Kolejne grupy zawodowe protestują przeciwko planom ministra Gowina, który ma zamiar odbiurokratyzować dostęp do ich profesji. Bardzo ciekawym jest to, że nikt nie protestuje w swoim imieniu. Wszyscy protestują w imieniu innych.
Taksówkarze, którzy jako jedni z pierwszych podnieśli rwetes, protestują w imieniu swoich klientów, bo spadnie jakość usług. Zarządcy nieruchomościami straszą, że nieruchomości popadną w ruinę, jeśli będzie się zajmował nimi ktoś bez urzędowego papierka. Jeszcze ciekawsze, nawiasem mówiąc jest to, że martwią się, że tych bez papierka nikt nie zatrudni, co jest już zupełnym absurdem, zważywszy na to, że teraz i tak nikt ich nie zatrudnia, więc niewiele na tych zmianach stracą. Studenci poznańskiej AWF ostrzegają, że po reformie trenerem sportowym będzie mógł zostać każdy, nawet osoba skazana za przestępstwa na tle seksualnym (dyplom AWF jest oczywiście gwarancją, że posiadacz nie jest gwałcicielem).
I to jest bardzo ciekawe. Ale jeszcze ciekawszym jest to, gdzie podziali się wszyscy ci zainteresowani? Gdzie protestujący klienci taksówek? Gdzie są właściciele nieruchomości? Gdzie są ci, którzy chcieliby zajmować się nieruchomościami, ale boją się, że ich nikt nie zatrudni, więc wolą sytuację obecną, w której w ogóle nie mają do tego prawa? Gdzie protestujący rodzice tych dzieci, które będą uczone pływania przez pedofilów?
Nié ma!
Czy (a) są jakimiś ułomkami, którzy nie potrafią zadbać o własne sprawy i potrzebują dzielnych działaczy, którzy zaprotestują za nich, czy też (b) doskonale zdają sobie sprawę z tego, że proponowane przez ministra Gowina zmiany są dla nich korzystne? I że klient będzie mógł sam sobie wybrać, bez przeszkody urzędnika - przejechać się tanią taksówką bez certyfikatów, czy tez w trosce o jakość podróży zamówić droższą taksówkę, ale za to z okrągłą pieczątką, srebrną plakietką, certyfikatem niekaralności i "laikiem" od Roberta DeNiro na Facebooku.
Odpowiedź jest oczywista, choć nie dla każdego taka sama. Jeśli ktoś wybrał odpowiedź (a), to znaczy, że jego zawód jest na liście Gowina, lub jest urzędnikiem państwowym. Bo faktycznie i jedni, i drudzy traktują nas, klientów, jak baranów, którzy nie potrafią sami o siebie zadbać. Dość tego. Jak będę chciał, to sam sobie zaprotestuję! A oni niech wprost powiedzą, że nie chcą konkurencji. Bo to właśnie wówczas będą musieli zatroszczyć się o zadowolenie klienta i jakość usług.
sobota, 19 maja 2012
wtorek, 15 maja 2012
Pan premier zachęca do demonstracji
Premier Tusk zaapelował, by nie organizować demonstracji w czasie Euro 2012. Tym samym zachęca związkowców i nie tylko do demonstrowania w czasie trwania tej imprezy. Z prostej przyczyny - czy demonstracje są po to, by uszczęśliwić premiera?
Nie, wprost przeciwnie. Są po to, by jemu, rządowi oraz parlamentarzystom dać w kość. W przeciwnym razie demonstracje odbywałyby się wówczas, kiedy rząd zrobi coś pożądanego, a nie kiedy postępuje wbrew woli demonstrujących. A jeśli ktoś, komu tłum chce dać w kość apeluje do niego, by tego nie czynił, to oczywiście tłum ten w kość da i to jeszcze chętniej.
Daleki jestem od twierdzenia, że premier faktycznie chce, by demonstracje się odbywały, a w bystrości swej przewidział opaczną reakcję związkowców i innych demonstrujących, więc zaapelował o coś zgoła przeciwnego. Nie, nie! Uważam, że mamy do czynienia z tą drugą możliwością.
Premier raczej powinien powiedzieć, że nie obchodzą go żadne demonstracje i wszystko mu jedno, czy się odbędą, czy nie. A najlepiej by było, by w ogóle zignorował temat. Nie zapobiegłoby to demonstracjom, ale zapewne ostudziłoby to zapał aktywistów. Bo tłum kieruje się taką sama mentalnością, jak walczące kobiety - prośba o zaniechanie walki dodaje przeciwnikowi animuszu.
