W Katalonii odbyła się ostatnia legalna walka byków. Doprawdy trudno mi jest zrozumieć, co takiego w nich było, że przez stulecia nikomu one nie przeszkadzały, a niosły jedynie rozrywkę w gorące, leniwe hiszpańskie dni, a od paru lat stały się celem ataków różnych osób i organizacji postępowych.
To, co walkom byków się zarzuca, to to, że jest to barbarzyństwo. Dla mnie sam fakt, że jest to tradycja, która utrzymała się przez blisko dziewięć wieków, najdobitniej świadczy, że nie może mieć nic wspólnego z barbarzyńcami. Barbarzyńcy nie mają tradycji. Zaś fakt, że tradycja ta wywodzi się z rytuału składania Bogu ofiary w postaci zwierzęcia jest gwoździem do trumny tego idiotycznego argumentu.
Dużo bardziej niepokojącym jest tłumaczenie, iż jest to "nieludzkie traktowanie zwierząt". Nie tylko z przyczyny, którą wielokrotnie podawał Janusz Korwin-Mikke, że hasło "zwierzęta należy traktować tak, jak ludzi" jest równoznaczne z hasłem, że "ludzi należy traktować tak, jak zwierzęta". Chodzi mi o to, czym według tych osób jest "ludzkie traktowanie".
Jest tym, czego nie widać. Korrida jest widowiskiem, więc w naturalny sposób budzi różne emocje. Widowiskiem nie jest alternatywa korridy. Byk, który nie trafia na arenę, i tak trafia na talerz. Ale obecnie za bardziej "humanitarne" uważa się uśmiercenie go w trybie taśmowym, na tyłach jatki, bez świadków, z zaskoczenia. Paralizatorem. Jest to wywrócenie do góry kopytami naszej tradycji i kultury.
Zawsze w historii naszej cywilizacji najszlachetniejszą była śmierć w walce! Wspomniana alternatywa jest co do joty odpowiednikiem strzału w tył głowy, jak w Katyniu, gdzie polscy oficerowie mordowani byli anonimowo, jeden za drugim, bezboleśnie. Dla postępowców, którzy w linii prostej wywodzą się ideologicznie od ówczesnych oprawców właśnie to jest "humanitarne uśmiercanie". A nie pojedynek.
Obawiam się, że w ten sposób próbują nas powolutku przyzwyczajać na przykład do eutanazji, aborcji, czy do cichych "zniknięć" obywateli.
Zatem jeśli ktoś dalej uważa, że zwierzęta powinniśmy traktować jak ludzi ja jestem pewien, że KAŻDY z oficerów straconych w Katyniu, wolałby zginąć w bolesnej walce, nawet takiej, która z góry skazuje go na śmierć. Nawet na arenie pełnej rechoczących ludzi, gdy przeciwnikiem jest chłoptaś w damskich fatałaszkach. Ludzkim traktowaniem byka byłoby zatem założenie, że on też wybrałby walkę.
Bardziej szanowałbym ludzi, którzy zakazaliby zabijania byków w ogóle. Jako wielki amator wołowiny nienawidziłbym ich stokroć bardziej, ale z szacunkiem. Przynajmniej bym ich rozumiał.
Po tym krótkim eksperymencie myślowym wrócę do właściwego traktowania byka, czyli założenia, że jednak w stosunku do człowieka jest on istotą podrzędną. Warto zadać sobie pytanie, czy to co dzieje się na arenie jest dla byka czymś nienaturalnym. Nie jest. Być może nienaturalną jest trochę oprawa, ale sam obraz jest dla byczego rodu codziennością i był nią zanim jeszcze powstała korrida, czy jakiekolwiek inne metody składania ofiary.
Co bowiem robi byk w stanie wolnym? Jeśli spojrzeć na jego nieudomowionych krewniaków, to szybko zorientujemy się, że ich masywne poroża nie służą do ozdoby tylko właśnie do walki. Walki z innymi bykami, czyli wielkimi i ciężkimi bestiami, również uzbrojonymi w rogi. Walka taka nierzadko jest walką na śmierć i życie. A nagrodą zwycięzcy jest lepsza pozycja do reprodukcji.
Teraz zamieńmy jedną z tych bestii na drobnego chłopaka, zamiast ostrych rogów wyposażmy go w piki. Wiele się nie zmieniło. A jeśli byk w walce wykaże się wyjątkową odwagą, ocali swoje życie (na co w rzeźni wielkich szans nie ma) i wróci do hodowcy, gdzie żywota swego dokona jako byk rozpłodowy. Myślę, że byk ów w swojej ograniczonej świadomości nie widzi żadnej różnicy, czy w walce o krowi harem odnosi rany od rogów, czy od piki. On po prostu podąża za swoim naturalnym instynktem. A jeśli człowiek ma z tego rozrywkę - to tylko plus.
Skoro więc walki byków nie są ani barbarzyńskie, ani nieludzkie, ani sprzeczne z naturą samego bydlęcia, to komu one wadzą? Jest to bardzo proste. W cwany sposób cała nasza uwaga została skupiona na byku, ale szkopuł tkwi gdzie indziej i dostrzec możemy go kątem oka. Na trybunach. To tam siedzą tysiące ludzi. Spotykają się, rozmawiają i wymieniają niebezpiecznie słuszne poglądy, zamiast siedzieć na tyłku przed telewizorem, gdzie ich miejsce. Dla socjalistów wszelkie niekontrolowane zgromadzenia są niebezpieczne.
Dlaczego, ktoś zapyta, na kilka dni przed wyborami, zamiast napisać coś o Tuskobusie, o facecie, który spłonął ze wstydu, że kiedyś popierał PO, o katastrofie smoleńskiej, czy o aferze z PKW, ja zajmuję się tym pięknym, ale całkowicie nieistotnym dla polskiego wyborcy widowiskiem?
