i PS3 w każdym pokoju. Ale samotna matka spod Mławy ma głęboko gdzieś, czy jajka które kupują pochodzą od szczęśliwej i spełnionej kury, bo ona sama ledwie wiąże koniec z końcem, a ma dzieci do wykarmienia. I dla niej, w przeciwieństwie do euroekologów, te dzieci są ważniejsze niż zadowolenie drobiu.

Ta kobieta nie może kupić taniej żarówki, nie może kupić taniego termometru, nie może kupić tanich jabłek ani bananów, bo są za małe, lub zbyt krzywe, nie może kupić tanich ubrań ani zabawek z Chin, a od przyszłego roku również tanich jajek. Ale ci biurokratyczni dranie mają to gdzieś, bo ona nie jest kurą, więc nikogo nie obchodzi, czy jest szczęśliwa, czy nie.

Chodzi o to, by ta kobieta i tysiące innych obywateli ubożały. Bo jak ubożeją, to wyciągają swoje chude rączki do Matuszki Unii i błagają o pomoc. Błagają o dotacje, zasiłki, zapomogi. I wówczas Unia jest potrzebna i dowartościowana i nawet może odda ułamek tego, co przemocą zagarnęła była od tychże obywateli. Jak psu skamlącemu pod stołem z głodu, któremu pan rzuci kawałek skórki lub kostki. Tak się zaskarbia dozgonną wdzięczność zwierzęcia.

Wolałbym, by Unia i ekolodzy dla odmiany zaczęli humanitarnie traktować ludzi.

wtorek, 11 października 2011

Myślenie - zrób to sam

Gazeta Metro dopatrzyła się na jednym z plakatów Prawa i Sprawiedliwości książki "Obóz świętych" niejakiego Jeana Raspaila. Z całkiem niezrozumiałych dla mnie przyczyn fakt ten został poddany krytyce. Podobnie jak redaktorzy Metra, oraz kilka innych osób wypowiadających się na ten temat, nie czytałem tej książki, ani nawet nigdy wcześniej nie słyszałem o jej autorze. Ale ja, w przeciwieństwie do wspomnianych osób nie wypowiadam się na temat samego dzieła, tylko na temat zaistniałej sytuacji.

Anna Wasilewska, która od blisko dwudziestu lat zajmuje się literaturą francuskojęzyczną, choć jak podaje Metro nie znała książek Raspaila mówi:

Nie przechadzałabym się pod pachą z książką Jeana Raspaila. Autor (ur. 1925 r.) jest przedstawicielem skrajnej prawicy, antydemokratą, monarchistą i ksenofobicznym nacjonalistą. Oczywiście demokracja jest po to, aby wszystkie potwory przemawiały. Choć to niepokojące, że aż pięć jego książek jest dostępnych na polskim rynku (...)

Dwie rzeczy uderzają w jej wypowiedzi. Po pierwsze,  jak można jednym tchem mówić o wolności słowa i wyrażać zaniepokojenie, że słowo to jest słyszane? I jak to możliwe, że fachowiec wypowiada się na temat książek, których nie zna?

Ale nie to jest dla mnie najistotniejsze w tym tekście. "Wolność słowa" mamy wszak nie tylko po to, by przemawiały "potwory", ale także po to, by przemawiały idiotki. Bardziej mnie interesuje krytyka pani Sylwii Ługowskiej, za "pokazanie się" z tą książką.

Różnica między człowiekiem rozsądnym a durniem jest taka, że ten pierwszy do lektury podchodzi krytycznie. Książka dla niego jest zbiorem pewnych tez, czy też przedstawieniem światopoglądu, z którym wcale nie musi się zgadzać. Czyta, bo jest ciekawy, co myśli inna osoba. A to, że książka napisana jest przez "potwora" nie znaczy jeszcze, że czytelnik jest potworem.

To że ktoś czyta "Mein Kampf", nie znaczy jeszcze, że pochwala drogę Hitlera. Nie każdy kto przeczytał "Kapitał" jest marksistą, nie każdy kto widział "Niewygodną prawdę" jest wyznawcą algoryzmu i nie każdy, kto przeczytał Biblię jest kreacjonistą. Powiem więcej: nawet satanistę Nergala widziano z Pismem Świętym w dłoni!

