piątek, 1 kwietnia 2011

Kto zyskuje na UE, a z kogo robi się idiotów

Przed przystąpieniem do Unii na każdym kroku zapewniani byliśmy, jakie to wielkie korzyści dla nas z tego członkostwa wynikną, a głównym argumentem oczywiście były dotacje. Niewiele jednak osób pytało, skąd UE ma wziąć pieniądze na te dotacje. Oczywiście nie powinno to dziwić, bo dlaczego? Co wybory ktoś obiecuje podwyżki płac dla pielęgniarek, nauczycieli, górników, a nikt o to nie pyta.

Ludzie zapominają o prostej zasadzie, że aby wyjąć, trzeba włożyć. A włożyć zawsze trzeba więcej, bo i przy wkładaniu i przy wyjmowaniu zawsze trochę się rozsypie. I tak samo jak, żeby podnieść pensję pielęgniarce, trzeba znacznie więcej odebrać na przykład policjantowi, tak samo w Unii, żeby jedno państwo dostało dotacje, to pozostałe muszą się na to zrzucić z okładem.

Prędzej czy później musi nadejść taki moment, w którym Polska, czy dowolny inny kraj członkowski, przestaje na tym interesie zarabiać, a zaczyna dopłacać. Tak jak prędzej czy później trzeba zapłacić pedofilowi za cukierki, którymi był częstował, zanim osiągnął swój cel.

Trudno jest ocenić, czy dla Polski ten moment krytyczny, w którym składka przewyższa dotacje oficjalnie już nastąpił, czy nie, podejrzewam że tak. Ale nie możemy zapominać, że oprócz składki ponosimy jeszcze inne koszta członkostwa. Jest to nasz czas i pieniądze, który jest idiotycznie marnowany, na zaspokojenie jeszcze bardziej idiotycznych dyrektyw unijnych. I nie ma wątpliwości, że jeśli weźmiemy to pod uwagę, to tracimy.

Ale te koszta ponoszą obywatele a nie państwo, więc rząd się nimi nie przejmuje. Jeśli bowiem rząd ma do wyboru opcję A, w której do budżetu wpływa rocznie tysiąc złotych, a obywatele tracą sto milionów oraz opcję B, w której budżet traci tysiąc złotych, a obywatele zyskują sto milionów, zawsze wybierze A. Bo tysiąc złotych widać, a te miliony są rozrzucone i nie do oszacowania.

A te dyrektywy, jak w każdej biurokracji, są produkowane z niesamowitą prędkością. Ot, dzisiaj czytam na portalu Gazety Prawnej, że wprowadzony zostanie zakaz używania plastikowych siatek, i zastąpią je siatki organiczne, produkowane ze zbóż.

Ja, w przeciwieństwie do GP nie martwię się dwudziestoma tysiącami pracowników zatrudnionych przy produkcji siatek plastikowych - oni znajdą zatrudnienie w fabrykach siatek zbożowych. Ale koszta tej zmiany to jednorazowy, acz nie bez znaczenia, koszt przestawienia się przemysłu z produkcji jednych na drugie - tu Unia się nie martwi, bo to się dokona za pieniądze konsumentów (a nie przedsiębiorców! - o czym kiedy indziej) oraz stały koszt wzrostu cen żywności, o czym GP pisze w tytule.

A po co to wszystko? Mówi się, że dla ochrony środowiska. Ale przecież reklamówki to tylko drobny ułamek produkowanych każdego dnia tworzyw sztucznych. Do śmieci trafiają niezliczone ilości plastiku. Worki na śmieci, butelki po napojach, opakowania, kubełki, plastikowe sztućce z barów, stare zabawki i mnóstwo innych. Dlaczego uwzięli się akurat na torebki? Przecież wychodząc z supermarketu z zakupami na cały tydzień, wynosimy zaledwie kilka gramów tych siatek.