Ależ to jest o wyborach! O wyborach, w których zauważono, że jeden z byków bardzo urósł od poprzednich wyborów i zagraża tej bandzie pikadorów za trzy grosze. Jest wielki, ciężki i gotowy do walki jak nigdy. Jego rogi są długie, masywne i ostre. Więc postanowiono, że byka tego nie dopuści się do tej korridy, choćby łamiąc wszelkie zasady. Lepiej jest powalić go paralizatorem na tyłach jatki, niż pozwolić mu na równą walkę.
Istnieje bowiem bardzo duże ryzyko, że w przeciwnym razie mógłby porwać tę czerwoną szmatę, która powiewa mu przed oczami, na strzępy. A bez tej czerwonej szmaty, ci pikadorzy są nikim.
czwartek, 29 września 2011
środa, 14 września 2011
Pusty flak
Od przyszłego roku płaca minimalna wyniesie nie 1386 złotych jak do tej pory, ale 1500. To spora zmiana i przyniesie ze sobą spore konsekwencje.
Na różnych portalach informacyjnych spotykam się z dość intensywną krytyką komentatorów. Jest to niesłuszna krytyka. Tak! Ponieważ rzeczeni komentatorzy uważają, że to ciągle za mało. A tymczasem warto się zastanowić nad jedną rzeczą.
Obecnie minimalny koszt zatrudnienia jednej osoby ponoszony przez chlebodawcę to 1642,13 złotych miesięcznie. Od stycznia wyniesie on 1777,20, czyli o 135,07 złotych więcej. Zatem aby nie pomniejszyć swojego zysku pracodawca ten musi podnieść cenę oferowanych towarów i usług.
Z drugiej strony pracownik zarabiający stawkę minimalną obecnie dostaje na rękę 1032,34 złotych, a po podwyżce dostanie 1111,86, czyli tylko o 79,52 złotych więcej.
A co z klientem? Klient musi zapłacić więcej za usługę. A jego ta podwyżka kosztuje jeszcze więcej, bo dochodzi jeszcze VAT. Do tej pory "utrzymanie" tego pracownika kosztuje klientów 1642,13 złotych, które płaci chlebodawca + VAT, zatem 2019,82,a po podwyżce będzie to 2185,96, czyli o 166,14 złotych więcej.
Socjalistów to oczywiście guzik obchodzi - widzą tylko połowę cyklu, ale my wiemy, że ten klient i tamten pracownik to jedna i ta sama osoba! Piekarz po pracy idzie do supermarketu, kasjerka po pracy idzie do obuwniczego, szewc po pracy idzie się upić, a barman, wracając nad ranem do domu wstępuje po bułeczki. Oni sami, a nie krasnoludki muszą zapłacić za wykonywane przez siebie usługi oraz towarzyszące im podatki.
I ci wszyscy ludzie do kupy zarabiają co prawda w sumie o 80 złotych więcej na osobę, ale co miesiąc na życie muszą wydać po 166 złotych więcej. Podnosząc pensję minimalną państwo orżnęło każdą z tych osób na 86 złotych. One "wyparowały" z tego układu, podobnie jak cała reszta pieniędzy odbieranych tym ludziom - czyli nam wszystkim - w gigantycznych podatkach.
Oczywiście jest to uproszczony schemat, ale bardzo wyraźnie obrazuje pewną zależność: Jeśli zarobki rosną o x procent, to koszta utrzymania się rosną o x procent plus podatki. Zawsze! Pieniądze na podwyżki nie spadają z nieba - ktoś musi za nie zapłacić i zawsze jest to konsument. Jedynym beneficjentem tych podwyżek jest państwo, które właśnie upiekło dwie pieczenie na jednym ogniu - podlizało się tym biednym idiotom, którzy myślą, że dzięki rządowi zarabiają więcej (bo widzą więcej złotówek wydrukowanych wielkimi cyframi na ich banknotach, ale nie widzą zmniejszonej siły nabywczej, której się na nich nie drukuje), oraz, co istotniejsze, na każdym z nich zarobiło dodatkowe 86 złotych miesięcznie.
I proszę nie dać się oszukać, że podwyżka dotyczy tylko tych zarabiających poniżej 1500 złotych! Jeśli na przykład kasjerka w supermarkecie zarabia 1400 złotych, a kierownik zmiany 1500, to przecież ten drugi też musi dostać podwyżkę. Nie będzie brał na siebie większych obowiązków i odpowiedzialności za te same pieniądze co kasjerka! A nad nim też pracuje ktoś, kto zarabia trochę więcej, za trochę większe obowiązki i tak dalej.
Wielu optymistów po Naszej stronie i pesymistów po Ich stronie podejrzewa, że ta podwyżka to tylko kiełbasa wyborcza i że po wyborach rząd z niej zrezygnuje. Nie sądzę. Oni przecież są jedynymi, którzy na tym zyskają. To nie jest kiełbasa. Owszem, jest to kiszka, ale w tej kiszce nie ma mięsa.
Na różnych portalach informacyjnych spotykam się z dość intensywną krytyką komentatorów. Jest to niesłuszna krytyka. Tak! Ponieważ rzeczeni komentatorzy uważają, że to ciągle za mało. A tymczasem warto się zastanowić nad jedną rzeczą.
Obecnie minimalny koszt zatrudnienia jednej osoby ponoszony przez chlebodawcę to 1642,13 złotych miesięcznie. Od stycznia wyniesie on 1777,20, czyli o 135,07 złotych więcej. Zatem aby nie pomniejszyć swojego zysku pracodawca ten musi podnieść cenę oferowanych towarów i usług.
Z drugiej strony pracownik zarabiający stawkę minimalną obecnie dostaje na rękę 1032,34 złotych, a po podwyżce dostanie 1111,86, czyli tylko o 79,52 złotych więcej.
A co z klientem? Klient musi zapłacić więcej za usługę. A jego ta podwyżka kosztuje jeszcze więcej, bo dochodzi jeszcze VAT. Do tej pory "utrzymanie" tego pracownika kosztuje klientów 1642,13 złotych, które płaci chlebodawca + VAT, zatem 2019,82,a po podwyżce będzie to 2185,96, czyli o 166,14 złotych więcej.