Być może Pani Ługowskiej odpowiadają teorie zawarte we wspomnianej książce, a być może czyta ją po to, żeby móc ją rzeczowo skrytykować, a nie robić z siebie idiotki, tak jak to uczyniła pani Wasilewska.

A jak czytają książki ONI? Według NICH wszystko co się przeczyta, czy usłyszy ma być bezkrytycznie przyjęte jako prawda. Na tym polega dzisiejsza edukacja. Na tym polegają dzisiejsze media. To co jest w podręczniku to jest święte i bez dyskusji. Globalne ocieplenie jest powodowane przez Człowieka i grozi kataklizmem. Bezrobotnym trzeba płacić. Państwo musi zapewnić służbę zdrowia. Tak jest napisane, więc tak jest.

I właśnie dlatego ONI muszą kontrolować to co czytamy. Bo tak nas nauczyli - mamy bezkrytycznie i bezmyślnie przyjmować wszystko co czytamy i słyszymy, po to, by łatwo się nami manipulowało. Ale ten miecz tnie w dwie strony, dlatego oni muszą tę drugą stronę spiłować i obić miękkim futerkiem cenzury.

Dla nas książka to lektura, dla NICH to podręcznik. ONI są zbyt tępi, by posiadać własną opinię. Bo do tego trzeba posiadać zdolność samodzielnego myślenia. Umiejętność, którą ONI dawno uznali za zbyteczną i robią wszystko, by pozbawić jej nas i nasze dzieci.

A co do autora - ja też go nie znam, ale jeśli prawdą jest to, co mówi o nim pani Wasilewska - to u mnie już ma plusa, za bycie antydemokratą i monarchistą. Może nawet jak będę miał wolną chwilę to przeczytam "Obóz świętych". Bo czytać książki zawsze warto - chociażby po to, by się z nimi nie zgodzić.

niedziela, 9 października 2011

Demokracja: tak, wola ludu: nie

Portal Korwin-Mikke.pl wychwycił bardzo zastanawiający fragment wypowiedzi Adama Michnika na antenie Tok FM:

P. Michnik ujawnił, że bardzo boi się wyborów. (...) Podkreślił, że szczególnie boi się sił, które za nic mają demokrację.

Czyli czego on się boi? Demokratycznych wyborów, czy przeciwników demokracji? Ja dostrzegam tu bardzo wyraźny brak konsekwencji: z pierwszego zdania wynika, że obawia się on, że większość może jednak być idiotami, w drugim, że pomysł odebrania tym idiotom prawa decydowania o wszystkim i wszystkich, również o samym zainteresowanym jest przerażająca.

Jeśli Pan Michnik faktycznie jest zwolennikiem demokracji, to wówczas słusznie może czuć niechęć do jej przeciwników, ale oczywiście, musi popierać wolę ludu, niezależnie od tego, co lud ów wybierze. Prawdziwy demokrata musi godzić się z głosem większości. Na tym to polega. Tak! Jeśliby przeprowadzić referendum, w którym większość opowiedziałby się za wprowadzeniem monarchii, to monarchiści powinni się cieszyć - z wiadomych przyczyn, ale demokraci również powinni być zadowoleni, bo tak chciała większość - demokracja zwyciężyła. Hitler też został wybrany demokratycznie i zwolennik tego ustroju powinien się tylko z tego cieszyć - stała się wola ludu.

Nie można jednocześnie obawiać się wyników demokratycznych wyborów, oraz tego, że zwyciężą przeciwnicy demokracji, bo jest to po prostu sprzeczność sama w sobie. Chyba, że pan redaktor Michnik jest bardzo bojaźliwy i na wszelki wypadek odczuwa lęk przed wszystkim.

Oczywiście jest inaczej. Daleki jestem od posądzania pana Michnika o jakieś nieuzasadnione stany lękowe. Jego zdaniem demokracja jest dobra dopóty, dopóki ludzie głosują tak jak on chce. On jest zwolennikiem mediokracji, co zresztą nie dziwi w przypadku szefa jednego z najpopularniejszych dzienników w kraju.

