Minister Gowin zadeklarował przeprowadzenie częściowej deregulacji zawodów. Jest to oczywiście godny pochwalenia krok. Krok mały, bo mały, ale w przód. I o tym się mówi głośno. Ale z drugiej strony, w cieniu tych zapewnień, po cichutku rząd stawia dwa kroki w tył - wprowadzane są inne regulacje, które ograniczają dostęp do innych zawodów. Oto bowiem specjalne kursy szkoleniowe będą wymagane od mechaników zajmujących się klimatyzatorami (Dziennik.pl).
Jestem przekonany, że ta deregulacja będzie polegała na tym samym, co inne pomysły PO. Przypomnijmy sobie jak na przykład wyglądała redukcja zatrudnienia urzędników państwowych. Bardzo głośno mówiło się o konieczności redukcji, a w tym samym czasie po cichutku zatrudniano nowych urzędników. Po paru miesiącach o redukcji zapomniano, a świeżo zatrudnieni pozostali. Podobnie było z obniżaniem podatków. I tym razem też zapewne tak będzie.
Prawda jest taka, że rząd w bardzo sprytny sposób maskuje swoje prawdziwe zamiary poprzez głoszenie czegoś zupełnie odwrotnego. A głupi ludzie z gębami przyklejonymi do telewizorów, w których raz się pochwala deregulacje, mówiąc o niższych cenach usług, łatwiejszym dostępie dla młodych, a innym razem ją gani, mówiąc tym samym tonem o braku kontroli nad jakością usług i niskich zarobkach, tego nie widzą.
PO zachowuje się jak kieszonkowiec, który krzyczy "Łapać złodzieja". Bo wówczas uwaga wszystkich skupiona jest na szukaniu wzrokiem złodzieja, a krzyczący jest ostatnią osobą, którą myślą podejrzewać. I wówczas on spokojnie może ich oskubać w całkowicie słusznym przekonaniu o swojej bezkarności.
piątek, 30 marca 2012
wtorek, 27 marca 2012
Drżące piersi pani komisarz
Unia Europejska najwyraźniej zamierza, po telewizji i gazetach, kolejnym medium propagandowym uczynić literaturę. Unijna komisarz do spraw gospodarki morskiej i rybołówstwa Maria Damanaki, rości sobie prawo do pouczania pisarzy, o czym powinni pisać, czy też jak powinni zachowywać się ich bohaterowie. Zwróciła sie ona do włoskiego pisarza, by zmienił gust kulinarny głównego bohatera swoich powieści.Jak podaje Rzeczpospolita:
Proszę zwrócić uwagę na ten język: "fatalny przykład", "karygodne", "nieetyczne", "niedopuszczalne". Mocne słownictwo pod adresem fikcyjnego komisarza zajadającego się fikcyjnymi rybkami, złowionymi przez fikcyjnych rybaków. A problem z wyraźnym rozgraniczeniem fikcji i rzeczywistości, jak już pisałem omawiając podobny problem pani Elżbiety Radziszewskiej,fachowo nazywa się schizofrenią.
Skoro ktoś zdecydował się już na głoszenie takich idiotyzmów, to ja widzę w literaturze poważniejsze zagrożenia. Przecież w powieściach kryminalnych dokonywane są morderstwa. Pani Damanaki żal jest sardynek, ale godzi się na zabijanie w powieściach ludzi. A przecież morderstwo, w przeciwieństwie do konsumpcji sardynek JEST nieetyczne, niedopuszczalne i nie tylko karygodne, ale wręcz karalne.
Myślę, że pani komisarz powinna wystąpić z sugestią, by Herkules Poirot, zamiast morderstwami zajmował się poszukiwaniem zaginionych kotków, a Sherlock Holmes udzielał korepetycji z algebry i by raz na zawsze wyrugować z literatury wszelkich okrutników. W sumie wystarczyłoby, gdyby Raskolników obraził się na lichwiarkę, a Tybalt uszczypnął Merkutia w szczepionkę z całej siły.
Oczywiście zabójstwa to nie jedyne karygodne zachowania fikcyjnych bohaterów. Należałoby też całkowicie zmienić podejście do całej literatury. Nawet romansów. Przecież publiczna plaża, nawet o zmierzchu, gdy rozpalona tarcza słońca niknie powoli nad spokojną taflą bezkresnego oceanu, nie jest odpowiednim miejscem na to, by jego silne męskie dłonie delikatnie, acz pewnie pieściły jej blade, choć cudownie skąpane w czerwieni zachodzącego słońca, doskonale okrągłe, drżące niepewnością piersi. To przecież jest nieobyczajne zachowanie się w miejscu publicznym.
Czekam, kiedy postanowią na nowo przepisywać książki, tak, by w nowych wersjach nie było sardynek, żarówek, małych jabłek, papierosów, alkoholu i przekleństw. Książki, w których Romeo zakochał się w Juliuszu, a Kopernik była kobietą.
Włoskie media podały, że pochodząca z Grecji komisarz UE wystąpiła z tą inicjatywą, bo - jak stwierdziła - uwielbiany komisarz policji z Sycylii, znany z książek Andrei Camilleriego i popularnego serialu telewizyjnego, daje fatalny przykład upodobania do rybek, których połów niszczy ekosystem Morza Śródziemnego. Za karygodne uznała sceny, w których policjant w swym nadmorskim domu w Marinella serwuje swojej ukochanej oraz gościom ulubione małe rybki.
Uważa (Maria Damanaki - SzH), że jedzenie małych rybek przez tytułowego bohatera jest "nieetyczne" i "niedopuszczalne".
Proszę zwrócić uwagę na ten język: "fatalny przykład", "karygodne", "nieetyczne", "niedopuszczalne". Mocne słownictwo pod adresem fikcyjnego komisarza zajadającego się fikcyjnymi rybkami, złowionymi przez fikcyjnych rybaków. A problem z wyraźnym rozgraniczeniem fikcji i rzeczywistości, jak już pisałem omawiając podobny problem pani Elżbiety Radziszewskiej,fachowo nazywa się schizofrenią.
Skoro ktoś zdecydował się już na głoszenie takich idiotyzmów, to ja widzę w literaturze poważniejsze zagrożenia. Przecież w powieściach kryminalnych dokonywane są morderstwa. Pani Damanaki żal jest sardynek, ale godzi się na zabijanie w powieściach ludzi. A przecież morderstwo, w przeciwieństwie do konsumpcji sardynek JEST nieetyczne, niedopuszczalne i nie tylko karygodne, ale wręcz karalne.
Myślę, że pani komisarz powinna wystąpić z sugestią, by Herkules Poirot, zamiast morderstwami zajmował się poszukiwaniem zaginionych kotków, a Sherlock Holmes udzielał korepetycji z algebry i by raz na zawsze wyrugować z literatury wszelkich okrutników. W sumie wystarczyłoby, gdyby Raskolników obraził się na lichwiarkę, a Tybalt uszczypnął Merkutia w szczepionkę z całej siły.
Oczywiście zabójstwa to nie jedyne karygodne zachowania fikcyjnych bohaterów. Należałoby też całkowicie zmienić podejście do całej literatury. Nawet romansów. Przecież publiczna plaża, nawet o zmierzchu, gdy rozpalona tarcza słońca niknie powoli nad spokojną taflą bezkresnego oceanu, nie jest odpowiednim miejscem na to, by jego silne męskie dłonie delikatnie, acz pewnie pieściły jej blade, choć cudownie skąpane w czerwieni zachodzącego słońca, doskonale okrągłe, drżące niepewnością piersi. To przecież jest nieobyczajne zachowanie się w miejscu publicznym.
Czekam, kiedy postanowią na nowo przepisywać książki, tak, by w nowych wersjach nie było sardynek, żarówek, małych jabłek, papierosów, alkoholu i przekleństw. Książki, w których Romeo zakochał się w Juliuszu, a Kopernik była kobietą.
sobota, 24 marca 2012
ZUS albo przewóz
ZUS "w interesie płatnika" i "dla dobra ubezpieczonych" tego pierwszego doprowadził do bankructwa, a drugich pozbawił środków utrzymania. Na portalu Rzeczypospolitej ukazał się artykuł o nie pozostawiającym złudzeń tytule ZUS nie zna litości. Myślę, że nikt nie powinien mieć wątpliwości co do tego, że jedynym dobrem, dla którego działa Zakład Ubezpieczeń Socjalnych jest dobro Zakładu Ubezpieczeń Socjalnych.
Ideą, na bazie której miały funkcjonować przymusowe ubezpieczenia emerytalne miało być to, by każdy obywatel miał zapewnioną dostatnią przyszłość. Oto, w imię tej wątpliwej dostatniej przyszłości, rujnuje się naszą teraźniejszość. Używając języka socjalistów, skazuje się ludzi na "zdychanie pod płotem" po to, by na starość nie "zdychali pod płotem". ZUS dzisiaj nawet już nie stara się zachować pozorów działania "dla dobra społeczeństwa".