Socjalistów to oczywiście guzik obchodzi - widzą tylko połowę cyklu, ale my wiemy, że ten klient i tamten pracownik to jedna i ta sama osoba! Piekarz po pracy idzie do supermarketu, kasjerka po pracy idzie do obuwniczego, szewc po pracy idzie się upić, a barman, wracając nad ranem do domu wstępuje po bułeczki. Oni sami, a nie krasnoludki muszą zapłacić za wykonywane przez siebie usługi oraz towarzyszące im podatki.
I ci wszyscy ludzie do kupy zarabiają co prawda w sumie o 80 złotych więcej na osobę, ale co miesiąc na życie muszą wydać po 166 złotych więcej. Podnosząc pensję minimalną państwo orżnęło każdą z tych osób na 86 złotych. One "wyparowały" z tego układu, podobnie jak cała reszta pieniędzy odbieranych tym ludziom - czyli nam wszystkim - w gigantycznych podatkach.
Oczywiście jest to uproszczony schemat, ale bardzo wyraźnie obrazuje pewną zależność: Jeśli zarobki rosną o x procent, to koszta utrzymania się rosną o x procent plus podatki. Zawsze! Pieniądze na podwyżki nie spadają z nieba - ktoś musi za nie zapłacić i zawsze jest to konsument. Jedynym beneficjentem tych podwyżek jest państwo, które właśnie upiekło dwie pieczenie na jednym ogniu - podlizało się tym biednym idiotom, którzy myślą, że dzięki rządowi zarabiają więcej (bo widzą więcej złotówek wydrukowanych wielkimi cyframi na ich banknotach, ale nie widzą zmniejszonej siły nabywczej, której się na nich nie drukuje), oraz, co istotniejsze, na każdym z nich zarobiło dodatkowe 86 złotych miesięcznie.
I proszę nie dać się oszukać, że podwyżka dotyczy tylko tych zarabiających poniżej 1500 złotych! Jeśli na przykład kasjerka w supermarkecie zarabia 1400 złotych, a kierownik zmiany 1500, to przecież ten drugi też musi dostać podwyżkę. Nie będzie brał na siebie większych obowiązków i odpowiedzialności za te same pieniądze co kasjerka! A nad nim też pracuje ktoś, kto zarabia trochę więcej, za trochę większe obowiązki i tak dalej.
Wielu optymistów po Naszej stronie i pesymistów po Ich stronie podejrzewa, że ta podwyżka to tylko kiełbasa wyborcza i że po wyborach rząd z niej zrezygnuje. Nie sądzę. Oni przecież są jedynymi, którzy na tym zyskają. To nie jest kiełbasa. Owszem, jest to kiszka, ale w tej kiszce nie ma mięsa.
niedziela, 11 września 2011
Podatek od wartości odjętej
Gazeta Prawna zwróciła uwagę na absurdalny sposób opodatkowania książek elektronicznych w odniesieniu do tych gutenbergowskich.
Ten sam tytuł w wersji papierowej jest opodatkowany 5 procentowym VATem, zaś przy zakupie jego wirtualnego odpowiednika podatek ten wynosi 23 procent. Oczywistym pytaniem, które każdy rozsądny człowiek zadaje sobie w tej chwili jest "za co?". Nie mniej oczywistą odpowiedzią jest "za jajco".
Kupując książkę papierową płacimy za jej treść oraz za formę (papier, farba oraz wykonanie), podczas gdy cena książki cyfrowej jest zredukowana tylko do tej pierwszej. Zatem jakim cudem kupując mniej płacimy wyższy podatek? Implikacje takiej sytuacji są cokolwiek zastanawiające.
Załóżmy, że faktycznie jest to podatek VAT w czystej formie. Jeśli na przykład papierowa książka kosztuje przed opodatkowaniem 100 złotych, a książka elektroniczna połowę tego (nie ma większego znaczenia, czy to będzie połowa, ćwierć, czy dwie trzecie - to tylko ilustracja). Czyli wykonanie fizycznej książki kosztuje 50 złotych. Zastanówmy się, jak to wygląda po opodatkowaniu. Książka kupiona w salonie kosztuje 105 złotych, a książka pobrana przez światłowód kosztuje 61,50. Co sugerowałoby, że koszt druku i oprawy brutto wynosi 43,50, zatem kwota podatku na tę usługę jest ujemna i wynosi -13 procent. To znaczy tyle wynosiłaby, gdyby podatek ten był nałożony uczciwie. Tak oczywiście nie jest. Gdyby tak było, byłoby o tym głośno, jak za każdym razem, kiedy państwo coś "rozdaje".
Pozostaje nam zatem założyć, że jest to podatek VAT w brudnej formie, czyli że sytuacja ta ma na celu sztuczne windowanie ceny. Znaczy to, że de facto mamy do czynienia z podatkiem akcyzowym w wysokości około 17 procent na książki elektroniczne. Podatek akcyzowy z założenia wprowadzony jest po to, aby sztucznie zmniejszyć popyt na pewne towary. Powody mogą być dwa - towar jest szkodliwy, jak wódka, czy papierosy, albo jest "ograniczony ilościowo", jak to się nam tłumaczy w przypadku paliwa.
W której z tych kategorii znajduje się książka elektroniczna? Na pewno nie w tej drugiej - właśnie z uwagi na jej wirtualny charakter - każdy elektron, czy foton wykorzystany jako nośnik informacji wraca do obiegu w niezmienionej formie - nie ma więc ryzyka, że w najbliższej przyszłości ich zabraknie.
Jedyną możliwością jest więc to, że książki elektroniczne nam szkodzą. Są niezdrowe. Czytając je dowiadujemy się różnych, często niebezpiecznie rozsądnych rzeczy. Co gorsze, potem te rzeczy powtarzamy innym, czyniąc z nich przypadkowe ofiary biernego czytania, które jest tak samo ryzykowne, jak samodzielne oddawanie się lekturze.
Mamy całkowicie zdrową telewizję, koszerne gazety i dietetyczną edukację publiczną o obniżonej zawartości składników odżywczych - po jaką cholerę nam jeszcze czytanie tych śmiercionośnych książek? W zupełności wystarczą nam te umieszczone w programie nauczania. Każda dodatkowa to tylko niepotrzebne ryzyko pożarowe, kiedy zaczytamy się i zapomnimy o włączonym piekarniku, powodziowe, gdy zaczytamy się przygotowując sobie kąpiel, czy jakiekolwiek inne. Nie warto ryzykować.
Albo to, albo łapówka lobby drukarzy - czyli subwencjonowanie, jak w przypadku PKP, technik odchodzących do lamusa kosztem nowoczesności. Ale ja sam raczej w to nie wierzę - nie pasuje mi to do ostatniej podwyżki VATu na tradycyjne książki z zera na pięć procent. To sugeruje, że nie jest to walka między drukarzami a wydawcami e-książek, tylko zwyczajna walka z czytelnikami - tym bardziej zacięta im więcej czytają.
Głupcy nie czytają. Głupców łatwo jest zmanipulować. A jeśli ktoś czyta jedną, dwie książki rocznie, to nie wydaje pieniędzy na czytnik e-książek. Problemem są ludzie rozsądni czytający rozsądne książki i czytający dużo. Tym już nie tak łatwo wytłumaczyć zalety drukowania pieniędzy, podnoszenia płacy minimalnej, obowiązku emerytalnego, czy konieczności walki z globalną gorączką. Ale można ich opodatkować i utrudnić dostęp do książek.
Pozostaje nam czekać, aż jakiś przedsiębiorczy wydawca e-książek zacznie sprzedawać drukowane ulotki (pardon - dwustronicowe książki), zawierające na przykład recenzję dzieła, w cenie odpowiadającej wartości e-książki, z "bonusem". Każdy kupujący dostanie gratis promocyjny kod uprawniający do pobrania z Internetu kompletnego dzieła, do którego nawiązuje nabyta "książka" - w wersji elektronicznej i całkowicie za darmo!
Proszę mi wybaczyć, jeśli ktoś odniósł obrażenia w czasie lektury niniejszego wpisu. Chętnie prześlę kwiaty i bombonierkę.
Ten sam tytuł w wersji papierowej jest opodatkowany 5 procentowym VATem, zaś przy zakupie jego wirtualnego odpowiednika podatek ten wynosi 23 procent. Oczywistym pytaniem, które każdy rozsądny człowiek zadaje sobie w tej chwili jest "za co?". Nie mniej oczywistą odpowiedzią jest "za jajco".
Kupując książkę papierową płacimy za jej treść oraz za formę (papier, farba oraz wykonanie), podczas gdy cena książki cyfrowej jest zredukowana tylko do tej pierwszej. Zatem jakim cudem kupując mniej płacimy wyższy podatek? Implikacje takiej sytuacji są cokolwiek zastanawiające.
Załóżmy, że faktycznie jest to podatek VAT w czystej formie. Jeśli na przykład papierowa książka kosztuje przed opodatkowaniem 100 złotych, a książka elektroniczna połowę tego (nie ma większego znaczenia, czy to będzie połowa, ćwierć, czy dwie trzecie - to tylko ilustracja). Czyli wykonanie fizycznej książki kosztuje 50 złotych. Zastanówmy się, jak to wygląda po opodatkowaniu. Książka kupiona w salonie kosztuje 105 złotych, a książka pobrana przez światłowód kosztuje 61,50. Co sugerowałoby, że koszt druku i oprawy brutto wynosi 43,50, zatem kwota podatku na tę usługę jest ujemna i wynosi -13 procent. To znaczy tyle wynosiłaby, gdyby podatek ten był nałożony uczciwie. Tak oczywiście nie jest. Gdyby tak było, byłoby o tym głośno, jak za każdym razem, kiedy państwo coś "rozdaje".
Pozostaje nam zatem założyć, że jest to podatek VAT w brudnej formie, czyli że sytuacja ta ma na celu sztuczne windowanie ceny. Znaczy to, że de facto mamy do czynienia z podatkiem akcyzowym w wysokości około 17 procent na książki elektroniczne. Podatek akcyzowy z założenia wprowadzony jest po to, aby sztucznie zmniejszyć popyt na pewne towary. Powody mogą być dwa - towar jest szkodliwy, jak wódka, czy papierosy, albo jest "ograniczony ilościowo", jak to się nam tłumaczy w przypadku paliwa.
W której z tych kategorii znajduje się książka elektroniczna? Na pewno nie w tej drugiej - właśnie z uwagi na jej wirtualny charakter - każdy elektron, czy foton wykorzystany jako nośnik informacji wraca do obiegu w niezmienionej formie - nie ma więc ryzyka, że w najbliższej przyszłości ich zabraknie.
Jedyną możliwością jest więc to, że książki elektroniczne nam szkodzą. Są niezdrowe. Czytając je dowiadujemy się różnych, często niebezpiecznie rozsądnych rzeczy. Co gorsze, potem te rzeczy powtarzamy innym, czyniąc z nich przypadkowe ofiary biernego czytania, które jest tak samo ryzykowne, jak samodzielne oddawanie się lekturze.
Mamy całkowicie zdrową telewizję, koszerne gazety i dietetyczną edukację publiczną o obniżonej zawartości składników odżywczych - po jaką cholerę nam jeszcze czytanie tych śmiercionośnych książek? W zupełności wystarczą nam te umieszczone w programie nauczania. Każda dodatkowa to tylko niepotrzebne ryzyko pożarowe, kiedy zaczytamy się i zapomnimy o włączonym piekarniku, powodziowe, gdy zaczytamy się przygotowując sobie kąpiel, czy jakiekolwiek inne. Nie warto ryzykować.
Albo to, albo łapówka lobby drukarzy - czyli subwencjonowanie, jak w przypadku PKP, technik odchodzących do lamusa kosztem nowoczesności. Ale ja sam raczej w to nie wierzę - nie pasuje mi to do ostatniej podwyżki VATu na tradycyjne książki z zera na pięć procent. To sugeruje, że nie jest to walka między drukarzami a wydawcami e-książek, tylko zwyczajna walka z czytelnikami - tym bardziej zacięta im więcej czytają.
Głupcy nie czytają. Głupców łatwo jest zmanipulować. A jeśli ktoś czyta jedną, dwie książki rocznie, to nie wydaje pieniędzy na czytnik e-książek. Problemem są ludzie rozsądni czytający rozsądne książki i czytający dużo. Tym już nie tak łatwo wytłumaczyć zalety drukowania pieniędzy, podnoszenia płacy minimalnej, obowiązku emerytalnego, czy konieczności walki z globalną gorączką. Ale można ich opodatkować i utrudnić dostęp do książek.
Pozostaje nam czekać, aż jakiś przedsiębiorczy wydawca e-książek zacznie sprzedawać drukowane ulotki (pardon - dwustronicowe książki), zawierające na przykład recenzję dzieła, w cenie odpowiadającej wartości e-książki, z "bonusem". Każdy kupujący dostanie gratis promocyjny kod uprawniający do pobrania z Internetu kompletnego dzieła, do którego nawiązuje nabyta "książka" - w wersji elektronicznej i całkowicie za darmo!
Proszę mi wybaczyć, jeśli ktoś odniósł obrażenia w czasie lektury niniejszego wpisu. Chętnie prześlę kwiaty i bombonierkę.
piątek, 9 września 2011
Zabierając babci dowód, nie zapomnij o samej babci
Do wyborów został miesiąc. Nie wiadomo jeszcze jak to będzie z listami, ale widać już metę, więc pora się spiąć i wycisnąć z siebie trochę więcej. Cały czas przekonujemy do głosowania na prawicę (akcja "Podaj dalej Korwina").
Podobno nie ma szans na to, by więcej niż 15 procent wyborców zrozumiało nasze postulaty. Zgadzam się z tym. Ale nie zapominajmy o jednym: Żeby głosować, wcale nie trzeba rozumieć. Powiedzmy sobie szczerze - większość elektoratu bandy czworga również nie rozumie ich programu (nawet jeśli jakiś program mają), a mimo to głosują, bo krzyż, bo Smoleńsk, bo dopalacze, bo przystojny.
Proponuję rozłożenie sił. Rozsądnych ludzi nadal przekonywać merytorycznie, a tych niezdecydowanych, którzy raczej nie rokują wielkich szans na zrozumienie mechanizmów gospodarki, zachęcać w inny sposób. Na przykład obiecać babci, że naprawimy jej krzesło, posprzątamy piwnicę, pomalujemy pokój, zabierzemy na zakupy, zjemy dokładkę - jeśli zagłosuje na tego i tego.
Oczywiście nie tylko babcie, ale z doświadczenia wiem, że je najłatwiej jest "uprosić", bo mają dobre serduszka i zrobią wszystko, by wnusio nie był smutny. I od nich też warto zacząć. Mój znajomy na przykład użył do babci argumentu, że jeśli prawica nie trafi do sejmu, to on wyjeżdża z kraju i że szuka już w Internecie ofert pracy (i faktycznie zaczął szukać). Babcia tak się przeraziła, że następnego dnia sama namówiła dwie sąsiadki i dalej chodzi po ludziach i prosi, by "ratowali jej wnusia".
Tę akcję należy prowadzić "light". Nie zagłębiać się w szczegóły programowe - jeśli ktoś się nie orientuje w czym rzecz, to te argumenty i tak nie pomogą, a może i zniechęcą, bo obecnie ludzi się straszy kapitalizmem. Warto za to powiedzieć coś o lokalnym kandydacie, na przykład, że pracuje w szkole z młodzieżą, że ma dobrze ułożoną rodzinę, że udziela się społecznie, że jest bardzo miły i kulturalny, a jego dziadek nie był żołnierzem Wehrmachtu.
Namawiać do głosowania oferując drobną przysługę w zamian. Kolegę można w nagrodę poznać z ładną koleżanką, ojcu pomóc przy samochodzie, synowi pożyczyć samochód, dziadkowi skopać ogródek, mamie obiecać, że się wreszcie posprząta pokój i poprawi dwóję z matmy, mężowi obiecać domowe pierogi, żonie podarować wisiorek, menelowi (a co! też ma prawo głosu, a dwóch meneli, to ma nawet ważniejszy głos, niż profesor uniwersytetu!) dać piwko lub kilka papierosów. Można pomóc nieznajomej wnieść siatki z zakupami do tramwaju, a na podziękowanie odpowiedzieć ze szczerym uśmiechem: "Ależ nie ma za co, miła pani! Proszę zagłosować na Nową Prawicę!" - przynajmniej da do myślenia.
Wśród nas jest sporo ludzi, którzy nie wiedzą na kogo zagłosować, nie wierzą, że ich głos może coś zmienić, głosują na kogoś, ale bez przekonania, albo w ogóle nie chce im się wyjść z domu. Dajmy im jakąś zachętę. Dajmy im odczuć, że ich głos faktycznie może coś zmienić. Nie tylko osłabić Bandy Czworga, ale także dać im jakąś drobną korzyść osobistą. Nas to nie kosztuje nic, albo bardzo niewiele, ale na pewno warto.
Jeśli będzie problem z listami - pomóc w załatwieniu zaświadczenia, zawieźć do sąsiedniego okręgu, a w drodze powrotnej zaprosić na obiad. Wytrwali mogą nawet zrobić kilka kursów.
Pamiętajmy, że aby zwyciężyło zło wystarczy obojętność ludzi dobrych.