Chodzi o to, że on ma mówić większości na co głosować, a większość ma go słuchać. Przy takim scenariuszu fakt, że większość to idioci jest bardzo sprzyjający. Łatwiej nimi manipulować. W każdym normalnym ustroju pan Michnik zostałby w najlepszym dla niego razie wyśmiany. To czego on się naprawdę obawia, to to, że ludzie powolutku zaczynają otwierać oczy i coraz trudniej jest nimi manipulować. Zaczynają dostrzegać, że to co oglądają w telewizji, czytają w gazetach i słuchają w radio coraz mniej trzyma się kupy. I, o zgrozo, wielu z nich zaczyna myśleć samodzielnie. A jeśli pan Michnik nie może manipulować ludźmi, to po cholerę mu demokracja!

sobota, 8 października 2011

Wała zwycięzcom

Demais Jimerson to czarnoskóry szóstoklasista z Arkansas, który jest wybitnie uzdolnionym zawodnikiem futbolu amerykańskiego. Młodzieżowa liga, do której należy postanowiła go z tego tytułu uhonorować. Jego nagrodą jest zakaz zdobywania zbyt wielu przyłożeń w jednym meczu. Limit wynosi trzy przyłożenia, lecz może być przekroczony, pod warunkiem, że przewaga jego drużyny jest mniejsza niż 14 punktów. Czytanka.

Jest to oczywiście bardzo jaskrawy przykład równania w dół. Łatwiej jest bowiem uziemić wybitnego dzieciaka, niż sprawić by jego koledzy pofrunęli. Najbardziej zdumiewające jest tłumaczenie pełnomocnika (pełnomocniczki?) ligi, Terri Bryant:

W tym przypadku zasada ta została wprowadzona, by pomóc jego rówieśnikom w rozwijaniu swoich zdolności w futbolu amerykańskim, nie zaś po to, by ukarać Jimersona.

Nie wątpię, że nikt nie miał w zamyśle ukarania tego dzieciaka, ale pomaganie w rozwoju jego kolegom poprzez obniżanie poprzeczki, to coś nowego. Przecież zanim upośledzono możliwości Jimersona, dzieciaki z drużyny przeciwnej musiały naprawdę dużo się nabiegać i, co nie mniej istotne, główkować, by powstrzymać rywala. Teraz i oni mogą sobie pograć na pół gwizdka, a w sytuacji, w której Jimerson zdobędzie już swoje trzy przyłożenia, to już nawet nie muszą go kryć, ani za nim ganiać, bo i tak im nic nie zrobi.

Sam zainteresowany, mimo, że to nie miała być kara, został bardzo pokrzywdzony. Dawniej trener poganiałby go jeszcze bardziej: "Zdobyłeś siedem przyłożeń - w następnym spotkaniu chcę zobaczyć osiem!", chłopak sam walczyłby o bicie kolejnych własnych rekordów, a w przyszłości zapewne zostałby świetnym zawodowym graczem. Dziś wiadomo - wszyscy mają być równi, a wybitne jednostki trzeba przyciąć do odpowiedniej długości.

Dzieciak jest lepszy od kolegów i to jest jego zasługa. A ci idioci rozumują inaczej: koledzy są gorsi od niego i to jest jego wina.

Jeśli tym biurokratom sportowym tak bardzo przeszkadza ta dysproporcja, to lepszym rozwiązaniem jest umieszczenie Jimersona w drużynie z trzynasto-, lub piętnastolatkami, zamiast podcinać mu skrzydła. Ale o tym nikt nie pomyślał.

Przypomniało mi to inny przypadek, prawdopodobnie jeszcze bardziej bezmyślny, z Ontario. Sznurek. Tym razem sprawa dotyczy młodzieżowej ligi futbolu prawdziwego. Wprowadzona w zeszłym roku zasada głosi, że jeśli jedna z drużyn w spotkaniu prowadzi pięcioma punktami, to zdobywając kolejną bramkę PRZEGRYWA mecz.