Rzecznik ZUS w Tomaszowie Mazowieckim, pani Aleksandra Musialik tak tłumaczy zdarzenie:
Z bardzo wielkim trudem i przy dużym wkładzie dobrej woli potrafię zrozumieć to trzecie. Z trudem, bo zmyliło mnie trochę użycie w jednym zdaniu słowa "stabilność" w zestawieniu z funduszem ubezpieczeń społecznych. Ale u licha, jaki interes ma płatnik, czyli właścicielka firmy IVETT w zamknięciu jej biznesu? Gdzie jest dobro ubezpieczonych, czyli jej pracowników, w szlifowaniu bruków?
Oczywiście, ich przyszłość, bez opłacania składek ZUS jest niepewna. Ale nędza związana z pozbawieniem ich źródła zarobków w obecnych, bardzo trudnych czasach, JEST pewna!
ZUS liczy na dwie rzeczy:
1. Spadek standardu życia pozbawionych pracy może negatywnie wpłynąć na ich zdrowie i długość życia, zatem ZUS krócej, jeśli w ogóle, będzie zobowiązany do wypłacania im emerytur.
2. Ludzie ci przywykną do nędzy, w porównaniu z którą zusowe ochłapy emerytalne nie wyglądają tak źle
Produkująca odzież firma IVETT należąca do Iwony Świetlik zatrudniała ponad 60 osób. W 2009 r. popadła w tarapaty. Właścicielka płaciła pensje pracownikom, ale nie odprowadzała składek do ZUS i fiskusa. – Popełniłam błąd. Okazało się, że w Polsce trzeba najpierw zaspokoić urzędników – mówi „Rz" Iwona Świetlik. – Teraz firma nie istnieje, a oni nie mają pracy.
W 2010 r. ZUS, wobec którego zaległości sięgały 270 tys. zł, złożył wniosek o upadłość likwidacyjną firmy wartej prawie 10 mln zł. Łódzki sąd, nie zapraszając właścicielki na postępowanie, zatwierdził ten wniosek. Efekt? Przedsiębiorstwo zostało postawione w stan likwidacji.
Ideą, na bazie której miały funkcjonować przymusowe ubezpieczenia emerytalne miało być to, by każdy obywatel miał zapewnioną dostatnią przyszłość. Oto, w imię tej wątpliwej dostatniej przyszłości, rujnuje się naszą teraźniejszość. Używając języka socjalistów, skazuje się ludzi na "zdychanie pod płotem" po to, by na starość nie "zdychali pod płotem". ZUS dzisiaj nawet już nie stara się zachować pozorów działania "dla dobra społeczeństwa".
Rzecznik ZUS w Tomaszowie Mazowieckim, pani Aleksandra Musialik tak tłumaczy zdarzenie:
Występując z wnioskiem o ogłoszenie upadłości, ZUS zawsze rozważa zarówno interes płatnika składek, jak i dobro ubezpieczonych, uwzględniając również konieczność zapewnienia stabilności funduszu ubezpieczeń społecznych.
Z bardzo wielkim trudem i przy dużym wkładzie dobrej woli potrafię zrozumieć to trzecie. Z trudem, bo zmyliło mnie trochę użycie w jednym zdaniu słowa "stabilność" w zestawieniu z funduszem ubezpieczeń społecznych. Ale u licha, jaki interes ma płatnik, czyli właścicielka firmy IVETT w zamknięciu jej biznesu? Gdzie jest dobro ubezpieczonych, czyli jej pracowników, w szlifowaniu bruków?
Oczywiście, ich przyszłość, bez opłacania składek ZUS jest niepewna. Ale nędza związana z pozbawieniem ich źródła zarobków w obecnych, bardzo trudnych czasach, JEST pewna!
ZUS liczy na dwie rzeczy:
1. Spadek standardu życia pozbawionych pracy może negatywnie wpłynąć na ich zdrowie i długość życia, zatem ZUS krócej, jeśli w ogóle, będzie zobowiązany do wypłacania im emerytur.
2. Ludzie ci przywykną do nędzy, w porównaniu z którą zusowe ochłapy emerytalne nie wyglądają tak źle
piątek, 16 marca 2012
Wszystko nielegalne
Polecam film Jana Stossela o regulacjach prawnych w Stanach Zjednoczonych. O tym, jak w kraju mylnie nazywanym "Land of Liberty" policjanci ścigają nawet dzieci, za sprzedawanie lemoniady w ogródku własnego domu - za coś co jeszcze kilkanaście lat temu było niemalże tradycją i jakże uroczą!
Film jest w języku angielskim, ale podstawowa jego znajomość jest całkowicie wystarczająca, by zrozumieć jego przesłanie.
Illegal Everything
Polecam też wyszukanie innych filmów tego autora.
Film jest w języku angielskim, ale podstawowa jego znajomość jest całkowicie wystarczająca, by zrozumieć jego przesłanie.
Illegal Everything
Polecam też wyszukanie innych filmów tego autora.
wtorek, 13 marca 2012
Nie wystarczy mieć rację
Na stronie "Nowego Ekranu" znalazłem wpis jednej z blogerek, Dominiki Sibigi na temat żeńskich nazw zawodów:
Minister Joanna Mucha dołączyła do grona feministek propagujących używanie form żeńskich od nazw zawodów i stanowisk jak np. adwokat – adwokatka, filozof – filozofka, etyk - etyczka, polityk - polityczka, psycholog – psycholożka, w końcu słynne minister – ministra.
Wyraz „ministra” jest formą dopełniacza i biernika od wyrazu „minister”
Przykłady:
Dzisiaj w Sejmie nie ma Ministra Kultury Bogdana Zdrojewskiego.
lub
Z oddali widać zbliżającego się na konferencję prasową Ministra Sprawiedliwości Jarosława Gowina.
Skoro „ministra” jest odmianą przez przypadki słowa „minister”, to jawi się jako wyraz podrzędny, taki który jest pochodną formy podstawowej.
Ci, którzy promują ten styl wypowiedzi, zachowują się tak jakby zakładali z góry, że kobiety są z natury gorsze i nie zasługują aby ich godnie nazywać, traktować na równi z mężczyznami oraz, że powinny one zadowalać się jakąś drugorzędną formą deklinacji czyli odmiany rzeczownika.
Zamieściłem tam komentarz:
Oczywiście pomysł minister Muchy jest głupi, ale na pewno nie z podanych tu przyczyn. Proponowane słowo "ministra" wprawdzie brzmi jak dopełniacz rzeczownika "minister", ale nim nie jest. Jest (zakładając, że istnieje) żeńską formą słowa minister.
Na tej samej zasadzie można byłoby dowieść, że pani Stanisława jest kimś gorszym, niż pan Stanisław.
Proszę też zwrócić uwagę, że według tej logiki obecnie funkcjonujące nazewnictwo jest krzywdzące w stosunku do mężczyzn. Wszak słowo "minister" jest tylko (między innymi) dopełniaczem i biernikiem żeńskiej formy (obecnej) tego słowa. Jak w zdaniach:
Dzisiaj w Sejmie nie ma Minister Joanny Muchy.
lub
Z oddali widać zbliżającą się na konferencję prasową Minister Joannę Muchę.
Krytyka tego pomysłu jest jak najbardziej słuszna, ale uzasadnienie jest całkowicie chybione.
Oczywiście piętnowanie głupot i wytykanie absurdalnych pomysłów feministek jest słuszne, ale przeciwstawianie im nie mniej idiotycznych "argumentów" niczemu dobremu nie służy, tylko ośmieszeniu krytyka. W efekcie dyskredytuje jego tezę.
Nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze umieć ją w sposób logiczny wykazać. Nie jest trudne obalanie tez feministek, ale i do tego trzeba się czasem przygotować, zamiast rzucać barejowe "I pijak, bo każdy pijak to złodziej!".
A propos feministek - załączam przezabawny fragment filmu z "manify", w którym w tle słychać, jak feministka traktuje (swojego?) "mężczyznę". Pociesznie brzmi ton głosu tego feministy.
Minister Joanna Mucha dołączyła do grona feministek propagujących używanie form żeńskich od nazw zawodów i stanowisk jak np. adwokat – adwokatka, filozof – filozofka, etyk - etyczka, polityk - polityczka, psycholog – psycholożka, w końcu słynne minister – ministra.
Wyraz „ministra” jest formą dopełniacza i biernika od wyrazu „minister”
Przykłady:
Dzisiaj w Sejmie nie ma Ministra Kultury Bogdana Zdrojewskiego.
lub
Z oddali widać zbliżającego się na konferencję prasową Ministra Sprawiedliwości Jarosława Gowina.
Skoro „ministra” jest odmianą przez przypadki słowa „minister”, to jawi się jako wyraz podrzędny, taki który jest pochodną formy podstawowej.