Pole do popisu jest ogromne. Granicą jest tylko nasza własna kreatywność i chęci. A ponadto takie "podchodzenie" to ciekawa gra taktyczna - trzeba zaplanować którędy i jak podejść "wroga".
Proszę w komentarzach zamieszczać pomysły i chwalić się sukcesami. oraz sporadyczne przeglądanie pomysłów innych komentatorów. Proszę też o "rozklejanie" mojego apelu w Internecie, zwłaszcza na "naszych" forach i stronach.
Mam też związany z tym apel do najmłodszych czytelników - tych, którzy jeszcze nie będą w tym roku głosowali. Wy też włączcie się do akcji! Co z tego, że sami nie możecie głosować? Nastolatek, który przekona dwie osoby do głosowania na prawicę, uczyni dla wolności dwa razy więcej niż dorosły, który tylko odda na nią swój głos! Do dzieła!
Podobno nie ma szans na to, by więcej niż 15 procent wyborców zrozumiało nasze postulaty. Zgadzam się z tym. Ale nie zapominajmy o jednym: Żeby głosować, wcale nie trzeba rozumieć. Powiedzmy sobie szczerze - większość elektoratu bandy czworga również nie rozumie ich programu (nawet jeśli jakiś program mają), a mimo to głosują, bo krzyż, bo Smoleńsk, bo dopalacze, bo przystojny.
Proponuję rozłożenie sił. Rozsądnych ludzi nadal przekonywać merytorycznie, a tych niezdecydowanych, którzy raczej nie rokują wielkich szans na zrozumienie mechanizmów gospodarki, zachęcać w inny sposób. Na przykład obiecać babci, że naprawimy jej krzesło, posprzątamy piwnicę, pomalujemy pokój, zabierzemy na zakupy, zjemy dokładkę - jeśli zagłosuje na tego i tego.
PO w poprzednich wyborach zabierała babciom dowody - my nie możemy pozwolić sobie na takie marnotrawstwo! Zabierzmy babcie razem z dowodami!
Oczywiście nie tylko babcie, ale z doświadczenia wiem, że je najłatwiej jest "uprosić", bo mają dobre serduszka i zrobią wszystko, by wnusio nie był smutny. I od nich też warto zacząć. Mój znajomy na przykład użył do babci argumentu, że jeśli prawica nie trafi do sejmu, to on wyjeżdża z kraju i że szuka już w Internecie ofert pracy (i faktycznie zaczął szukać). Babcia tak się przeraziła, że następnego dnia sama namówiła dwie sąsiadki i dalej chodzi po ludziach i prosi, by "ratowali jej wnusia".
Tę akcję należy prowadzić "light". Nie zagłębiać się w szczegóły programowe - jeśli ktoś się nie orientuje w czym rzecz, to te argumenty i tak nie pomogą, a może i zniechęcą, bo obecnie ludzi się straszy kapitalizmem. Warto za to powiedzieć coś o lokalnym kandydacie, na przykład, że pracuje w szkole z młodzieżą, że ma dobrze ułożoną rodzinę, że udziela się społecznie, że jest bardzo miły i kulturalny, a jego dziadek nie był żołnierzem Wehrmachtu.
Namawiać do głosowania oferując drobną przysługę w zamian. Kolegę można w nagrodę poznać z ładną koleżanką, ojcu pomóc przy samochodzie, synowi pożyczyć samochód, dziadkowi skopać ogródek, mamie obiecać, że się wreszcie posprząta pokój i poprawi dwóję z matmy, mężowi obiecać domowe pierogi, żonie podarować wisiorek, menelowi (a co! też ma prawo głosu, a dwóch meneli, to ma nawet ważniejszy głos, niż profesor uniwersytetu!) dać piwko lub kilka papierosów. Można pomóc nieznajomej wnieść siatki z zakupami do tramwaju, a na podziękowanie odpowiedzieć ze szczerym uśmiechem: "Ależ nie ma za co, miła pani! Proszę zagłosować na Nową Prawicę!" - przynajmniej da do myślenia.
Wśród nas jest sporo ludzi, którzy nie wiedzą na kogo zagłosować, nie wierzą, że ich głos może coś zmienić, głosują na kogoś, ale bez przekonania, albo w ogóle nie chce im się wyjść z domu. Dajmy im jakąś zachętę. Dajmy im odczuć, że ich głos faktycznie może coś zmienić. Nie tylko osłabić Bandy Czworga, ale także dać im jakąś drobną korzyść osobistą. Nas to nie kosztuje nic, albo bardzo niewiele, ale na pewno warto.
Jeśli będzie problem z listami - pomóc w załatwieniu zaświadczenia, zawieźć do sąsiedniego okręgu, a w drodze powrotnej zaprosić na obiad. Wytrwali mogą nawet zrobić kilka kursów.
Pamiętajmy, że aby zwyciężyło zło wystarczy obojętność ludzi dobrych.
Pole do popisu jest ogromne. Granicą jest tylko nasza własna kreatywność i chęci. A ponadto takie "podchodzenie" to ciekawa gra taktyczna - trzeba zaplanować którędy i jak podejść "wroga".
Proszę w komentarzach zamieszczać pomysły i chwalić się sukcesami. oraz sporadyczne przeglądanie pomysłów innych komentatorów. Proszę też o "rozklejanie" mojego apelu w Internecie, zwłaszcza na "naszych" forach i stronach.
Mam też związany z tym apel do najmłodszych czytelników - tych, którzy jeszcze nie będą w tym roku głosowali. Wy też włączcie się do akcji! Co z tego, że sami nie możecie głosować? Nastolatek, który przekona dwie osoby do głosowania na prawicę, uczyni dla wolności dwa razy więcej niż dorosły, który tylko odda na nią swój głos! Do dzieła!
niedziela, 4 września 2011
Błogosławiony owoc żywota twojego, Wojtek
W Australijskich szkołach uczniowie nie będą już mogli używać skrótowców BC (Before Christ - przed Chrystusem) ani AD (Anno Domini - roku Pańskiego) (sznurek i po polsku). W myśl poprawności politycznej, gdyż nazwy te odnoszą się do przyjścia na świat Chrystusa. Zastąpione zostaną skrótami BCE (Before Common Era - przed naszą erą), BP (Before Present - przed teraźniejszością) i CE (Common Era - nasza era).