Jest to zasada jeszcze gorsza, bo wprowadza odpowiedzialność zbiorową - koledzy wlepili już po golu, wykazali się, w efekcie czego ja już nie mogę się wykazać.

Ta zasada jeszcze bardziej uderza w słabszych. Wyobraźmy sobie, że jestem taką drużynową sierotą - nie urosłem tak jak koledzy, jestem wątły i mam "dziurawe nogi". Wszyscy się ze mnie śmieją. Nagle w czasie meczu udaje mi się fartownie zdobyć piłkę i biegnę z nią przez pół boiska. Podbiega do mnie obrońca - poślizgnął się, drugi nadepnął sobie na sznurowadło - leży, jakimś cudem mijam trzeciego, podbiegam pod bramkę i nic więcej nie mogę zrobić, bo moi zdolniejsi koledzy wykopali już cały limit. To właśnie jest krzywdzące.

Fakt jest taki, że wprowadzanie takich zasad demotywuje! Nie warto walczyć. Jeśli wynik jest 5:0 to drużyna prowadząca nie może nic zrobić i czeka tylko na gola przeciwników, a przeciwnicy też się rozleniwiają, bo prędzej drużyna prowadząca wlepi jednego nadprogramowego gola, niż oni strzelą sześć.

Ponadto słabsza drużyna w uczciwym meczu przegrywając dziesięcioma punktami może się pocieszyć, że nie przegrała jedenastoma. Przy nowych zasadach drużyna, która przegrała pięcioma punktami - przegrała wszystko - gorzej być nie mogło. Co jest bardziej krzywdzące dla psychiki tych dzieci, w trosce o którą wprowadzono tę zasadę?

Zasada powinna być jasna: wygrywa lepszy i kropka. W przeciwnym razie, przy tak zmanipulowanych zasadach zachodzi oczywisty paradoks. Wynik spotkania jest rozstrzygany przez rzut monetą, samo spotkanie trwa zaś kilka minut. Jak? Na początku spotkania sędzia rzuca monetą by wyznaczyć drużynę rozpoczynającą. Gwizdek, drużyna rozpoczynająca wykopuje piłkę i biegnie... do swojej bramki. Strzela samobója. Piłkę dostaje drużyna, która właśnie straciła bramkę, czyli ta sama - ponownie zaczynają ze środka boiska. Powtarzają to kilka razy i drużyna przeciwna przegrywa prowadząc sześcioma punktami nawet nie mając szansy dotknąć piłki.

Znowu nikt nie pomyślał o tym, że skoro i tak przy sześciobramkowej przewadze przerywa się mecz, to równie dobrze zwycięzcą może zostać drużyna lepsza. Efekt na psychikę dziecka (bo o to pomysłodawcy chodziło) ten sam, ale tak jest jednak trochę uczciwiej, nieprawdaż?

Pardon, efekt nie jest ten sam. Przy obecnym rozwiązaniu dziecko koduje, że tylko frajerzy starają się coś osiągnąć. A jeśli ktoś swoją ciężką pracą zdobył za dużo, to trzeba mu to odebrać i przekazać leniom i nieudacznikom. Bo przecież zasada ta jest fundamentem dzisiejszego świata..

Polityczna poprawność wyrządza ludziom więcej szkody niż dobra - wywyższając ciamajdy i poniżając zwycięzców. Tymczasem o wiele cenniejszą lekcją jest przegrana z silniejszym, niż wygrana ze słabszym. Zwłaszcza młodzież od najwcześniejszych lat powinna umieć to zrozumieć. Że należy zwyciężać za wszelką cenę, a jeżeli jest to niemożliwe - przegrać z podniesionym czołem. Złoty medal to nie jest nagroda pocieszenia.

Z niepokojem czekam aż politpoprawni historycy ogłoszą, że Kara Mustafa zwyciężył pod Wiedniem. Wszak Imperium Osmańske zabiło zaledwie półtora tysiąca naszych, podczas gdy siły polsko-austriacko-niemieckie wybiły im 20.000. Jest to bardzo niepoprawna politycznie dysproporcja i zapewne odbiło się to niekorzystnie na psychice Turków. Było im smutno.

piątek, 7 października 2011

Dwie sprawy

Dziś minął termin pobierania zaświadczeń umożliwiających głosowanie poza miejscem zamieszkania. Dla tych, którzy tego nie zrobili, bo nie mieli czasu, przegapili, nie mają jak dojechać, albo zwyczajnie uznali to za zbyt duży trud, bo na przykład mieszkają za granicą- jest jeszcze jeden sposób zagłosowania w innym okręgu.

Od miesięcy rozmawiamy ze znajomymi i przekonujemy ich do głosowania na Nową Prawicę. Wiele osób udało się przekonać - super, są też osoby, z którymi to nie poszło - i też możemy to wykorzystać.

Zakładam, że każdy ma wśród znajomych i rodziny osoby, które chcą głosować na partię inną niż KNP. Część z tych osób mieszka zapewne w okręgach, w których Nowa Prawica została dopuszczona. Przypuszczalnie są wśród nich osoby, które nie mają wybranego kandydata, tylko chcą po prostu oddać głos na swoją partię. I jedną z tych osób można wykorzystać. Jak?

Należy zadzwonić do niej i zacząć tymi słowy: "Słuchaj, chłopie (skarbie), bardzo chcę oddać głos na Nową Prawicę, ale u siebie nie mam takiej możliwości. Zróbmy tak, że ty oddasz swój głos na KNP u siebie, a ja w zamian zobowiązuję się zagłosować na Twoją partię u siebie.", a w niedzielę iść do lokalu wyborczego, zacisnąć zęby i oddać głos na wskazaną przez znajomego partię.

Myślę, że taki "gentlemen's agreement" nie powinien stanowić problemu dla rozsądnych ludzi, a składając propozycję nie ryzykujemy nic.

I druga sprawa dla osób głosujących w okręgu 4 (Bydgoszcz), a również tych z okręgów 25, 26, 38, 40, którzy "do Bydgoszczy będą jeździć". Przypominam, że w Bydgoszczy głosujemy na kandydatów z numerem 2 lub większym. Jeśli ktoś nie wie dlaczego, to proszę zajrzeć tutaj. Zwłaszcza polecam przestudiowanie punktów E4, E12, F3, F5, G1, H1 i, o zgrozo, H16 - trafiony zatopiony.

czwartek, 6 października 2011

Śmierdzące jajo

Kodeks wyborczy ma błędy, jest wewnętrznie sprzeczny i najpewniej pisał go idiota. Takie jest pierwsze wrażenie kogoś, kto przyjrzy się aferze z PKW. Nie należy zapominać wszak o jednym - naszymi przeciwnikami są idioci, ale nie tylko oni.

Bardziej prawdopodobnym mi się wydaje działanie celowe. "Błąd" mówiący o terminie zarejestrowania list, zamiast o terminie złożenia list, jest idealny jeśli chce się zrobić to, co właśnie zrobione zostało, czyli wysiudać tych, którzy wysiudanymi być mieli. Pułapka to bardzo subtelna i w rzeczywistości bardzo trudno jest ją wykryć, dopóki się w nią nie wpadnie. A wówczas już jest za późno, żeby cokolwiek zrobić. Dla mnie jest ona zbyt elegancka, żeby wierzyć w to, że powstała przez niedopatrzenie, raczej widziałbym w niej furtkę bezpieczeństwa dla obecnie rządzących.

Kolejna sprawa to zachowanie PKW. Jej członkowie idą w zaparte i nie popuszczą ani o cal. Twardo się trzymają kodeksu, mimo, że jest on wyraźnie sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. A to przecież są rozsądni ludzie.

Skoro już mamy ustrój demokratyczny, to, zwłaszcza urząd, który trzymać ma pieczę nad podstawowym narzędziem demokracji, jakim są wybory, powinien robić to co jest dla niej dobre. Skoro już wszyscy kąpiemy się w szambie, to przynajmniej nie podtapiajmy się nawzajem. A co jest dla demokracji dobre?

Jeśli Nowa Prawica zostałaby dopuszczona w całej Polsce i zdobyła by większość głosów - to znaczy, że ludzie tego chcieli! Dzieje się wola ludu, zatem demokracja triumfuje. A jeśli nie zdobyłaby żadnego głosu? To nie stałoby się zupełnie nic! W żaden sposób nie zaszkodziłoby to ani konkurencji, ani samej demokracji. Każdy wynik pośredni byłby dla demokracji mniej lub bardziej korzystny. Zaś uniemożliwiając Nowej prawicy start w całym kraju PKW sprzeniewierza się idei, na straży której została postawiona - demokracja na pewno nic nie zyska, ale może stracić.

Innymi słowy - przy tak wielu wątpliwościach należało sprawę rozstrzygnąć na korzyść demokracji. Upór, z jakim PKW walczy by tego nie czynić jest wbrew zdrowemu pojmowaniu rzeczy i wbrew idei wyborów samych w sobie. Nie sądzę, by w PKW siedzieli idioci, którzy robią to nieświadomie. Zwłaszcza, że podjętą decyzją narażają siebie i podatników na dużo większe konsekwencje, niżby to miało miejsce, gdyby "puścili Korwina".

To nie jest działanie racjonalne. Najwyraźniej ludzie ci mają do stracenia coś więcej, o czym nie wiemy. Może są aferzystami, może mają rodziny w zarządach spółek państwowych, może boją się lustracji...? Nie wiem, ale nie wierzę w ich głupotę.

Inną sprawą są sądy obchodzące się z JKM jak ze śmierdzącym jajkiem. Każdy unika podjęcia decyzji w tej sprawie. Ale nie podejrzewam sądów o udział w spisku. Podejrzewam, że się boją. Sprawa urosła do dość sporych rozmiarów. Przyznając rację Nowej Prawicy naraziłyby się nie tylko PKW, ale przede wszystkim Bandzie Czworga, czyli prezydentowi i przyszłemu rządowi (przynajmniej w ich mniemaniu). Przyznanie zaś racji PKW byłoby sprzeniewierzeniem się sadów powierzonej im funkcji.

Sprawa śmierdzi. Jedyne, co nam pozostało to zatkać nos, iść na wybory, a potem czekać na ciąg dalszy..

poniedziałek, 3 października 2011

Renesans średniowiecza

Kiedyś, jeszcze w szkole z niedowierzaniem uczyłem się o czasach średniowiecza. Całkowicie niezrozumiałym dla mnie było, że po wielowiekowym okresie bardzo dynamicznego rozwoju kulturalnego i naukowego, jaki dokonał się w czasach starożytnych za sprawą greckich i rzymskich myślicieli, nagle nastał okres, w którym nastąpiło drastyczne spowolnienie rozwoju, zarówno w naukach naturalnych, jak i w literaturze, muzyce, czy sztukach plastycznych.

W owym pięknym i naiwnym czasie mojego życia nie dostrzegałem jednego. Obecnie żyjemy w bardzo podobnych czasach. Cały XIX wiek z okładem to czas niesamowitego rozwoju nauki i techniki, wręcz niespotykanego w historii ludzkości. Czas, w którym nowe rozwiązania technologiczne powstawały każdego dnia i tworzone były przez zwykłych ludzi w ich szopach i garażach, a finansowane były z ich własnych kieszeni.

Dziś co prawda technika postępuje nadal, ale w znacznej mierze opiera się na rozwijaniu technologii sprzed stu lat niż na innowacyjnych rozwiązaniach, a w dodatku przeniosła się do wielkich i drogich laboratoriów.

Jeszcze gorzej rzecz się ma z kulturą i sztuką. Dziś przepuszczenie kobiety w drzwiach jest nierzadko odbierane jako zachowanie "seksistowskie", cokolwiek to znaczy. A wizyta w galerii sztuki współczesnej, czy też na koncercie takowej muzyki, bądź obejrzenie pokazu mody jest dla rozsądnego człowieka przeżyciem cokolwiek dezorientującym. Sztuką przez wielkie "Sz" nazywa się fekalia rozciągnięte po płótnie, godzinę czekania na dwa nieskoordynowane dźwięki oraz anorektyczkę odzianą w palto z kaszanki.

Może i w średniowieczu nie było Internetu ani samolotów, ale ludzie chyba mieli więcej rozumu.

To moje spostrzeżenie. Próbowałem znaleźć przyczynę takiego stanu. Jak to możliwe, że ludzie, którzy mają dużo lepszy dostęp do wiedzy niż sto lat temu są w porównaniu ze swoimi ówczesnymi odpowiednikami imbecylami?

Nie mam wątpliwości. Przyczyną jest centralnie zarządzana edukacja. Wszyscy jesteśmy uczeni nie tylko tego samego, ale i w ten sam sposób. Tak jak w średniowieczu, gdy cała nauka skupiała się wokół kościoła, który strzegł pilnie swoich dogmatów, a tych, którzy ośmielali się wygłaszać niezgodne z nimi teorie grillowano. Żaden nowy pomysł, czy nowa technologia nie miały prawie żadnej szansy się przebić. W najlepszym razie wychodziły na światło dzienne po dziesiątkach lub setkach lat ukrywania się i żmudnego przekonywania bardzo sceptycznych duchownych, a okupione były ofiarami z najlepszych ówczesnych naukowców.

Nie inaczej rzecz się ma i dzisiaj. Jednak obecnie miejsce kardynałów zajęli urzędnicy. To oni decydują czego i w jakim zakresie wolno się uczyć. To oni układają program, który jest obowiązkowy dla młodzieży do osiemnastego roku życia, zatem zabierając nam te lata, w których umysł jest najbardziej twórczy.

Jednocześnie odkrycia i wyniki ważnych badań naukowych są cenzurowane ze względu na ich "polityczną niepoprawność". To nie żart - ludzie są wyrzucani z uniwersytetów za głoszenie poglądów niezgodnych z antropogeniczną teorią globalnego ocieplenia, za naukowe wykazanie, że mężczyzna jest inteligentniejszy od kobiety, albo że biały człowiek jest inteligentniejszy od czarnego. Za negowanie oficjalnej liczby ofiar holokaustu można zaś trafić do więzienia. Takie praktyki są tożsame ze spaleniem na stosie. Naukowiec wprawdzie przeżywa, ale dla samej nauki różnica praktycznie nie istnieje.

Dlatego tak ważnym jest, by na powrót uwolnić naukę. Tak by każdy mógł uczyć się tego, czego chce, tego w czym jest dobry i nie zagracał sobie głowy innymi rzeczami. Ktoś inny się w nich wyspecjalizuje. O wiele bowiem lepiej jest mieć osiemnastoletnich doktorów w pełni możliwości umysłowych, z których jeden jest ekspertem w dziedzinie fizyki kwantowej, choćby nie miał bladego pojęcia o wojnach napoleońskich, drugi jest inżynierem specjalizującym się w budowie samolotów, który nie zna się na fizyce kwantowej, a trzeci jest znawcą historii Europy przełomu XVIII i XIX wieku, który podróżuje tylko statkiem i koleją, bo nie wierzy, że maszyna cięższa od powietrze może się w nim utrzymać bez spadania, niż trzech nastoletnich imbecyli z bigosem w głowach. Lepiej mieć różnych specjalistów i zapaleńców, niż równych, jednakich obywateli, z których każdy wie trochę o wszystkim.

Wszyscy mamy różne możliwości poznawcze i zainteresowania. Jedni mają lepszą pamięć, inni mają lepsze pojmowanie. Każdy z nas uczy się inaczej. Próba unifikacji sposobu i programu nauczania dla wszystkich jest pomysłem tak samo głupim i szkodliwym, jak przygotowywanie w jednym kotle pożywienia dla całego ogrodu zoologicznego. Oczywiście, że jest to sposób wygodny i prosty do ogarnięcia. Małpy, świnie i inne pantofagi na pewno sobie dadzą radę, wiele zwierząt będzie się męczyć, a te o najbardziej rygorystycznych zapotrzebowaniach wyzdychają - tak samo jak obecnie "zdychają" genialne umysły, które są karmione tą uniwersalną edukacyjną breją, zanim jeszcze zostaną odkryte. Szkoda.