Ci, którzy promują ten styl wypowiedzi, zachowują się tak jakby zakładali z góry, że kobiety są z natury gorsze i nie zasługują aby ich godnie nazywać, traktować na równi z mężczyznami oraz, że powinny one zadowalać się jakąś drugorzędną formą deklinacji czyli odmiany rzeczownika.
Zamieściłem tam komentarz:
Oczywiście pomysł minister Muchy jest głupi, ale na pewno nie z podanych tu przyczyn. Proponowane słowo "ministra" wprawdzie brzmi jak dopełniacz rzeczownika "minister", ale nim nie jest. Jest (zakładając, że istnieje) żeńską formą słowa minister.
Na tej samej zasadzie można byłoby dowieść, że pani Stanisława jest kimś gorszym, niż pan Stanisław.
Proszę też zwrócić uwagę, że według tej logiki obecnie funkcjonujące nazewnictwo jest krzywdzące w stosunku do mężczyzn. Wszak słowo "minister" jest tylko (między innymi) dopełniaczem i biernikiem żeńskiej formy (obecnej) tego słowa. Jak w zdaniach:
Dzisiaj w Sejmie nie ma Minister Joanny Muchy.
lub
Z oddali widać zbliżającą się na konferencję prasową Minister Joannę Muchę.
Krytyka tego pomysłu jest jak najbardziej słuszna, ale uzasadnienie jest całkowicie chybione.
Oczywiście piętnowanie głupot i wytykanie absurdalnych pomysłów feministek jest słuszne, ale przeciwstawianie im nie mniej idiotycznych "argumentów" niczemu dobremu nie służy, tylko ośmieszeniu krytyka. W efekcie dyskredytuje jego tezę.
Nie wystarczy mieć rację, trzeba jeszcze umieć ją w sposób logiczny wykazać. Nie jest trudne obalanie tez feministek, ale i do tego trzeba się czasem przygotować, zamiast rzucać barejowe "I pijak, bo każdy pijak to złodziej!".
A propos feministek - załączam przezabawny fragment filmu z "manify", w którym w tle słychać, jak feministka traktuje (swojego?) "mężczyznę". Pociesznie brzmi ton głosu tego feministy.
środa, 7 marca 2012
Strażak potrafi
Pod niedawnym wpisem na temat prywatyzacji straży pożarnej, komentator Damian zamieścił kilka wątpliwości. Większość z nich to sztuczne "problemy Kisiela", ale też dzisiaj ludzie często postrzegają tego typu problemy za wielkie wyzwania, którym czoła może stawić tylko biurokracja państwowa, więc są one bardzo cenne dla dyskusji i należy na nie odpowiedzieć. Damian zaczyna od uwagi:
Ma oczywiście rację. Mówiąc o gaszeniu posługuję się pewnym skrótem myślowym, w wierze, że czytelnik pamięta też o innych zadaniach straży. Dalej przechodzi do meritum:
Zapłaci gość na słupie, lub jego ubezpieczyciel. I oczywiście zapłaci tylko tej ekipie, która przeprowadzi akcję ratowniczą. Pierwszeństwo powinien mieć tu ten zespół, który zjawił się pierwszy na wezwanie, co nie powinno budzić żadnych wątpliwości w tym przypadku - straż pożarną zazwyczaj wzywamy w sytuacji, w której czas ma ogromne znaczenie.
A co z pozostałymi? Nic. Oni złożyli tylko "ofertę", która przegrała z lepszą. Jest to koszt prowadzenia każdej działalności. W przetargu też nikt nie zwraca przegranym pieniędzy za pracę i materiały wykorzystane w ofercie, a kino puszcza film niezależnie od tego, czy sala jest pełna, czy siedzi tylko jedna osoba. Zresztą proszę pamiętać, że strażaków trzeba opłacić niezależnie od tego, czy siedzą w remizie, czy pędzą na sygnale do pożaru, zatem, jak mniemam, koszt ogranicza się do kosztu paliwa, a i ten nie jest wielki, bo straż zwykle działa w zasięgu do kilkudziesięciu kilometrów.
No, to będą współpracować. W czym problem? Proszę nie doszukiwać się trudności tam, gdzie ich nie ma. Na dużej budowie też muszą współpracować ze sobą firmy, często konkurenci na rynku. Ale jakoś się dogadują, bo za to im płacą.
Nie widzę przeszkód, by prywatna straż była zorganizowana jak wojsko. Każda firma większa niż jednoosobowa musi posiadać jakąś hierarchię ważności. Czy widział ktoś kasjerkę wydającą polecenia kierownikowi sklepu?
A w przypadku większej akcji z udziałem kilku konkurencyjnych jednostek myślę że dobrą praktyką byłaby zasada, że prowadzi ją dowódca jednostki, która zjawiła się na miejscu jako pierwsza. Ale to wszystko są szczegóły do ustalenia przez właściciela lub między właścicielami, bo ostatecznie jest to w ich interesie. Jak zamiast gasić będą się kłócić, to rynek ich wyruguje.
Tak samo jak "czuje się oszukanym" sprawca kolizji samochodowej, który stracił samochód, a jeszcze musi zapłacić za naprawę poszkodowanemu. Takie rzeczy się zdarzają i ktoś musi ponieść za nie konsekwencje. Oczywiście sprawca - niekoniecznie właściciel.
Sprawca lub jego ubezpieczyciel. Jak zaleję sąsiada w bloku, to też mu płacę za nowy sufit, prawda? Nie ma sytuacji, w których dom spontanicznie zajmuje się ogniem. Winny na ogół jest człowiek - jego celowe działanie lub niedopatrzenie. Sprawcą może być właściciel, podpalacz, właściciel instalacji gazowej, producent kuchenki, instalator piorunochronu, itp. Trzeba go znaleźć i tym straż też się zajmuje - ustaleniem przyczyny pożaru.
Oczywiście może się zdarzyć, że pożar wywoła na przykład zwarcie w kablu przegryzionym przez szczura. Faktycznie - trudno wówczas znaleźć winnego pożaru mojego domu. Ale jeśli zapali się też dom sąsiada - to źródłem ognia jest mój dom, zatem w jakiś sposób jestem temu winny, tak samo jak jestem winny, gdy wiatr zerwie mi z dachu dachówkę, a ta przeleci do ogródka sąsiada i zabije mu psa.
Proszę mi wierzyć, że prywatna straż nie będzie się borykała z żadnymi problemami, z którymi nie boryka się dziś państwowa. A jeśli urzędnik potrafił jako - tako to ogarnąć, to tym bardziej ogarnie to prywatny przedsiębiorca. Lepiej i szybciej. Bo urzędnik dostanie pieniądze "czy stoi, czy leży", a prywaciarz tylko wówczas, gdy jest najlepszy.
Ja powyższe rozwiązania wymyśliłem naprędce, czytając komentarz Damiana - ot, podsunął mi je zdrowy rozsądek. Prywaciarz, który będzie miał na to kilka dni, i którego przyszłość od tego zależy będzie miał jeszcze lepsze pomysły. Bo to jest JEGO problem. On się na tym zna i on wie co robić. Poradzi sobie bez nas. My nie musimy się tym martwić, tak jak nie martwimy się, w jaki sposób właściciel supermarketu powinien zorganizować logistycznie swoją firmę, by codziennie miał świeże rzodkiewki. Piękne w wolnym rynku jest to, że my nie musimy myśleć o tych rzodkiewkach, a one i tak tam są i czekają na nas.
Większość akcji wykonywanych przez Straż Pożarną nie ma nic wspólnego z gaszeniem ognia, choć mało kto o tym wie. Wszystkie sytuacje gdy człowieka trzeba wydostać, podlegają pod jurysdykcję straży pożarnej.
Generalnie strażacy to także goście od ciężkiego sprzętu.
Generalnie strażacy to także goście od ciężkiego sprzętu.
Ma oczywiście rację. Mówiąc o gaszeniu posługuję się pewnym skrótem myślowym, w wierze, że czytelnik pamięta też o innych zadaniach straży. Dalej przechodzi do meritum:
1.Teraz jeśli trzy remizy zjadą się do gościa który utknął na słupie to kto za to zapłaci.
Zapłaci gość na słupie, lub jego ubezpieczyciel. I oczywiście zapłaci tylko tej ekipie, która przeprowadzi akcję ratowniczą. Pierwszeństwo powinien mieć tu ten zespół, który zjawił się pierwszy na wezwanie, co nie powinno budzić żadnych wątpliwości w tym przypadku - straż pożarną zazwyczaj wzywamy w sytuacji, w której czas ma ogromne znaczenie.
A co z pozostałymi? Nic. Oni złożyli tylko "ofertę", która przegrała z lepszą. Jest to koszt prowadzenia każdej działalności. W przetargu też nikt nie zwraca przegranym pieniędzy za pracę i materiały wykorzystane w ofercie, a kino puszcza film niezależnie od tego, czy sala jest pełna, czy siedzi tylko jedna osoba. Zresztą proszę pamiętać, że strażaków trzeba opłacić niezależnie od tego, czy siedzą w remizie, czy pędzą na sygnale do pożaru, zatem, jak mniemam, koszt ogranicza się do kosztu paliwa, a i ten nie jest wielki, bo straż zwykle działa w zasięgu do kilkudziesięciu kilometrów.