Tego, że poprawność polityczna jest bzdurą i oksymoronem nie muszę chyba wykazywać. To co mnie bardziej w powyższym rozbawiło jest to, jak pokraczną próbą dechrystianizacji edukacji jest ten zabieg. Jest to tylko zmiana nazewnictwa.
Mówienie "nasza era" oczywiście mniej się kojarzy z kulturą chrześcijańską niż "roku pańskiego" ale pomysłodawca zapomniał o tym, że nasza era jest definiowana w oparciu o narodziny Chrystusa. To czy się lata opatruje dopiskiem n.e./p.n.e., czy +/-, czy AD/BC, czy AC/DC w żaden sposób nie zmienia faktu, że punktem zaczepienia tej osi czasu jest dzień narodzin Jezusa Chrystusa i od niego odlicza się lata i miesiące.
W rewolucyjnej Francji także próbowano odciąć się od odnoszenia czasu do tego wydarzenia, ale tamci bandyci mieli przynajmniej tyle oleju w głowie, że rozumieli, że aby całkowicie się od niego odciąć, należy zmienić cały kalendarz. I faktycznie się do tego przyłożyli - przesunęli odliczanie lat, zmienili moment rozpoczęcia nowego roku, zmienili nazwy miesięcy, a nawet nadali indywidualną nazwę każdemu z 365 dni.
Australijscy głupcy zmienili tylko nazewnictwo i wierzą, że teraz ich kalendarz jest świecki. Równie dobrze mogli by nazwać Chrystusa Wojtkiem i cały "problem chrześcijaństwa" by zniknął!
Prawdopodobnie większość uczniów i tak nie ma pojęcia skąd się wzięły te skrótowce, podobnie, jak nie mają pojęcia skąd wzięły się AM na określenie poranka i PM dla popołudnia. A ci co są na tyle bystrzy by to wiedzieć, są zapewne też bystrzy na tyle, by zauważyć absurdalność proponowanej zmiany. Powiedzenie 2011 AD (mówione nazwami liter) ma takie samo znaczenie jak powiedzenie 2011 naszej ery - nie odnosi się wprost do narodzin Chrystusa, ale w pełni do niego nawiązuje.
Tego, że poprawność polityczna jest bzdurą i oksymoronem nie muszę chyba wykazywać. To co mnie bardziej w powyższym rozbawiło jest to, jak pokraczną próbą dechrystianizacji edukacji jest ten zabieg. Jest to tylko zmiana nazewnictwa.
Mówienie "nasza era" oczywiście mniej się kojarzy z kulturą chrześcijańską niż "roku pańskiego" ale pomysłodawca zapomniał o tym, że nasza era jest definiowana w oparciu o narodziny Chrystusa. To czy się lata opatruje dopiskiem n.e./p.n.e., czy +/-, czy AD/BC, czy AC/DC w żaden sposób nie zmienia faktu, że punktem zaczepienia tej osi czasu jest dzień narodzin Jezusa Chrystusa i od niego odlicza się lata i miesiące.
W rewolucyjnej Francji także próbowano odciąć się od odnoszenia czasu do tego wydarzenia, ale tamci bandyci mieli przynajmniej tyle oleju w głowie, że rozumieli, że aby całkowicie się od niego odciąć, należy zmienić cały kalendarz. I faktycznie się do tego przyłożyli - przesunęli odliczanie lat, zmienili moment rozpoczęcia nowego roku, zmienili nazwy miesięcy, a nawet nadali indywidualną nazwę każdemu z 365 dni.
Australijscy głupcy zmienili tylko nazewnictwo i wierzą, że teraz ich kalendarz jest świecki. Równie dobrze mogli by nazwać Chrystusa Wojtkiem i cały "problem chrześcijaństwa" by zniknął!
Prawdopodobnie większość uczniów i tak nie ma pojęcia skąd się wzięły te skrótowce, podobnie, jak nie mają pojęcia skąd wzięły się AM na określenie poranka i PM dla popołudnia. A ci co są na tyle bystrzy by to wiedzieć, są zapewne też bystrzy na tyle, by zauważyć absurdalność proponowanej zmiany. Powiedzenie 2011 AD (mówione nazwami liter) ma takie samo znaczenie jak powiedzenie 2011 naszej ery - nie odnosi się wprost do narodzin Chrystusa, ale w pełni do niego nawiązuje.
piątek, 2 września 2011
Bardzo dziwny zbieg okoliczności
No i po setkach, siedemdziesiątkach piątkach przyszedł czas na wycofanie żarówek sześćdziesięciowatowych. Komu one przeszkadzały? Oczywiście producentom ich zastępników.
Oprócz nich i garstki zidiociałych eko-logów, którzy dali się przekonać tym pierwszym, że od żarówek wybuchają wulkany, nikomu żarówki te nie szkodziły.
Były droższe w eksploatacji? No i cóż z tego, przecież każdy miał wybór. Coca Cola też jest droższa od Hoop Coli, a Żywiec jest droższy od Bohuna Mocnego, a mimo to istnieją ludzie, którzy są gotowi zapłacić trochę więcej za smaczniejszy napój, albo za lepsze oświetlenie.
Państwu też one nie przeszkadzały - wprost przeciwnie - skoro bowiem zużywają więcej prądu, a cena prądu jest obficie okraszona podatkiem, to rząd tylko zyskałby na nich. A tak, to co "zaoszczędzimy" na energii, to będzie trzeba wydać w subsydiach dla górnictwa - bo przecież popyt na węgiel powinien spaść.
Na stronie jednego z producentów świetlówek, firmy Osram, przeczytałem:
Problem w tym, że zrezygnowanie z tych "przestarzałych" źródeł światła jest nie tyle "możliwe", co "wymuszone". Możliwe było zrezygnowanie z lamp naftowych w XIX wieku. Żadna Unia Europejska ani inna organizacja nie nakazywały ich wycofania (można je kupić do dziś - w przeciwieństwie do stuwatówek), a mimo to zostały wyparte, przez dużo lepsze żarówki. A te ostatnie również zostałyby wyparte (i to znacznie szybciej, bo nie jest konieczna wymiana instalacji), gdyby faktycznie ich zastępniki były tak fantastyczne, jak przekonują nas producenci w reklamach.
Przy okazji nastąpił niebywały zbieg okoliczności. Również pierwszego września dwie wiodące firmy na rynku świetlówkowym ogłosiły w Niemczech, że podniosą ceny swoich produktów o jedną czwartą. I wcale nie jest to związane z wycofaniem żarówek tego samego dnia! Nieprawdopodobny przypadek!
Jak można przeczytać na stronie Wirtualnej Polski:
Znaczy to, że producenci ci przez ostatni rok obserwowali spokojnie jak ceny surowców rosną ośmiokrotnie nie robiąc nic. Koszty produkcji wzrosły w tym czasie o 25 procent. A oni pierwszego września uznali, że pora podnieść ceny. Normalny biznesmen zrobiłby w tym czasie kilka kilkuprocentowych podwyżek, nie niepokojąc zbytnio konsumentów i z zyskiem. A oni tak dziwnie czekali. Zabawne, że nic nie słychać o wzroście cen świetlówek za oceanem, gdzie w każdym supermarkecie można nabyć żarówkę 150-watową.
Oczywiście, że nie słychać bo podwyżka JEST wynikiem wycofania żarówek. A pan Schmidt z Osramu ma swoich klientów za idiotów (w większości przypadków słusznie). Albo sam jest idiotą, który zachowuje się jak dziecko, które "dziwnym zbiegiem okoliczności" zawsze po obżarciu się cukierkami boli brzuszek - ale to na pewno nie od cukierków.
A pieniądze są tym producentom bardzo potrzebne, bo przyszła pora spłacić obiecane łapówki bossom z Unii.
Oprócz nich i garstki zidiociałych eko-logów, którzy dali się przekonać tym pierwszym, że od żarówek wybuchają wulkany, nikomu żarówki te nie szkodziły.
Były droższe w eksploatacji? No i cóż z tego, przecież każdy miał wybór. Coca Cola też jest droższa od Hoop Coli, a Żywiec jest droższy od Bohuna Mocnego, a mimo to istnieją ludzie, którzy są gotowi zapłacić trochę więcej za smaczniejszy napój, albo za lepsze oświetlenie.
Państwu też one nie przeszkadzały - wprost przeciwnie - skoro bowiem zużywają więcej prądu, a cena prądu jest obficie okraszona podatkiem, to rząd tylko zyskałby na nich. A tak, to co "zaoszczędzimy" na energii, to będzie trzeba wydać w subsydiach dla górnictwa - bo przecież popyt na węgiel powinien spaść.
Na stronie jednego z producentów świetlówek, firmy Osram, przeczytałem:
Rynek oświetlenia ewoluuje. Wraz z dostępem do nowszych, bardziej energooszczędnych rozwiązań i technologii możliwe jest zrezygnowanie z przestarzałych, mniej wydajnych źródeł światła.
Problem w tym, że zrezygnowanie z tych "przestarzałych" źródeł światła jest nie tyle "możliwe", co "wymuszone". Możliwe było zrezygnowanie z lamp naftowych w XIX wieku. Żadna Unia Europejska ani inna organizacja nie nakazywały ich wycofania (można je kupić do dziś - w przeciwieństwie do stuwatówek), a mimo to zostały wyparte, przez dużo lepsze żarówki. A te ostatnie również zostałyby wyparte (i to znacznie szybciej, bo nie jest konieczna wymiana instalacji), gdyby faktycznie ich zastępniki były tak fantastyczne, jak przekonują nas producenci w reklamach.
Przy okazji nastąpił niebywały zbieg okoliczności. Również pierwszego września dwie wiodące firmy na rynku świetlówkowym ogłosiły w Niemczech, że podniosą ceny swoich produktów o jedną czwartą. I wcale nie jest to związane z wycofaniem żarówek tego samego dnia! Nieprawdopodobny przypadek!
Jak można przeczytać na stronie Wirtualnej Polski:
Obie firmy zaznaczają, że wzrost cen nie ma związku z wycofywaniem z handlu tradycyjnych żarówek, lecz jest konsekwencją eksplozji cen surowców. - Rzadkie zasoby naturalne podrożały w ciągu minionych 12 miesięcy o 700 procent - powiedział dpa rzecznik firmy Osram Stefan Schmidt.
Znaczy to, że producenci ci przez ostatni rok obserwowali spokojnie jak ceny surowców rosną ośmiokrotnie nie robiąc nic. Koszty produkcji wzrosły w tym czasie o 25 procent. A oni pierwszego września uznali, że pora podnieść ceny. Normalny biznesmen zrobiłby w tym czasie kilka kilkuprocentowych podwyżek, nie niepokojąc zbytnio konsumentów i z zyskiem. A oni tak dziwnie czekali. Zabawne, że nic nie słychać o wzroście cen świetlówek za oceanem, gdzie w każdym supermarkecie można nabyć żarówkę 150-watową.
Oczywiście, że nie słychać bo podwyżka JEST wynikiem wycofania żarówek. A pan Schmidt z Osramu ma swoich klientów za idiotów (w większości przypadków słusznie). Albo sam jest idiotą, który zachowuje się jak dziecko, które "dziwnym zbiegiem okoliczności" zawsze po obżarciu się cukierkami boli brzuszek - ale to na pewno nie od cukierków.
A pieniądze są tym producentom bardzo potrzebne, bo przyszła pora spłacić obiecane łapówki bossom z Unii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)