Tymczasem oczywiście i Solidarność, i cała reszta za nic mają apele Tuska i w czasie Euro będą protestować. I nie można się im dziwić, wydali na tę imprezę, podobnie jak my wszyscy, kupę kasy i chcą z tego mieć coś więcej niż tylko pokrzepiającą świadomość, że działacze sportowi i politycy dostaną darmowe bilety na mecze, a oni będą mogli mistrzostwa oglądać wygodnie w telewizji za niezbyt wygórowany abonament.
Demonstracje będą i obawiam się, że na demonstrowaniu się nie skończy, bo już widać, że społeczeństwu żyłka na czole pulsuje, a pulsuje mocno i szybko. Przez ostatnie lata, ba miesiące, możemy obserwować jak demonstracje nabierają na sile. Są coraz liczniejsze, a demonstranci coraz bardziej skorzy do walki. A drugiej takiej okazji jak Euro, długo nie będzie. Spodziewam się najgorszego.
Nie, wprost przeciwnie. Są po to, by jemu, rządowi oraz parlamentarzystom dać w kość. W przeciwnym razie demonstracje odbywałyby się wówczas, kiedy rząd zrobi coś pożądanego, a nie kiedy postępuje wbrew woli demonstrujących. A jeśli ktoś, komu tłum chce dać w kość apeluje do niego, by tego nie czynił, to oczywiście tłum ten w kość da i to jeszcze chętniej.
Daleki jestem od twierdzenia, że premier faktycznie chce, by demonstracje się odbywały, a w bystrości swej przewidział opaczną reakcję związkowców i innych demonstrujących, więc zaapelował o coś zgoła przeciwnego. Nie, nie! Uważam, że mamy do czynienia z tą drugą możliwością.
Premier raczej powinien powiedzieć, że nie obchodzą go żadne demonstracje i wszystko mu jedno, czy się odbędą, czy nie. A najlepiej by było, by w ogóle zignorował temat. Nie zapobiegłoby to demonstracjom, ale zapewne ostudziłoby to zapał aktywistów. Bo tłum kieruje się taką sama mentalnością, jak walczące kobiety - prośba o zaniechanie walki dodaje przeciwnikowi animuszu.
Tymczasem oczywiście i Solidarność, i cała reszta za nic mają apele Tuska i w czasie Euro będą protestować. I nie można się im dziwić, wydali na tę imprezę, podobnie jak my wszyscy, kupę kasy i chcą z tego mieć coś więcej niż tylko pokrzepiającą świadomość, że działacze sportowi i politycy dostaną darmowe bilety na mecze, a oni będą mogli mistrzostwa oglądać wygodnie w telewizji za niezbyt wygórowany abonament.
Demonstracje będą i obawiam się, że na demonstrowaniu się nie skończy, bo już widać, że społeczeństwu żyłka na czole pulsuje, a pulsuje mocno i szybko. Przez ostatnie lata, ba miesiące, możemy obserwować jak demonstracje nabierają na sile. Są coraz liczniejsze, a demonstranci coraz bardziej skorzy do walki. A drugiej takiej okazji jak Euro, długo nie będzie. Spodziewam się najgorszego.
sobota, 12 maja 2012
Sępy nad wyspą Utoya
Proces pana Andrzeja Breivika jest bardzo dosadnym przykładem na to, jakiej degradacji uległa nasza cywilizacja w ostatnich czasach. Proces ten nie ma nic wspólnego z wymiarem sprawiedliwości. To jest serial, rozrywka, którą trzeba zapewnić obywatelom. Coś czym mają żyć i podniecać się masy.
Oskarżony został zatrzymany przez policjantów 22 lipca ubiegłego roku na miejscu zbrodni, z dymiącym karabinem. Od razu przyznał się do winy, jak i do zamachów bombowych w Oslo. W normalnym państwie jego proces odbyłby się 23 lipca i trwałby nie dłużej niż parę godzin, a następnego dnia o świcie zostałby mu podany ostatni posiłek. Trudno o prostszą sprawę.
Nie odmawiam mu tu bynajmniej prawa do uczciwego procesu. Tylko że uczciwy proces w tym konkretnym przypadku, w którym wszystko jest jasne, a oskarżony przyznaje się do wszystkich zarzucanych mu czynów powinien trwać nie dłużej, niż trwała strzelanina na Utoi.
Tymczasem z samym rozpoczęciem procesu zwlekano wiele miesięcy, a ma on potrwać kolejnych parę. Nad czym tu debatować? Wina jest bezsporna. Powiesić go wprawdzie nie można, ale sędzia nie powinien mieć wątpliwości, że z nawiązką zasłużył na maksymalną karę 21 lat w norweskim więzieniu. Jaki jest powód i cel trwonienia pieniędzy podatników, w tym niedoszłych ofiar oraz rodzin i przyjaciół zabitych na ten teatr absurdu?
Jak czytam na Interii:
Nie rozumiem, jakie znaczenie ma dla sprawy, czy dzieciaki ginęły od postrzału w głowę, czy w płuco? Czy to coś zmienia?
Przecież ten proces to tylko tortura, dla osób dotkniętych przez tragedię, którzy muszą przeżywać tę masakrę minuta po minucie. Dla mordercy to może i ciekawa rozrywka: zamiast siedzieć w celi i oglądać sobie w telewizji powtórki "Sędzi Wesołowskiej", ma spektakl na żywo w 3D. Dla normalnego człowieka sprawa ta jest gwałtem na pamięci ofiar, na ich bliskich, a przede wszystkim gwałtem na fundamentach naszej cywilizacji.
Oczywiście, chodzi o pieniądze. W normalnym państwie prokurator i obrońca zarobiliby po dniówce i cześć. Tutaj mają zatrudnienie na wiele tygodni, będą zapraszani na wywiady. A oprócz nich cała masa psychologów i biegłych, którzy w normalnym państwie nie byliby w ogóle potrzebni, bo i do czego? W normalnym państwie nie ma znaczenia, czy zabił, bo jest wariatem, czy dlatego, że pochodzi z rozbitej rodziny, czy dlatego, że przegrał zakład.
Taka jest smutna prawda o dzisiejszych czasach. Ubiegłego lata, gdy cała Norwegia przed telewizorami ze łzami i niedowierzaniem oglądała wiadomości z wyspy Utoya, prawnicy i biegli sądowi zacierali rączki i nóżki z radości. I im zależy na tym, by sprawa ciągnęła się jak najdłużej, choćby mieli w tym celu szczegółowo analizować historię zabiegów stomatologicznych każdej ofiary i jej rodziny do siedmiu pokoleń wstecz.
Przy tej okazji skorzystają też media - z oskarżonego za wszelką cenę trzeba zrobić celebrytę. Wszystko po to by "natrzaskać" jak najwięcej pieniędzy w blokach reklamowych. Tylko czekać, aż telewizja norweska zacznie z więzienia nadawać "Anders, po prostu gotuj!"
Zapewne cała sprawa ma też aspekt polityczny i chodzi o to, żeby wmówić ludziom, że Breivik to typowy prawicowiec i że jeśli prawica dojdzie do władzy, to nastąpi powtórka z III Rzeszy.
Tymczasem pieniądze podatnika marnowane są na cackanie się i grę w kotka i myszkę w sprawie, która jest OCZYWISTA.
Oskarżony został zatrzymany przez policjantów 22 lipca ubiegłego roku na miejscu zbrodni, z dymiącym karabinem. Od razu przyznał się do winy, jak i do zamachów bombowych w Oslo. W normalnym państwie jego proces odbyłby się 23 lipca i trwałby nie dłużej niż parę godzin, a następnego dnia o świcie zostałby mu podany ostatni posiłek. Trudno o prostszą sprawę.
Nie odmawiam mu tu bynajmniej prawa do uczciwego procesu. Tylko że uczciwy proces w tym konkretnym przypadku, w którym wszystko jest jasne, a oskarżony przyznaje się do wszystkich zarzucanych mu czynów powinien trwać nie dłużej, niż trwała strzelanina na Utoi.
Tymczasem z samym rozpoczęciem procesu zwlekano wiele miesięcy, a ma on potrwać kolejnych parę. Nad czym tu debatować? Wina jest bezsporna. Powiesić go wprawdzie nie można, ale sędzia nie powinien mieć wątpliwości, że z nawiązką zasłużył na maksymalną karę 21 lat w norweskim więzieniu. Jaki jest powód i cel trwonienia pieniędzy podatników, w tym niedoszłych ofiar oraz rodzin i przyjaciół zabitych na ten teatr absurdu?
Jak czytam na Interii:
W trwającym od 4 tygodni procesie przedstawiono 76 protokołów
z obdukcji, prezentując szczegółowo - przy użyciu manekina - obrażenia,
jakich doznały ofiary.
Nie rozumiem, jakie znaczenie ma dla sprawy, czy dzieciaki ginęły od postrzału w głowę, czy w płuco? Czy to coś zmienia?
Przecież ten proces to tylko tortura, dla osób dotkniętych przez tragedię, którzy muszą przeżywać tę masakrę minuta po minucie. Dla mordercy to może i ciekawa rozrywka: zamiast siedzieć w celi i oglądać sobie w telewizji powtórki "Sędzi Wesołowskiej", ma spektakl na żywo w 3D. Dla normalnego człowieka sprawa ta jest gwałtem na pamięci ofiar, na ich bliskich, a przede wszystkim gwałtem na fundamentach naszej cywilizacji.
Oczywiście, chodzi o pieniądze. W normalnym państwie prokurator i obrońca zarobiliby po dniówce i cześć. Tutaj mają zatrudnienie na wiele tygodni, będą zapraszani na wywiady. A oprócz nich cała masa psychologów i biegłych, którzy w normalnym państwie nie byliby w ogóle potrzebni, bo i do czego? W normalnym państwie nie ma znaczenia, czy zabił, bo jest wariatem, czy dlatego, że pochodzi z rozbitej rodziny, czy dlatego, że przegrał zakład.
Taka jest smutna prawda o dzisiejszych czasach. Ubiegłego lata, gdy cała Norwegia przed telewizorami ze łzami i niedowierzaniem oglądała wiadomości z wyspy Utoya, prawnicy i biegli sądowi zacierali rączki i nóżki z radości. I im zależy na tym, by sprawa ciągnęła się jak najdłużej, choćby mieli w tym celu szczegółowo analizować historię zabiegów stomatologicznych każdej ofiary i jej rodziny do siedmiu pokoleń wstecz.
Przy tej okazji skorzystają też media - z oskarżonego za wszelką cenę trzeba zrobić celebrytę. Wszystko po to by "natrzaskać" jak najwięcej pieniędzy w blokach reklamowych. Tylko czekać, aż telewizja norweska zacznie z więzienia nadawać "Anders, po prostu gotuj!"
Zapewne cała sprawa ma też aspekt polityczny i chodzi o to, żeby wmówić ludziom, że Breivik to typowy prawicowiec i że jeśli prawica dojdzie do władzy, to nastąpi powtórka z III Rzeszy.
Tymczasem pieniądze podatnika marnowane są na cackanie się i grę w kotka i myszkę w sprawie, która jest OCZYWISTA.
czwartek, 10 maja 2012
Tajemnica lekarska przed pacjentem
Jak podaje portal Gazeta.pl za telewizją Sky:
Zamiast wypominać pacjentom otyłość, mają posługiwać się politycznie poprawnym określeniem "zdrowa waga" lub ogólnie mówić o związku między wagą ciała a samopoczuciem. Wyrażenia "otyłość" można wprawdzie używać, ale tylko wówczas, gdy lekarze i pielęgniarki są we własnym gronie i mają pewność, że ucho pacjenta go nie wyłapie.
Prawdą jest, że usłyszeć od kogoś, że jestem gruby jest nieprzyjemne. Ale lekarz właśnie od tego jest! Płacę mu za to, aby udzielił mi rzetelnej informacji na temat mojego zdrowia i kondycji fizycznej. Od niego chcę słyszeć prawdę, nawet tę najgorszą. I on pierwszy powinien mi zwrócić uwagę, że powinienem zrzucić parę kilogramów. Bo jak mi to powie lekarz, to jest większa szansa, że się tym przejmę i zacznę robić coś w tym kierunku.
Jeśli nie mogę szczerze o tym porozmawiać z lekarzem, to z kim? Mój lekarz wie o mnie wszystko - ile mam lat, jakie choroby przebyłem, wie o moim uzależnieniu od sernika, o hemoroidach, o moczeniu nocnym, o bólach fantomicznych, o wrastającym paznokciu, wie, że mam wiatry po brukselkach, a jego dłonie były tam, gdzie przed nim nie dotarł żaden mężczyzna. Ale powiedzenie mi wprost, że jestem otyły jest wykluczone.
Ja rozumiem, że obowiązuje go tajemnica lekarska na temat mojego zdrowia, ale, u licha, nie przede mną!
Lekarz może obgadać moją tuszę za moimi plecami z otolaryngologiem (względnie z otolaryngolożką), ale nie może porozmawiać o tym ze mną wprost. Ze mną musi się namęczyć podsuwając mi różne rebusy: "Jest pan szczupły inaczej", "Ma pan imponujący iloraz tuszy", "Jest pan bardzo atrakcyjny w sensie grawimetrycznym".
Bo powiedzenie tego wprost może mi popsuć samopoczucie.
Ale przecież powiedzeni mi, że mam platfusa też "może wprawić mnie w kompleksy i popsuć mi samopoczucie". Wiadomość o każdej chorobie jest przykra, dlaczego zatem czepiają się głupiej otyłości, która nawet nie jest prawdziwą chorobą? Wolałbym, by lekarz mówił mi, choćby codziennie, że jestem grubas, niż dowiedzieć się, że mam raka, czy stwardnienie rozsiane. Ale o raku, który nie tylko popsuje mi samopoczucie, ale może mnie wpędzić w poważniejsze stany depresyjne, lekarz może mi, bardzo słusznie, śmiało powiedzieć bez żadnych ogródek. Konsekwentnym jednak byłoby zakazanie lekarzom informowania pacjenta o jakiejkolwiek chorobie.
Oczywiście wówczas, aby ratować lekarzy przed bezrobociem, ustawodawca musiałby wprowadzić obowiązek wizyt u lekarza, bo po cholerę mam tracić czas na stanie w kolejce do przychodni, skoro i tak nic mi nie powie?
W zeszłym roku odstawiłem samochód na przegląd. Bardzo się zaniepokoiłem, kiedy dowiedziałem się, że powinienem wymienić przednie zawieszenie. O ileż świat byłby piękniejszy, gdyby tak zakazać mechanikom mówienia właścicielowi, że jego samochód jest zepsuty i wymaga kosztownej naprawy. Ustawa powinna chronić mnie przed takimi przykrościami. Oczywiście mechanicy między sobą niech sobie o tym rozmawiają, "ale tylko wówczas, gdy są we własnym gronie i mają pewność, że ucho kierowcy tego nie wyłapie".
Apeluję do autora tego pomysłu, aby zakazał też gazownikowi informowania mnie, że moja instalacja jest nieszczelna, bankowi, że zalegam ze spłatami kredytu, komentatorom krytykowania moich wpisów, nauczycielowi, że moje dzieci wagarują, a życzliwemu, że moja żona się puszcza z mleczarzem. W imię poprawności politycznej.
Albo lepiej: zmusić obywateli do codziennego żarcia prozacu. Nikt nie będzie smutny, nikomu nie będzie przykro, nikt nie będzie miał żadnych problemów, wszyscy będą się uśmiechać, opozycja przestanie narzekać i nikt nie będzie się o nic martwił.
Ale jednak, mimo wszystko, ktoś powinien.
Brytyjscy lekarze będą musieli uważać na to, co mówią, gdy przyjdzie do nich pacjent z nadwagą. Używanie przez nich słowa "otyły" nie jest zalecane, ponieważ może wprawić pacjentów w kompleksy i popsuć im samopoczucie
Prawdą jest, że usłyszeć od kogoś, że jestem gruby jest nieprzyjemne. Ale lekarz właśnie od tego jest! Płacę mu za to, aby udzielił mi rzetelnej informacji na temat mojego zdrowia i kondycji fizycznej. Od niego chcę słyszeć prawdę, nawet tę najgorszą. I on pierwszy powinien mi zwrócić uwagę, że powinienem zrzucić parę kilogramów. Bo jak mi to powie lekarz, to jest większa szansa, że się tym przejmę i zacznę robić coś w tym kierunku.
Jeśli nie mogę szczerze o tym porozmawiać z lekarzem, to z kim? Mój lekarz wie o mnie wszystko - ile mam lat, jakie choroby przebyłem, wie o moim uzależnieniu od sernika, o hemoroidach, o moczeniu nocnym, o bólach fantomicznych, o wrastającym paznokciu, wie, że mam wiatry po brukselkach, a jego dłonie były tam, gdzie przed nim nie dotarł żaden mężczyzna. Ale powiedzenie mi wprost, że jestem otyły jest wykluczone.
Ja rozumiem, że obowiązuje go tajemnica lekarska na temat mojego zdrowia, ale, u licha, nie przede mną!
Lekarz może obgadać moją tuszę za moimi plecami z otolaryngologiem (względnie z otolaryngolożką), ale nie może porozmawiać o tym ze mną wprost. Ze mną musi się namęczyć podsuwając mi różne rebusy: "Jest pan szczupły inaczej", "Ma pan imponujący iloraz tuszy", "Jest pan bardzo atrakcyjny w sensie grawimetrycznym".
Bo powiedzenie tego wprost może mi popsuć samopoczucie.
Ale przecież powiedzeni mi, że mam platfusa też "może wprawić mnie w kompleksy i popsuć mi samopoczucie". Wiadomość o każdej chorobie jest przykra, dlaczego zatem czepiają się głupiej otyłości, która nawet nie jest prawdziwą chorobą? Wolałbym, by lekarz mówił mi, choćby codziennie, że jestem grubas, niż dowiedzieć się, że mam raka, czy stwardnienie rozsiane. Ale o raku, który nie tylko popsuje mi samopoczucie, ale może mnie wpędzić w poważniejsze stany depresyjne, lekarz może mi, bardzo słusznie, śmiało powiedzieć bez żadnych ogródek. Konsekwentnym jednak byłoby zakazanie lekarzom informowania pacjenta o jakiejkolwiek chorobie.
Oczywiście wówczas, aby ratować lekarzy przed bezrobociem, ustawodawca musiałby wprowadzić obowiązek wizyt u lekarza, bo po cholerę mam tracić czas na stanie w kolejce do przychodni, skoro i tak nic mi nie powie?
W zeszłym roku odstawiłem samochód na przegląd. Bardzo się zaniepokoiłem, kiedy dowiedziałem się, że powinienem wymienić przednie zawieszenie. O ileż świat byłby piękniejszy, gdyby tak zakazać mechanikom mówienia właścicielowi, że jego samochód jest zepsuty i wymaga kosztownej naprawy. Ustawa powinna chronić mnie przed takimi przykrościami. Oczywiście mechanicy między sobą niech sobie o tym rozmawiają, "ale tylko wówczas, gdy są we własnym gronie i mają pewność, że ucho kierowcy tego nie wyłapie".
Apeluję do autora tego pomysłu, aby zakazał też gazownikowi informowania mnie, że moja instalacja jest nieszczelna, bankowi, że zalegam ze spłatami kredytu, komentatorom krytykowania moich wpisów, nauczycielowi, że moje dzieci wagarują, a życzliwemu, że moja żona się puszcza z mleczarzem. W imię poprawności politycznej.
Albo lepiej: zmusić obywateli do codziennego żarcia prozacu. Nikt nie będzie smutny, nikomu nie będzie przykro, nikt nie będzie miał żadnych problemów, wszyscy będą się uśmiechać, opozycja przestanie narzekać i nikt nie będzie się o nic martwił.
Ale jednak, mimo wszystko, ktoś powinien.
środa, 9 maja 2012
Kara śmierci to nie morderstwo, tylko samobójstwo
Przeszło rok temu opublikowałem wierszyk o karze śmierci:
Jeżeli facet sam wlazł na dach
I skoczył, i do widzenia,
To kto zawinił, że przestał żyć?
Czy Grawitacja, czy Ziemia?
A nazwij bezdusznym mnie, ale ja
Od razu powiem, że facet.
Wszak wiedział dobrze, co stanie się,
A mimo to skoczył – that’s it!
A jeśli zabił człowieka drab,
Więc ścięto go, sukinsyna,
To kto zawinił, że stracił łeb?
Czy Sędzia, czy Gilotyna?
A nazwij nieludzkim mnie, ale ja
Od razu powiem: morderca!
Wszak wiedział dobrze, co czeka go,
Nie okazujmy mu serca.
I jeśli przypadkiem z dachu raz
Spadnie na kark jakiś człowiek,
To gdyby nie Grawitacja, to
Wszystko by stało na głowie.
Przypominam go, by zwrócić uwagę na podobieństwo, albo wręcz tożsamość kary śmierci z samobójstwem. Bo w rzeczy samej, w państwie prawa, w którym prawo to w sposób jasny mówi że za morderstwo obowiązuje kara śmierci, to ktoś, kto świadomie decyduje się je popełnić, chce umrzeć - niczym nie różni się od faceta, który skacze z dachu wieżowca. Mamy tu bowiem do czynienia z tymi samymi elementami.
Sam skok z nie jest bezpośrednią przyczyną śmierci - to zderzenie z ziemią zabija. Ale skacząc z dachu samobójca stawia się w sytuacji, w której jego śmierć jest nieuchronna. Uruchamia pewien proces oparty na prawach fizyki, który po kilku sekundach doprowadza do jego "egzekucji".
To samo dzieje się w przypadku bandyty - zabijając ofiarę wprawdzie nie wyrządza sobie samemu żadnej krzywdy w sposób bezpośredni, ale nie ulega wątpliwości, że jest powodem swojej śmierci w niedługim czasie. Uruchamia machinę sprawiedliwości, która, wprawdzie nie po kilku sekundach, ale prędzej czy później wymierza mu zasłużoną karę śmierci.
W jednym przypadku mamy do czynienia z prawem ciążenia, w drugim z prawem karnym. Ot i cała różnica.
W jednym przypadku mamy do czynienia z prawem ciążenia, w drugim z prawem karnym. Ot i cała różnica.
Jeśli skoczek wie, czym grozi upadek z wieżowca, a na ogół wie, to tylko on jest winny swojej śmierci. Podobnie morderca, który ma świadomość kary śmierci, a na ogół ma, nie może nikogo innego winić za swój los. On jest samobójcą. Zatem powtarzane przez przeciwników kary śmierci, że wykonując ją sami stajemy się mordercami jest idiotyczne - bo "decyzję" o swojej śmierci podjął sam "zainteresowany". Jego ofiara nie miała tego wyboru i to jest podstawowa różnica.
To jest bardzo istotne - ofiara mordercy nie ma wpływu na swój los - morderca swój los sam wybiera.
Ktoś powie, że morderca na ogół liczy, że uniknie kary. Oczywiście, ale ja też mogę skoczyć z wieżowca z nadzieją, że wyjdę z tego cało. Wolno mi podjąć takie ryzyko. Ale jeżeli się przeliczę to zostanie ze mnie mokre ścierwo rozciągnięte na chodniku. Morderca też ma prawo do takiego założenia i zapewne niekiedy mu się uda uniknąć kary, ale to on sam podejmuje to ryzyko, zatem to on sam ma ponieść konsekwencje, jeżeli pójdzie nie po jego myśli. Jak mawiał mój dziadek, "Nie graj Wojtek, nie przegrasz portek".
Z logicznego punktu widzenia nie ma zatem najmniejszej różnicy między samobójcą, a mordercą, który ginie na szubienicy. Morderstwo jest czynem samobójczym i bandyta musi mieć tego świadomość.
Pardon, jest jedna różnica: zwykły samobójca odbiera życie tylko sobie - morderca zabija również niewinną osobę. Zatem on bardziej niż ten pierwszy zasługuje na swój los.
Gdyby skakanie z dachu nie powodowało śmierci, to sam bym cały dzień nic nie robił tylko skakał. Przecież lot ku ziemi to taki przyjemny stan nieważkości. Więc nie dziwmy się, że w przypadku braku kary śmierci liczba morderstw jest większa, niż gdy ona obowiązuje.
Przeciwnicy kary śmierci mówią "a co, jeśli ktoś zostanie omyłkowo skazany". Już pisałem o tym, że wyroki w tego typu sprawach nie powinny pozostawiać cienia wątpliwości. A jeśli mimo to coś takiego się zdarzy - trudno. Trzeba się z tym pogodzić. Jak w ostatniej zwrotce - konsekwencje nieobowiązywania kary śmierci są dużo gorsze niż to, że raz na jakiś czas przydarzy się błąd. Jak już pisałem po zamachach Breivika: Aby skazać 77 niewinnych osób niekompetentni sędziowie muszą pracować latami. Wadliwe prawo (brak kary śmierci) skazało tyle w ciągu jednego dnia. Warto?
Subskrybuj:
Posty (Atom)