2.Co jeśli dojdzie do większej katastrofy i jedynie dzięki współpracy możliwe będzie jej opanowanie?
No, to będą współpracować. W czym problem? Proszę nie doszukiwać się trudności tam, gdzie ich nie ma. Na dużej budowie też muszą współpracować ze sobą firmy, często konkurenci na rynku. Ale jakoś się dogadują, bo za to im płacą.
2.1.W straży istnieje system rang od których zależy kto dowodzi akcją w takich sytuacjach. Straż musi być zorganizowana trochę jak wojsko by radzić sobie z większymi katastrofami
Nie widzę przeszkód, by prywatna straż była zorganizowana jak wojsko. Każda firma większa niż jednoosobowa musi posiadać jakąś hierarchię ważności. Czy widział ktoś kasjerkę wydającą polecenia kierownikowi sklepu?
A w przypadku większej akcji z udziałem kilku konkurencyjnych jednostek myślę że dobrą praktyką byłaby zasada, że prowadzi ją dowódca jednostki, która zjawiła się na miejscu jako pierwsza. Ale to wszystko są szczegóły do ustalenia przez właściciela lub między właścicielami, bo ostatecznie jest to w ich interesie. Jak zamiast gasić będą się kłócić, to rynek ich wyruguje.
3.Z ogniem się nie dogadasz, czasami jedyne co straż może zrobić to uniemożliwienie by ogień rozprzestrzeniał się dalej, czy jako właściciel którego dom został z góry skazany na stratę nie czuli byśmy się oszukani, że jeszcze musimy za to płacić.
Tak samo jak "czuje się oszukanym" sprawca kolizji samochodowej, który stracił samochód, a jeszcze musi zapłacić za naprawę poszkodowanemu. Takie rzeczy się zdarzają i ktoś musi ponieść za nie konsekwencje. Oczywiście sprawca - niekoniecznie właściciel.
4.Co jeśli ogień się rozprzestrzenił na inne domy, kto jest winien zapłacenia za gaszenie ???
Sprawca lub jego ubezpieczyciel. Jak zaleję sąsiada w bloku, to też mu płacę za nowy sufit, prawda? Nie ma sytuacji, w których dom spontanicznie zajmuje się ogniem. Winny na ogół jest człowiek - jego celowe działanie lub niedopatrzenie. Sprawcą może być właściciel, podpalacz, właściciel instalacji gazowej, producent kuchenki, instalator piorunochronu, itp. Trzeba go znaleźć i tym straż też się zajmuje - ustaleniem przyczyny pożaru.
Oczywiście może się zdarzyć, że pożar wywoła na przykład zwarcie w kablu przegryzionym przez szczura. Faktycznie - trudno wówczas znaleźć winnego pożaru mojego domu. Ale jeśli zapali się też dom sąsiada - to źródłem ognia jest mój dom, zatem w jakiś sposób jestem temu winny, tak samo jak jestem winny, gdy wiatr zerwie mi z dachu dachówkę, a ta przeleci do ogródka sąsiada i zabije mu psa.
Proszę mi wierzyć, że prywatna straż nie będzie się borykała z żadnymi problemami, z którymi nie boryka się dziś państwowa. A jeśli urzędnik potrafił jako - tako to ogarnąć, to tym bardziej ogarnie to prywatny przedsiębiorca. Lepiej i szybciej. Bo urzędnik dostanie pieniądze "czy stoi, czy leży", a prywaciarz tylko wówczas, gdy jest najlepszy.
Ja powyższe rozwiązania wymyśliłem naprędce, czytając komentarz Damiana - ot, podsunął mi je zdrowy rozsądek. Prywaciarz, który będzie miał na to kilka dni, i którego przyszłość od tego zależy będzie miał jeszcze lepsze pomysły. Bo to jest JEGO problem. On się na tym zna i on wie co robić. Poradzi sobie bez nas. My nie musimy się tym martwić, tak jak nie martwimy się, w jaki sposób właściciel supermarketu powinien zorganizować logistycznie swoją firmę, by codziennie miał świeże rzodkiewki. Piękne w wolnym rynku jest to, że my nie musimy myśleć o tych rzodkiewkach, a one i tak tam są i czekają na nas.
wtorek, 6 marca 2012
Żałość narodowa
Z Wikipedii:
Pan prezydent ogłosił właśnie żałobę narodową dla upamiętnienia 16 osób, które zginęły w wyniku zderzenia pociągów pod Szczekocinami. Kim były te osoby? Nie wiem. Z głosów, które do mnie docierają, nie było wśród nich osób wybitnych. Oni zostaną zapamiętani tylko jako "ci, po których ogłoszono żałobę narodową". Jest to oczywiście całkowite odwrócenie idei żałoby narodowej tyłem do przodu.
To może ofiar było nie 16, a 1600? Też nie. Nazwanie tej katastrofy "wielką" jest tak samo niedorzeczne jak nazwanie jeża wielkim drapieżnikiem.
Nawet w PRL nie szafowano tak żałobami narodowymi. W czasie 37 lat jej trwania żałobę narodową ogłoszono czterokrotnie. Po śmierci Stalina, po śmierci Bieruta, po śmierci Zawadzkiego i po śmierci Wyszyńskiego. Koniec. A w PRLu też przecież spadały samoloty, zderzały się pociągi i zawalały się kopalnie.
W III RP w ciągu zaledwie 23 lat żałobę narodową ogłoszono już po raz czternasty. Oczywiście nie kwestionuję tu tych razów, które dotyczyły śmierci Jana Pawła II, czy Smoleńska. Wszak Karol Wojtyła wybitnym Polakiem był. Smoleńsk nie był wprawdzie wielką katastrofą pod względem liczby ofiar, ani nie zginął tam nikt wielce wybitny, ale można go uznać za kompromis między tymi dwoma, jako średnią katastrofę w której zginęło kilka średnio wybitnych osób. Od biedy machnę ręką na WTC, wszak był to swego rodzaju akt wojny wymierzony w całą zachodnią cywilizację. Ale już katastrofa CASY to lekka przesada - ani wielka katastrofa, ani na dobrą sprawę nikt wybitny w niej nie uczestniczył. Wszystkie pozostałe to jakaś horrendalna pomyłka.
Pozostałe żałoby narodowe wiążą się z jakimiś stosunkowo drobnymi katastrofami, większymi wypadkami za granicą, w których zginęło paru nieznanych Polaków i, z niewiadomych przyczyn, z trzęsieniem ziemi na Oceanie Indyjskim.
Obecnie szasta się żałobami na prawo i lewo. Chodzi o popularność i ładny wizerunek polityka, który wraz z całym narodem cierpi po kilku osobach, których nigdy nie spotkał i o których wie tylko, że zginęli w pociągu. Prawdopodobnie większy żal czuje po tych państwowych lokomotywach niż po ofiarach.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, każda z tych śmierci to tragedia dla rodzin i przyjaciół. Ale z całą pewnością nie jest to tragedia o skali narodowej.
I to aż dwa dni. Zmarła w ubiegłym miesiącu Szymborska, co by o niej nie mówić, znana w całej Polsce, a dzięki nagrodzie Nobla usłyszał o niej cały świat, zatem spokojnie można ją nazwać postacią wybitną (abstrahując od tego, czym się wybiła), nie dostała ani jednego dnia. Mówiąc językiem społeczności internetowych, miała więcej "znajomych" niż ofiary szczekocińskie miały "znajomych" i "znajomych znajomych" w sumie. A pewnie nawet i "znajomych trzeciego stopnia".
I jest to w pewnym sensie policzek dla tych, którzy zostali byli w ten sposób uhonorowani. Niegdyś wierzyliśmy, że jest to sposób oddania szczególnej czci dla zasług wielkich ludzi - Generała Sikorskiego, Kardynała Wyszyńskiego... Okazuje się jednak, że ich zasługi nic nie znaczą, bo na dobrą sprawę, wystarczy zginąć w nieco większym wypadku, by zostać tak uhonorowanym. Żałoba narodowa jest dziś tylko wyświechtanym "pierdnięciem" prezydenta. Aż dziw, że kot Alik nie miał swojej.
Jeśli przyjrzymy się katastrofom "objętym" żałobą narodową w ostatnich latach pod kątem liczby ofiar:
1997 Powódź - 55
2006 Katastrofa budowlana- 65
2006 Katastrofa w "Halembie"- 23
2009 Pożar w Kamieniu Pomorskim - 23
2009 Katastrofa w "Wujku" - 20 (13 w dniu ogłoszenia żałoby)
Obecna - 16
Zauważymy, że są one coraz mniejsze. Wygląda na to, że gdzieś koło 2020 roku żałoba narodowa zacznie być ogłaszana już przy jednocyfrowej liczbie ofiar, a w 2050 każdy zgon będzie honorowany przez prezydenta, a imprezy publiczne nie będą się odbywały w ogóle.
To oczywiście jest sucha analiza problemu, nic nieznaczące cyferki. Najważniejsze w tej całej dyskusji jest to, czym jest żałoba. Żałoba nie jest prawem, ani nakazem. Jest uczuciem, tak jak uczuciem jest radość, miłość, nienawiść. Próba formalizowania tego jest pomysłem absurdalnym niezależnie od charakteru. Tyle samo sensu miałoby wprowadzenie dnia miłości do prezydenta Komorowskiego. Niech się nawet odbywają w całej Polsce festyny z darmową watą cukrową dla wszystkich. Ale czy zmieni to w jakikolwiek sposób uczucia Polaków do prezydenta? Nie.
Po prawdziwie wybitnych osobach ludzie płaczą bez dekretów. Po śmierci Jana Pawła II cała Polska chodziła w żałobie. Ulice Jana Pawła II, Karola Wojtyły, czy Ojca Świętego we wszystkich miastach były spontanicznie dekorowane zniczami i kwiatami przez mieszkańców. Nie dlatego, że prezydent ogłosił żałobę. Dlatego, że tę żałobę mieli w sercach, czyli tam, gdzie być powinna. Po Bolesławie Chrobrym cały naród nosił żałobę przez rok, a wiele osób nosiło ją do końca swoich dni, całkowicie spontanicznie - z miłości.
Te szopki, z którymi mamy dziś do czynienia to tylko fajerwerki hipokryzji. Reklama. Ze skutkiem wprost przeciwnym do zamierzonego. Jeśli ktoś narzuca mi żałobę po obcych mi ludziach zamykając mi dyskoteki i kina, których właściciele na tym podbijaniu sobie słupków na tragedii tracą prawdziwe pieniądze, żebyśmy wszyscy poczuli się żałośnie, to przynosi to efekt odwrotny. Wczoraj myślałem sobie - "szkoda ludzi" - czułem, wprawdzie nie żałobę, ale taki mały, ludzki żal. Dzisiaj jestem wkurzony, bo odwołali mi spektakl i myślę tylko o tych idiotach z Wiejskiej i okolic. I na samą myśl o tej katastrofie wściekam się. A to nie ma nic wspólnego z żałobą.
Żałoba narodowa – żałoba ogłaszana przez władze państwowe po śmierci wybitnej osobistości (najczęściej związanej z krajem jej ogłoszenia) lub z powodu wielkiej katastrofy. Może być ogłaszana na skutek tragicznych wydarzeń w kraju, w którym ją zarządzono, ale także jako rodzaj hołdu złożonego ofiarom podobnych zdarzeń (zamach, katastrofa naturalna lub inna) poza granicami państwa.
Pan prezydent ogłosił właśnie żałobę narodową dla upamiętnienia 16 osób, które zginęły w wyniku zderzenia pociągów pod Szczekocinami. Kim były te osoby? Nie wiem. Z głosów, które do mnie docierają, nie było wśród nich osób wybitnych. Oni zostaną zapamiętani tylko jako "ci, po których ogłoszono żałobę narodową". Jest to oczywiście całkowite odwrócenie idei żałoby narodowej tyłem do przodu.
To może ofiar było nie 16, a 1600? Też nie. Nazwanie tej katastrofy "wielką" jest tak samo niedorzeczne jak nazwanie jeża wielkim drapieżnikiem.
Nawet w PRL nie szafowano tak żałobami narodowymi. W czasie 37 lat jej trwania żałobę narodową ogłoszono czterokrotnie. Po śmierci Stalina, po śmierci Bieruta, po śmierci Zawadzkiego i po śmierci Wyszyńskiego. Koniec. A w PRLu też przecież spadały samoloty, zderzały się pociągi i zawalały się kopalnie.
W III RP w ciągu zaledwie 23 lat żałobę narodową ogłoszono już po raz czternasty. Oczywiście nie kwestionuję tu tych razów, które dotyczyły śmierci Jana Pawła II, czy Smoleńska. Wszak Karol Wojtyła wybitnym Polakiem był. Smoleńsk nie był wprawdzie wielką katastrofą pod względem liczby ofiar, ani nie zginął tam nikt wielce wybitny, ale można go uznać za kompromis między tymi dwoma, jako średnią katastrofę w której zginęło kilka średnio wybitnych osób. Od biedy machnę ręką na WTC, wszak był to swego rodzaju akt wojny wymierzony w całą zachodnią cywilizację. Ale już katastrofa CASY to lekka przesada - ani wielka katastrofa, ani na dobrą sprawę nikt wybitny w niej nie uczestniczył. Wszystkie pozostałe to jakaś horrendalna pomyłka.
Pozostałe żałoby narodowe wiążą się z jakimiś stosunkowo drobnymi katastrofami, większymi wypadkami za granicą, w których zginęło paru nieznanych Polaków i, z niewiadomych przyczyn, z trzęsieniem ziemi na Oceanie Indyjskim.
Obecnie szasta się żałobami na prawo i lewo. Chodzi o popularność i ładny wizerunek polityka, który wraz z całym narodem cierpi po kilku osobach, których nigdy nie spotkał i o których wie tylko, że zginęli w pociągu. Prawdopodobnie większy żal czuje po tych państwowych lokomotywach niż po ofiarach.
Proszę mnie źle nie zrozumieć, każda z tych śmierci to tragedia dla rodzin i przyjaciół. Ale z całą pewnością nie jest to tragedia o skali narodowej.
I to aż dwa dni. Zmarła w ubiegłym miesiącu Szymborska, co by o niej nie mówić, znana w całej Polsce, a dzięki nagrodzie Nobla usłyszał o niej cały świat, zatem spokojnie można ją nazwać postacią wybitną (abstrahując od tego, czym się wybiła), nie dostała ani jednego dnia. Mówiąc językiem społeczności internetowych, miała więcej "znajomych" niż ofiary szczekocińskie miały "znajomych" i "znajomych znajomych" w sumie. A pewnie nawet i "znajomych trzeciego stopnia".
I jest to w pewnym sensie policzek dla tych, którzy zostali byli w ten sposób uhonorowani. Niegdyś wierzyliśmy, że jest to sposób oddania szczególnej czci dla zasług wielkich ludzi - Generała Sikorskiego, Kardynała Wyszyńskiego... Okazuje się jednak, że ich zasługi nic nie znaczą, bo na dobrą sprawę, wystarczy zginąć w nieco większym wypadku, by zostać tak uhonorowanym. Żałoba narodowa jest dziś tylko wyświechtanym "pierdnięciem" prezydenta. Aż dziw, że kot Alik nie miał swojej.
Jeśli przyjrzymy się katastrofom "objętym" żałobą narodową w ostatnich latach pod kątem liczby ofiar:
1997 Powódź - 55
2006 Katastrofa budowlana- 65
2006 Katastrofa w "Halembie"- 23
2009 Pożar w Kamieniu Pomorskim - 23
2009 Katastrofa w "Wujku" - 20 (13 w dniu ogłoszenia żałoby)
Obecna - 16
Zauważymy, że są one coraz mniejsze. Wygląda na to, że gdzieś koło 2020 roku żałoba narodowa zacznie być ogłaszana już przy jednocyfrowej liczbie ofiar, a w 2050 każdy zgon będzie honorowany przez prezydenta, a imprezy publiczne nie będą się odbywały w ogóle.
To oczywiście jest sucha analiza problemu, nic nieznaczące cyferki. Najważniejsze w tej całej dyskusji jest to, czym jest żałoba. Żałoba nie jest prawem, ani nakazem. Jest uczuciem, tak jak uczuciem jest radość, miłość, nienawiść. Próba formalizowania tego jest pomysłem absurdalnym niezależnie od charakteru. Tyle samo sensu miałoby wprowadzenie dnia miłości do prezydenta Komorowskiego. Niech się nawet odbywają w całej Polsce festyny z darmową watą cukrową dla wszystkich. Ale czy zmieni to w jakikolwiek sposób uczucia Polaków do prezydenta? Nie.
Po prawdziwie wybitnych osobach ludzie płaczą bez dekretów. Po śmierci Jana Pawła II cała Polska chodziła w żałobie. Ulice Jana Pawła II, Karola Wojtyły, czy Ojca Świętego we wszystkich miastach były spontanicznie dekorowane zniczami i kwiatami przez mieszkańców. Nie dlatego, że prezydent ogłosił żałobę. Dlatego, że tę żałobę mieli w sercach, czyli tam, gdzie być powinna. Po Bolesławie Chrobrym cały naród nosił żałobę przez rok, a wiele osób nosiło ją do końca swoich dni, całkowicie spontanicznie - z miłości.
Te szopki, z którymi mamy dziś do czynienia to tylko fajerwerki hipokryzji. Reklama. Ze skutkiem wprost przeciwnym do zamierzonego. Jeśli ktoś narzuca mi żałobę po obcych mi ludziach zamykając mi dyskoteki i kina, których właściciele na tym podbijaniu sobie słupków na tragedii tracą prawdziwe pieniądze, żebyśmy wszyscy poczuli się żałośnie, to przynosi to efekt odwrotny. Wczoraj myślałem sobie - "szkoda ludzi" - czułem, wprawdzie nie żałobę, ale taki mały, ludzki żal. Dzisiaj jestem wkurzony, bo odwołali mi spektakl i myślę tylko o tych idiotach z Wiejskiej i okolic. I na samą myśl o tej katastrofie wściekam się. A to nie ma nic wspólnego z żałobą.
poniedziałek, 5 marca 2012
UE zmienia wizerunek
Był sobie słoń wielki - jak słoń.
Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski.
Postawił ten słoń wielkiego klocka, którego Unia Europejska kupiła za 96 tysięcy euro.
Niestety nie jest to tylko głupi wierszyk dla dzieci. Jak podaje serwis JKM, za holenderską gazetą Volkskrant, to wydarzyło się naprawdę. Zmieniłem tylko nazwisko słonia, bo chyba spłonąłby ze wstydu.
Gusta nie podlegają dyskusji. Do mnie to dzieło nie trafia, ale być może jestem jakimś niewrażliwym na piękno Neandertalczykiem. Ja w każdym razie nie kupiłbym czegoś takiego nawet za 100 złotych. Również ze względu na trwałość. Unia z naszych podatków zapłaciła 96 tysięcy euro, czyli blisko 400 tysięcy złotych. Czyli nieco więcej niż kosztuje 5 nowych Corolli. W obawie o własne nerwy nawet nie próbuję przeliczyć tego na obiady dla dzieci, albo leki dla cukrzyków.
Abstrahując więc od wartości artystycznej, trudno mi jest wyobrazić sobie, skąd tak wysoki koszt tego dzieła. Nowa dwustulitrowa (oszacowałem na podstawie filmu - polecam! Ileż tam emocji!) beczka stalowa kosztuje 300 - 400 złotych. Artysta użył starej, już pokrytej rdzą, zatem zapewne wydał na nią jeszcze mniej, o ile w ogóle coś wydał.
Trudno mi oszacować ile "tworzywa" się w niej zmieściło, ale myślę, że jeśli przyjmę, że 100 kilogramów, to i tak będzie to aż nadto. Jest to tyle, ile mały słoń afrykański wydala w ciągu dwóch dni. W Praskim ZOO można tyle kupić za 4700 koron, czyli niecałe 800 złotych.
A gdzie się podziała reszta tych pieniędzy? Czy słoń ten stołował się w Sheratonie?
Oczywiście jest to tylko cena materiałów, równie dobrze mógłbym oszacować koszt farby i płótna użytego do namalowania Panoramy Racławickiej i zaproponować, że ją odkupię. Oczywiście zostałbym wyśmiany.
Ale nad Panoramą Racławicką pracowało przez dziewięć miesięcy dziewięciu prawdziwych Artystów (tym razem tych przez wielkie "A") Malarzy. Szkolonych przez innych wielkich Artystów i z dużym doświadczeniem. Tymczasem wypełnienie takiej beczki gównem zajmuje największemu idiocie dwadzieścia minut (oglądając film, mimo edycji odniosłem wrażenie, że cała robota miała miejsce jednego dnia), przy wliczeniu w to kursu obsługi łopaty i przy założeniu, że osoba ta posiada możliwości intelektualne dziobaka. Pierwszy - lepszy robotnik zrobi to w trzy minuty za dwa piwa.
To dzieło, to tylko jeden przypadek z tysięcy. Takie rzeczy dzieją się w Unii nagminnie, tylko o wielu z nich nie słyszymy. Tu zwykli ludzie, czyli sponsorzy Unii zostali wystrychnięci na dudka na 96 tysięcy euro. Aż strach pomyśleć, jak są oszukiwani po cichu.
Szanowni państwo, wbrew licznym obawom i wątpliwościom, w prawdziwym kapitalizmie nie będziemy umierać pod płotem, bo nasze pieniądze zamiast na puszkę łajna będą szły na nasze potrzeby. PRAWDZIWE potrzeby.
Pardon, te pieniądze nie były tak do końca zmarnowane. Traktuję to jako wydatek na "zmianę wizerunku UE". Nigdy nie lubiłem błękitnej flagi ze złotymi gwiazdami. Myślę, że beczka słoniowego gówna jest dużo bardziej adekwatnym symbolem UE. Lepiej oddaje jej charakter i pochodzenie. Cieszę się, że, w jakimś drobnym stopniu, też się do tego dołożyłem.
Zwał się ten słoń Tomasz Trąbalski.
Postawił ten słoń wielkiego klocka, którego Unia Europejska kupiła za 96 tysięcy euro.
Niestety nie jest to tylko głupi wierszyk dla dzieci. Jak podaje serwis JKM, za holenderską gazetą Volkskrant, to wydarzyło się naprawdę. Zmieniłem tylko nazwisko słonia, bo chyba spłonąłby ze wstydu.
P. Jeroen Van Dam, holenderski "artysta", otrzymał od Unii Europejskiej grant w wysokości 96 tys. euro na "dzieło sztuki" składające się z zardzewiałej beczki, w której umieścił odchody słonia.
Gusta nie podlegają dyskusji. Do mnie to dzieło nie trafia, ale być może jestem jakimś niewrażliwym na piękno Neandertalczykiem. Ja w każdym razie nie kupiłbym czegoś takiego nawet za 100 złotych. Również ze względu na trwałość. Unia z naszych podatków zapłaciła 96 tysięcy euro, czyli blisko 400 tysięcy złotych. Czyli nieco więcej niż kosztuje 5 nowych Corolli. W obawie o własne nerwy nawet nie próbuję przeliczyć tego na obiady dla dzieci, albo leki dla cukrzyków.
Abstrahując więc od wartości artystycznej, trudno mi jest wyobrazić sobie, skąd tak wysoki koszt tego dzieła. Nowa dwustulitrowa (oszacowałem na podstawie filmu - polecam! Ileż tam emocji!) beczka stalowa kosztuje 300 - 400 złotych. Artysta użył starej, już pokrytej rdzą, zatem zapewne wydał na nią jeszcze mniej, o ile w ogóle coś wydał.
Trudno mi oszacować ile "tworzywa" się w niej zmieściło, ale myślę, że jeśli przyjmę, że 100 kilogramów, to i tak będzie to aż nadto. Jest to tyle, ile mały słoń afrykański wydala w ciągu dwóch dni. W Praskim ZOO można tyle kupić za 4700 koron, czyli niecałe 800 złotych.
A gdzie się podziała reszta tych pieniędzy? Czy słoń ten stołował się w Sheratonie?
Oczywiście jest to tylko cena materiałów, równie dobrze mógłbym oszacować koszt farby i płótna użytego do namalowania Panoramy Racławickiej i zaproponować, że ją odkupię. Oczywiście zostałbym wyśmiany.
To dzieło, to tylko jeden przypadek z tysięcy. Takie rzeczy dzieją się w Unii nagminnie, tylko o wielu z nich nie słyszymy. Tu zwykli ludzie, czyli sponsorzy Unii zostali wystrychnięci na dudka na 96 tysięcy euro. Aż strach pomyśleć, jak są oszukiwani po cichu.
Szanowni państwo, wbrew licznym obawom i wątpliwościom, w prawdziwym kapitalizmie nie będziemy umierać pod płotem, bo nasze pieniądze zamiast na puszkę łajna będą szły na nasze potrzeby. PRAWDZIWE potrzeby.
Pardon, te pieniądze nie były tak do końca zmarnowane. Traktuję to jako wydatek na "zmianę wizerunku UE". Nigdy nie lubiłem błękitnej flagi ze złotymi gwiazdami. Myślę, że beczka słoniowego gówna jest dużo bardziej adekwatnym symbolem UE. Lepiej oddaje jej charakter i pochodzenie. Cieszę się, że, w jakimś drobnym stopniu, też się do tego dołożyłem.
sobota, 3 marca 2012
Magister taksówkarstwa
Rząd postanowił "odregulować" kilka zawodów. Oczywiście nie spodziewam się, że postanowienie to zrealizuje, tak jak nie spodziewałem się, że zredukuje liczbę urzędników. Grupy objęte tym programem głośno poprotestują, po cichu wręczą rządowi upominki, a ten znajdzie nowy temat zastępczy. Ale przy okazji wychodzą pewne ciekawostki.
Na przykład taksówkarze, jak czytam na stronie Gazety, już zapowiedzieli strajk na pierwszy dzień Euro 2012. Najwięcej na tym stracą oczywiście sami strajkujący - ulice będą tego dnia pełne zagranicznych turystów z dużą ilością gotówki i nieznających miasta. No chyba że mają zamiar strajkować jednocześnie rozwożąc klientów.
Czy oni naprawdę wierzą, że pierwszego dnia mistrzostw europy ktokolwiek będzie jeździł po mieście szybko? Na pewno nie w miastach, w których odbywać się będą spotkania. Pamiętam jak wyglądała Warszawa w dniu koncertu Michaela Jacksona. Z powodu korków, które trwały już od samego rana, wracałem do domu piechotą. Na sześciokilometrowym odcinku wyprzedziłem cztery "moje" autobusy, które ruszały z pętli co dwadzieścia minut. Ale to tylko taka mało istotna uwaga.
Co istotne, to przeciwko czemu protestują taksówkarze:
W pełni zgadzam się tu z panem Gowinem. Od lat nie jechałem taksówką, która nie byłaby wyposażona w urządzenie do nawigacji satelitarnej. Egzamin z planu miasta dla taksówkarzy ma więc tyle sensu, co egzamin z tabliczki mnożenia dla kasjerki, albo oczekiwanie od młodego inżyniera, że potrafi obsługiwać suwak logarytmiczny. Może jeszcze zaraz zażądają pięcioletnich studiów wyższych z taksówkarstwa dla nowych kandydatów? Oczywiście wiedza taka nie zaszkodzi, ale u licha, nie jest niezbędna po to, by przewieźć klienta z jednego końca miasta na drugi. Jakość usług na tym na pewno nie ucierpi.
I owszem, wielu obecnych taksówkarzy straci źródło utrzymania. Ale więcej obecnych bezrobotnych zyska źródło utrzymania, o czym nikt nie pomyślał. A więcej taksówkarzy, to niższe ceny. Zatem rynek, ani gospodarka nie stracą, a wręcz zyskają! Bo pracę stracą źli i drodzy taksówkarze, a zyskają ludzie pracowici, tani i sumienni. Bo wolny rynek faworyzuje tych drugich. Jeśli się spóźniasz, przeklinasz w rozmowie z klientem, a twoja taryfa śmierdzi dymem papierosowym, to ja się bardzo cieszę, że zastąpi cię ktoś, kto szanuje klienta i dba o jego wygodę. Ktoś, kto zamiast protestować, zawiezie mnie na mecz i z uśmiechem życzy udanego spotkania.
Bo na uwalnianiu rynku zyskują wszyscy poczciwi i sumienni ludzie. A lenie i niedojdy tracą. Więc protestują.
Na przykład taksówkarze, jak czytam na stronie Gazety, już zapowiedzieli strajk na pierwszy dzień Euro 2012. Najwięcej na tym stracą oczywiście sami strajkujący - ulice będą tego dnia pełne zagranicznych turystów z dużą ilością gotówki i nieznających miasta. No chyba że mają zamiar strajkować jednocześnie rozwożąc klientów.
Najprawdopodobniej będziemy blokować ruch poprzez bardzo wolną jazdę - powiedział nam Michał Więckowski, przewodniczący Związku Zawodowego Taksówkarzy "Solidarność".
Czy oni naprawdę wierzą, że pierwszego dnia mistrzostw europy ktokolwiek będzie jeździł po mieście szybko? Na pewno nie w miastach, w których odbywać się będą spotkania. Pamiętam jak wyglądała Warszawa w dniu koncertu Michaela Jacksona. Z powodu korków, które trwały już od samego rana, wracałem do domu piechotą. Na sześciokilometrowym odcinku wyprzedziłem cztery "moje" autobusy, które ruszały z pętli co dwadzieścia minut. Ale to tylko taka mało istotna uwaga.
Co istotne, to przeciwko czemu protestują taksówkarze:
W sobotę Jarosław Gowin ujawnił, że aby być taksówkarzem, nie trzeba będzie zdawać egzaminów ze znajomości miasta. - W dobie GPS to absurd! (...) Taksówkarze uważają jednak, że to złe rozwiązanie, które w efekcie doprowadzi do obniżenia jakości usług na tym rynku, a także do tego, że wielu obecnych taksówkarzy straci źródło utrzymania.
W pełni zgadzam się tu z panem Gowinem. Od lat nie jechałem taksówką, która nie byłaby wyposażona w urządzenie do nawigacji satelitarnej. Egzamin z planu miasta dla taksówkarzy ma więc tyle sensu, co egzamin z tabliczki mnożenia dla kasjerki, albo oczekiwanie od młodego inżyniera, że potrafi obsługiwać suwak logarytmiczny. Może jeszcze zaraz zażądają pięcioletnich studiów wyższych z taksówkarstwa dla nowych kandydatów? Oczywiście wiedza taka nie zaszkodzi, ale u licha, nie jest niezbędna po to, by przewieźć klienta z jednego końca miasta na drugi. Jakość usług na tym na pewno nie ucierpi.
I jestem gotów się założyć, że wszystkie protestujące taksówki będą wyposażone w GPSy.
I owszem, wielu obecnych taksówkarzy straci źródło utrzymania. Ale więcej obecnych bezrobotnych zyska źródło utrzymania, o czym nikt nie pomyślał. A więcej taksówkarzy, to niższe ceny. Zatem rynek, ani gospodarka nie stracą, a wręcz zyskają! Bo pracę stracą źli i drodzy taksówkarze, a zyskają ludzie pracowici, tani i sumienni. Bo wolny rynek faworyzuje tych drugich. Jeśli się spóźniasz, przeklinasz w rozmowie z klientem, a twoja taryfa śmierdzi dymem papierosowym, to ja się bardzo cieszę, że zastąpi cię ktoś, kto szanuje klienta i dba o jego wygodę. Ktoś, kto zamiast protestować, zawiezie mnie na mecz i z uśmiechem życzy udanego spotkania.
Bo na uwalnianiu rynku zyskują wszyscy poczciwi i sumienni ludzie. A lenie i niedojdy tracą. Więc protestują.
piątek, 2 marca 2012
Męski, szowinistyczny świń
Pani Anna Dryjańska wypowiedziała się dla Rzeczypospolitej na temat żeńskich końcówek w nazwach zawodów. Domaga się wprowadzenia do języka polskiego takich nazw zawodów jak "chirurżka", "szoferka", czy "szambonurkini".
Ja oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu. Język polski daje taką możliwość, jest językiem żywym, więc czemu nie? Ale wówczas, kiedy te słowa przyjmą się w sposób naturalny. Język powinien rozwijać się sam z siebie, a nie dlatego, że ktoś narzuca zasadę, że od dziś mówimy inaczej niż mówiliśmy wczoraj. Język żywy jest żywym dlatego, że sam ewoluuje i to jest w nim piękne.
Próba narzucania "poprawnego" języka jest pewnego rodzaju faszyzmem, a z drugiej strony tworzy absurdalne sytuacje. Na przykład, jeśli biały powie w USA, w prywatnej rozmowie, słowo "nigger" (Murzyn, z łac. "niger" - czarny), to ludzie łapią się za głowy i wywalają gały, jakby kogoś gwałcił (jeśli powiedział to w pracy, to może się zacząć pakować), natomiast niejaki Chris Rock, Murzyn, może sobie spokojnie ze sceny w teatrze szafować tym słowem, a setki innych Murzynów rechoczą przy tym rozanielone. Najśmieszniejsze w tym jest to, że jest to wynik walki o równość!
W artykule pada stwierdzenie, że pani Dryjańska opowiada się za tym, by każdy zawód miał swoją żeńską formę. Ale przecież te zawody, które są przytaczane w artykule mają swoje żeńskie formy. Wystarczy je sobie odmienić przez przypadki, a zobaczymy, że "minister Boni" i "minister Mucha" to dwie różne formy. Brzmią tak samo w mianowniku, ale jeśli będziemy się z nimi witać, to przywitamy się z minister Muchą i z ministrem Boni. Możemy podać rękę profesorowi Bralczykowi, albo, mniej chętnie, profesor Senyszyn.
Te nazwy w doniesieniu do kobiet mają formę żeńską. Tak samo, jak imię Beatrycze, które się odmienia podobnie, a mimo to jest jednym z piękniejszych imion żeńskich.
Co znamienne, podobnie też odmienia się wywalczona przez FEMINISTKI "bizneswoman"!
Proszę zwrócić uwagę, że jest też wiele profesji, których nazwy w formie męskiej, nie tylko brzmią, jakby były rodzaju żeńskiego w mianowniku, ale w dodatku odmieniają się przez przypadki tak, jakby były rzeczownikami żeńskimi. Co ma powiedzieć pediatra, szachista, ortopeda, czy gitarzysta? Dlaczego żaden z nich nie walczy, by być nazywanym "pediatrem" (w mianowniku "pediater"?), "szachistem" itd.? Prawdopodobnie dlatego, że maja trochę więcej oleju w głowie niż feministki.
Najlepsze jednak świadectwo o pomysłodawcach takich zmian kryje się w tytule przytaczanego artykułu:
To są ludzie (ludzinki?), dla których prestiż jest w nazwie, a nie w czynach. Dla nich "menadżer" to człowiek o znacznie wyższym prestiżu niż ten sam człowiek nazwany kierownikiem. A dla mnie liczy się, czy dobrze zarządza powierzonym mu działem.
Feministki twierdzą, że "pani chirurg" brzmi mniej poważnie niż "pan chirurg" i proponują słowo "chirurżka". Dla mnie właśnie "chirurżka" brzmi niepoważnie. Jak zdrobnienie. Jak ktoś, kto pomaga chirurgowi, albo przyszły chirurg na stażu. Albo bułka, którą chirurg je na drugie śniadanie, tak jak murarz je murarkę.
Co więcej, ja uważam, że zostanie tą chirurg jest większym wyczynem niż zostanie tym chirurgiem, bo jest to zawód wymagający sporej wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Mężczyzn na ogół mniej wzrusza widok ludzkich wnętrzności, czy kilka-, kilkanaście godzin nieprzerwanej pracy w pełnym skupieniu. Za to stwierdzenie zostałbym zapewne przez panią Dryjańską nazwany szowinistyczną świnią.
Jest jeszcze jedna konsekwencja wprowadzenia formy nazw proponowanej przez panią Dryjańską, której nie dostrzega. Dzisiaj, w wyniku tego, że poszczególne przypadki żeńskiej formy na przykład słowa "doktor" brzmią jednakowo, dla ich rozróżnienia pomagamy sobie rzeczownikiem "pani". To jest "pani doktor", rozmawiamy z "panią doktor". Do Pawła Lubicza zwrócimy się: "doktorze", ale do kobiety: "pani doktor". Dzisiaj kobiety uprawiające zawody o spornych nazwach są PANIAMI. Feministki nie chcą by były paniami, tylko inżynierkami, premierkami, tokarkami. Myślę, że obecne nazwy brzmią dostojniej i nie chciałbym, żeby to się zmieniło. Wolę być leczonym przez panią doktor, niż przez "doktorkę".
Jeśli chwilę się zastanowić, to szybko okazuje się, że proponowane zmiany ani nie prowadza do niczego rozsądnego, ani z niczego rozsądnego się nie biorą. Więc skąd? Z kompleksu? Poczucia niższości? Normalna kobieta nie czuje się gorsza od mężczyzny. To feministki ciągle czują się gorsze, i chcą, żeby inne kobiety uwierzyły, że są gorsze, bo to jest wiatr w ich żagle.
Drogie Panie, jesteście najwspanialsze na świecie. Niezależnie od sposobu, w jaki odmieniają się Wasze imiona, zawody, czy stanowiska.
Ja w przeciwieństwie do feministek nie mam najmniejszego problemu z akceptacją mojej płci, roli w społeczeństwie, czy z językiem polskim, najpiękniejszym na świecie. I mam nadzieję, że nikt nie będzie w moim imieniu walczył o to, by nazywano mnie MĘŻCZYZNEM.
Ja oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu. Język polski daje taką możliwość, jest językiem żywym, więc czemu nie? Ale wówczas, kiedy te słowa przyjmą się w sposób naturalny. Język powinien rozwijać się sam z siebie, a nie dlatego, że ktoś narzuca zasadę, że od dziś mówimy inaczej niż mówiliśmy wczoraj. Język żywy jest żywym dlatego, że sam ewoluuje i to jest w nim piękne.
Próba narzucania "poprawnego" języka jest pewnego rodzaju faszyzmem, a z drugiej strony tworzy absurdalne sytuacje. Na przykład, jeśli biały powie w USA, w prywatnej rozmowie, słowo "nigger" (Murzyn, z łac. "niger" - czarny), to ludzie łapią się za głowy i wywalają gały, jakby kogoś gwałcił (jeśli powiedział to w pracy, to może się zacząć pakować), natomiast niejaki Chris Rock, Murzyn, może sobie spokojnie ze sceny w teatrze szafować tym słowem, a setki innych Murzynów rechoczą przy tym rozanielone. Najśmieszniejsze w tym jest to, że jest to wynik walki o równość!
W artykule pada stwierdzenie, że pani Dryjańska opowiada się za tym, by każdy zawód miał swoją żeńską formę. Ale przecież te zawody, które są przytaczane w artykule mają swoje żeńskie formy. Wystarczy je sobie odmienić przez przypadki, a zobaczymy, że "minister Boni" i "minister Mucha" to dwie różne formy. Brzmią tak samo w mianowniku, ale jeśli będziemy się z nimi witać, to przywitamy się z minister Muchą i z ministrem Boni. Możemy podać rękę profesorowi Bralczykowi, albo, mniej chętnie, profesor Senyszyn.
Te nazwy w doniesieniu do kobiet mają formę żeńską. Tak samo, jak imię Beatrycze, które się odmienia podobnie, a mimo to jest jednym z piękniejszych imion żeńskich.
Co znamienne, podobnie też odmienia się wywalczona przez FEMINISTKI "bizneswoman"!
Proszę zwrócić uwagę, że jest też wiele profesji, których nazwy w formie męskiej, nie tylko brzmią, jakby były rodzaju żeńskiego w mianowniku, ale w dodatku odmieniają się przez przypadki tak, jakby były rzeczownikami żeńskimi. Co ma powiedzieć pediatra, szachista, ortopeda, czy gitarzysta? Dlaczego żaden z nich nie walczy, by być nazywanym "pediatrem" (w mianowniku "pediater"?), "szachistem" itd.? Prawdopodobnie dlatego, że maja trochę więcej oleju w głowie niż feministki.
Najlepsze jednak świadectwo o pomysłodawcach takich zmian kryje się w tytule przytaczanego artykułu:
Radykalne środowiska kobiece domagają się żeńskich końcówek. Ich brak oznacza dla nich brak prestiżu.
To są ludzie (ludzinki?), dla których prestiż jest w nazwie, a nie w czynach. Dla nich "menadżer" to człowiek o znacznie wyższym prestiżu niż ten sam człowiek nazwany kierownikiem. A dla mnie liczy się, czy dobrze zarządza powierzonym mu działem.
Feministki twierdzą, że "pani chirurg" brzmi mniej poważnie niż "pan chirurg" i proponują słowo "chirurżka". Dla mnie właśnie "chirurżka" brzmi niepoważnie. Jak zdrobnienie. Jak ktoś, kto pomaga chirurgowi, albo przyszły chirurg na stażu. Albo bułka, którą chirurg je na drugie śniadanie, tak jak murarz je murarkę.
Co więcej, ja uważam, że zostanie tą chirurg jest większym wyczynem niż zostanie tym chirurgiem, bo jest to zawód wymagający sporej wytrzymałości psychicznej i fizycznej. Mężczyzn na ogół mniej wzrusza widok ludzkich wnętrzności, czy kilka-, kilkanaście godzin nieprzerwanej pracy w pełnym skupieniu. Za to stwierdzenie zostałbym zapewne przez panią Dryjańską nazwany szowinistyczną świnią.
Jest jeszcze jedna konsekwencja wprowadzenia formy nazw proponowanej przez panią Dryjańską, której nie dostrzega. Dzisiaj, w wyniku tego, że poszczególne przypadki żeńskiej formy na przykład słowa "doktor" brzmią jednakowo, dla ich rozróżnienia pomagamy sobie rzeczownikiem "pani". To jest "pani doktor", rozmawiamy z "panią doktor". Do Pawła Lubicza zwrócimy się: "doktorze", ale do kobiety: "pani doktor". Dzisiaj kobiety uprawiające zawody o spornych nazwach są PANIAMI. Feministki nie chcą by były paniami, tylko inżynierkami, premierkami, tokarkami. Myślę, że obecne nazwy brzmią dostojniej i nie chciałbym, żeby to się zmieniło. Wolę być leczonym przez panią doktor, niż przez "doktorkę".
Jeśli chwilę się zastanowić, to szybko okazuje się, że proponowane zmiany ani nie prowadza do niczego rozsądnego, ani z niczego rozsądnego się nie biorą. Więc skąd? Z kompleksu? Poczucia niższości? Normalna kobieta nie czuje się gorsza od mężczyzny. To feministki ciągle czują się gorsze, i chcą, żeby inne kobiety uwierzyły, że są gorsze, bo to jest wiatr w ich żagle.
Drogie Panie, jesteście najwspanialsze na świecie. Niezależnie od sposobu, w jaki odmieniają się Wasze imiona, zawody, czy stanowiska.
Ja w przeciwieństwie do feministek nie mam najmniejszego problemu z akceptacją mojej płci, roli w społeczeństwie, czy z językiem polskim, najpiękniejszym na świecie. I mam nadzieję, że nikt nie będzie w moim imieniu walczył o to, by nazywano mnie MĘŻCZYZNEM.
Subskrybuj:
Posty (Atom)