Doświadczenie mnie nauczyło, że jeśli ktoś, państwo, czy Unia, wprowadza jakiś przepis, to nie dla tego, żeby obywatelom było lepiej, tylko po to, żeby komuś konkretnemu było lepiej. Moim odruchem już stało się, za każdym razem gdy coś takiego ma miejsce, zastanawianie się, kto i jak może na tym zarobić. Najwyraźniej czyjś znajomy ma fabrykę ryżowych torebek. Nawet nie dużą. Bo wystarczy, że on na tej ustawie zyska kilkadziesiąt tysięcy euro rocznie i już opłaca się pozostałych obywateli orżnąć na miliony. A jeśli ten znajomy na przykład opatentował technologię wytwarzania tych toreb, to już ho-ho!

Na koniec GP wymienia jeszcze kilka, z całego mnóstwa idiotycznych i kosztownych przepisów, na których ktoś może zrobić łatwe pieniądze. Wszystkie zostały one wprowadzone oczywiście w trosce o środowisko, o nasze zdrowie i bezpieczeństwo. Moimi ulubionymi są dwa, które osobno stwarzają pozory rozwiązań korzystnych dla obywateli i środowiska, ale ich połączenie w sposób ostateczny dowodzi, że nie mają one nic wspólnego z tymi górnolotnymi ideami.

Są to przepisy dotyczące żarówek i termometrów. Termometry rtęciowe zostały wycofane z rynku z uwagi na zawartą w nich rtęć, która, w odpowiednim stężeniu może być trucizną. Z drugiej strony żarówki wolframowe zostały zastąpione świetlówkami energooszczędnymi. Z lekcji chemii w podstawówce wiem, że świetlówki te również zawierają rtęć. Owszem, rtęci tej jest pięćset razy mniej niż w termometrze, ale:

- w przeciętnym gospodarstwie domowym jest znacznie więcej (kilka - kilkanaście) żarówek/świetlówek niż termometrów (jeden wystarczy w zupełności). Ponadto te pierwsze używane są każdego dnia, podczas gdy termometr kilka razy w roku, w efekcie znacznie częściej tłuką się świetlówki, niż termometry,
- kiedy już się stłuką, rtęć ze świetlówki, ulega rozproszeniu w powietrzu, a ta z termometru ma tendencję do zbierania się, dzięki grawitacji, w kropelki (których łączenie jest fantastyczną i pouczającą zabawą, którą mój ojciec, nie bacząc na śmiertelne ryzyko, na które mnie wystawia, prezentował mi ku mojej uciesze, kiedy miałem cztery lata),
- kroplę rtęci bardzo łatwo jest zebrać i zabezpieczyć lub zneutralizować sproszkowaną siarką (to też wiem ze szkoły podstawowej), którą można kupić w każdym sklepie chemicznym (jest wprawdzie nieznacznie droższa od cukru, ale rząd robi wszystko, żeby to zmienić), podczas gdy rtęć ze świetlówek wdychamy, nawet nie zauważając problemu.

Znacznie rozsądniejszym, a przede wszystkim tańszym sposobem na redukcję tej gigantycznej liczby śmiertelnych zatruć rtęcią z termometrów, byłoby (czego jako liberał też nie pochwalam, ale podaję jako przykład mniejszego zła) dołączanie do każdego sprzedawanego termometru kilku gramów sproszkowanej siarki z instrukcją obsługi. Problem polega na tym, że na produkcji elektrycznych termometrów zarabia się więcej niż na siarce.

No i z drugiej strony - Żarówki są złe, bo trują, ale szklane termometry rtęciowe ochoczo zastępuje się plastikowymi. Z tego samego plastiku, co te mordercze reklamówki.

Nie wspomnę już o męczącym oczy świetle. Te idiotyczne świetlówki są ciemne i przekłamują kolory, podczas gdy żarówki mają widmo bardzo zbliżone do słonecznego.

Ale wystarczy porównać ceny termometrów Hg i elektronicznych oraz ceny żarówek i świetlówek, żeby zrozumieć dlaczego jest to takie ważne dla Unii.

Na szczęście nie brak pomysłowych ludzi i można w Europie kupić normalne żarówki. Pardon: mini-grzejniki stuwatowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz