Przez ostatnie dni na porodówkach rozgrywały się sceny jak z komedii "Cesarskie cięcie" Stanisława Moszuka. (źródło) Wszystko za sprawą zmiany w przepisach o urlopach macierzyńskich:
Kilkanaście tysięcy kobiet od kilkunastu
dni walczy z czasem. Tym razem jednak się nie spieszą. Przeciwnie.
Robią wszystko, by opóźnić poród. Jeśli urodzą do 17 marca, na
macierzyńskim będą przebywać pół roku. Jeśli uda im się przetrzymać do
poniedziałku – rok.
Jestem ciekaw, co na to feministki, które uważają, że kobieta pozostająca w domu z dzieckiem to wstyd, niewolnictwo i średniowiecze. Dlaczego tyle przyszłych mam chce sobie wydłużyć to cierpienie?
A tak na poważnie to jest to oczywiście kolejna bohaterska walka naszych elit rządzących z problemami, które sami tworzą. Problemy tu są dwa. Pierwszy to ten, że w wyniku już nawet nie "obciążeń podatkowych", bo to eufemizm, tylko grabieży w biały dzień, przeciętny mężczyzna nie jest w stanie utrzymać rodziny i dlatego jego żona nie może spokojnie zająć się dzieckiem w domu, ale kombinuje i martwi się, że za kilka miesięcy musi je posłać do żłobka i wracać do pracy.
Drugim problemem jest sama instytucja urlopu macierzyńskiego. Urlop ten, w przeciwieństwie do popularnego wierzenia, to nie jest żadna łaska dla kobiety. Ona na ten urlop i tak musi zapracować. Niezależnie od tego, czy za przebywanie w domu z dzieckiem otrzymuje pieniądze od pracodawcy, od ZUSu, czy innej instytucji, ktoś musi na te pieniądze zapracować. Muszą one być uwzględnione w płacy tej kobiety lub w podatkach (również w podatkach jej męża).
Jedynym sensownym rozwiązaniem jest zaprzestanie tej bezsensownej grabieży i pozwolenie rodzinie samej odkładać pieniądze i decydować czy-, kiedy-, kto- i na jak długo pozostanie ze swoim dzieckiem w domu.
A tymczasem nasi prawodawcy tak bardzo chcą pomóc rodzinie, że aż kobiety są w stanie zaryzykować komplikacje przy porodzie dla kilku miesięcy ich łaskawej jałmużny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz