niedziela, 29 kwietnia 2012

Nowy Ekran za permanentną inwigilacją

W Nowym Ekranie opublikowano krótki film sprzed kilku miesięcy. Redaktorzy NE odwalili kawał solidnej i nikomu niepotrzebnej roboty, by wykazać, że na Dworzec Centralny w Warszawie może wejść każdy podróżny i zostawić torbę w skrytce na bagaże. Nie jestem ekspertem w dziedzinie skrytek dworcowych, ale do tej pory byłem przekonany, że właśnie do tego służą. Wbrew temu, co autorzy starają się wmówić odbiorcom, nic sensownego poza tym nie wykazali.

Na filmie tym Paweł Pietkun, zastępca redaktora naczelnego, umieszcza w szafce na "Centralnym" atrapę bomby. Film ma w zamyśle autorów zwracać uwagę na to, jak łatwo jest przeprowadzić zamach w stolicy. Nie rozumiem tylko, jaki cel przyświecał twórcom tej akcji.

Jak, według autorów, służby miałyby zapobiec atakowi terrorystycznemu? Pan Tomasz Parol w komentarzach pod filmem sugeruje, że to wina źle działającego monitoringu na dworcu:

Kamery na centralnym i tak masz, niech tylko człowiek pilnuje jak trzeba.

Tylko czego ten człowiek ma pilnować? Czego wypatrywać? Po czym ma rozpoznać zamachowca? Nie wiem z jakiego filmu sensacyjnego pan Parol czerpie swoje wiadomości na temat zamachów - ja jestem pewien, że faktyczny terrorysta nie wydrukowałby na worku z bombą symbolu bomby i opisów w obcych językach, jak to było w filmie. I nie otworzyłby tego worka na oczach wszystkich, by nakręcić przytroczony do niej minutnik kuchenny. Zegar ustawiłby w domu, albo w dworcowej toalecie (choć pewnie tam też według autorów należałoby umieścić kamery). I na pewno nie wybrałby tak głośno tykającego modelu. Tylko w Hollywood bomby tykają (te nowsze ćwierkają i świecą LEDami).

Pirx pisze:

podejrzanie zachowujący się człowiek umieszcza dziwny pakunek na oczach straży i policji ...

Szczerze mówiąc nie zauważyłem w tym pakunku nic nadzwyczajnego, swego czasu podróżowałem po całej Europie z takim workiem. Również nie zauważyłem nic podejrzanego w zachowaniu pana Pietkuna. Cały czas był spokojny. Jedyna dziwna rzecz jaką zrobił, to nakręcenie minutnika, ale ten idiotyczny minutnik chyba najlepiej świadczył o tym, że to jakaś lipa.

A sam "terrorysta" napisał:

 I do szafki włożyłem coś, co mogło być ładunkiem wybuchowym.

I oczywiście ma rację, podobnie jak tysiące osób każdego dnia umieszczają w szafkach na dworcu, czy wnoszą na perony coś, co może być ładunkiem wybuchowym. Bo wszystko może - worek, plecak, neseser, szminka, pluszowy miś.

Aby zatem ustrzec się przed faktycznym zagrożeniem każdy podróżny (i każda sztuka bagażu) musiałby być prześwietlany i obmacywany jak na lotnisku. Zakres kontroli w portach lotniczych już obecnie sięgnął absurdu. W czasie mojej ostatniej podróży na każdym lotnisku musiałem po kilka razy zdejmować pas, buty, kurtkę, opróżniać kieszenie, i co chwilę ktoś zaglądał do mojej torby. Byłem macany, prześwietlany, "odmuchiwany" w specjalnej komorze, sprawdzającej, czy nie mam na sobie śladów niebezpiecznych substancji, miałem dłonie przecierane wacikiem, który był potem sprawdzany na obecność chyba mikrobów, ale kto to może wiedzieć?

Stara Baba bardzo słusznie zauważa (wstawiłem polskie znaki i poprawiłem literówki):

Nawet tysiąc ofiar nie przebije tragedii jaka niesie inwigilacja narodu.
Terroryzm jest także skutecznym narzędziem w celu wprowadzenia
prawdziwego terroru czyli inwigilacji przez politycznych oszołomów.

Otóż to! Wszystkie te lotniskowe procedury wprowadzone były przy stosunkowo niewielkim oporze obywateli właśnie dlatego, że władze, w podobny sposób jak redaktorzy NE, wmówiły obywatelom swoich państw, jak bardzo są zagrożeni. Tylko że w większości wypadków państwa te czyniły to bez pomocy prawicowych mediów, a NE za takie medium uchodzi.

Oczywiście koszty wprowadzenia takiej ochrony na dworcach kolejowych byłyby ogromne, a nie wspomnę już o tym, że bystry terrorysta, jeśli będzie chciał, zawsze sposób znajdzie, co zauważa również Adrian:

Prawda jest taka, że przed prawdziwymi atakami terrorystycznymi nie ma możliwości obrony. Najzwyczajniej w świecie nie istnieje skuteczna metoda. Nie pomogą miliony kamer, nie pomogą podsłuchy. Im większa inwigilacja tym większe prawdopodobieństwo zamachu, więcej bowiem desperatów, którym rzeczywistość tak doskwiera, że są gotowi podjąć tego typu działania. Takie akcje jak ta powyżej tylko pogarszają sytuację. Chwalenie się tym jest czymś jeszcze gorszym. Ludzi naiwnych jest bowiem zdecydowana większość i nawet tu na NE znajdą się tacy (o ile też nie stanowią większości) którzy stwierdzą, że Polska jest źle przygotowana do obrony przed terrorystami. Rzecz w tym, że przed prawdziwymi terrorystami nie da się obronić.

 Załóżmy jednak na chwilę, że się da i że faktycznie wprowadzono na Dworcu Centralnym "permanentną inwigilację" i że rzeczywiście mysz się nie przeciśnie bez dokładnej kontroli. Co wówczas? Wówczas terrorysta zamiast zdetonować bombę na Centralnym, zdetonuje ją na przylegającej do niego pętli autobusowej. Albo w "Złotych Tarasach". A jak i te obstawią skanerami, to są setki innych miejsc, w których codziennie jest mnóstwo ludzi.

Abyśmy zatem byli bezpieczni w rozumieniu panów Pietkuna i Parola, wszystkie większe miasta musiałyby być obstawione punktami kontrolnymi co paręset metrów i na każdym słupie powinna wisieć kamera, aby żaden obywatel nie miał szansy zejść z "wizji" ani na sekundę, miriady funkcjonariuszy powinny okrągłą dobę gapić się w monitorki tych kamer - każdy człowiek jest podejrzanym. Czy o to chodzi redaktorom NE?

Ja wolę żyć w innym państwie. W państwie, w którym nikt mnie nie śledzi, nikt mi nie zagląda do portfela i nikt nie traktuje mnie jak potencjalnego terrorystę. Ale też w państwie, w którym każdy złoczyńca ma świadomość, że jeśli podłoży gdzieś bombę, kogoś zabije, komuś coś ukradnie - to wówczas zostanie on schwytany i osądzony z całą surowością prawa. W państwie, w którym policja nie zajmuje się wagarowiczami, kierowcami bez pasów, czy studentami raczącymi się piwem w parku po zdanym egzaminie, którzy nikomu nie wadzą, tylko chroni nas przed bandytami. Ja chcę żyć w państwie, w którym ludzi traktuje się jak ludzi. W państwie represji, a nie prewencji.

Ktoś słusznie zapyta: "A co z zamachowcami samobójcami? Oni nie boją się kary". Owszem, nie boją. Ale ich atakom można zapobiegać w inny sposób, niż przez "permanentną inwigilację" - szalenie kosztowną i o bardzo wątpliwej skuteczności. Kto bowiem posuwa się do tak drastycznych metod? Desperat albo fanatyk. W systemach niewolniczych, jakim jest RP, zwykle, jak już zauważył w cytowanej wypowiedzi Adrian, jest ich więcej. Na przykład ktoś, kto stracił pracę - gdyby państwo nie rabowało tak pracodawców i pracowników, być może by jej nie stracił, a jeśli już, to prędko znalazłby nową. Ktoś kogo zrujnował urząd skarbowy, zamykając jego firmę na podstawie niesprawdzonych doniesień. Fanatyk, który sprzeciwia się zniesieniu lekcji religii w szkołach - w normalnym państwie też nie miałby powodu się wysadzać. Terroryści sprzed kilku lat z Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, jeśli dobrze pamiętam, byli obcokrajowcami, którzy prawdopodobnie nie przyjechaliby do Europy, gdyby nie rozdmuchane świadczenia socjalne.

Jeśli państwo przestanie upadlać uczciwych ludzi i faworyzować hołotę, przestanie uczestniczyć w nieswoich konfliktach, to i powodów do ataków terrorystycznych będzie mniej. Oczywiście nie można zapobiec wszystkim, ale na pewno jest to skuteczniejsza i dużo tańsza metoda, niż zakładanie, że każdy jest bandytą i szpiegowanie wszystkich.

Domyślam się, że gdyby pan Pietkun nie planował fikcyjnego zamachu, tylko wybierał się na wakacje, w worku zamiast "bomby" miał ubrania oraz śpiwór, a na dworcu zaczepił go policjant i kazał okazać jego zawartość (czego zapewne bardzo słusznie by odmówił), to też byśmy rychło przeczytali o tym w Nowym Ekranie, tym razem jako krytyka traktowania obywatela w taki sposób, jakiego dzisiaj się domagają.

Myślę, że ten film został zrealizowany bez większego przemyślenia sprawy, autorzy nie wiedzieli co z nim zrobić, więc doszli sobie naprędce do jakichkolwiek "szokujących" wniosków, by uzasadnić jego publikację. Ubolewam nad tym, że w przedsięwzięciu tym wzięły udział takie osoby, jak panowie Pietkun, Parol i Szeremietiew, którzy jawili mi się jako osoby bardzo rozsądne. Tym razem pokazali tę brzydką, ale jakże dziś popularną stronę dziennikarstwa, która dostrzega tylko tę część problemu, którą dostrzec chce.

Dlaczego tak uważam? Bo na podstawie tych samych obserwacji można dojść do wniosków wprost przeciwnych. Nic nie wspomniano o, może mało prawdopodobnej, ale mogącej całkowicie obalić ich tezę możliwości. Albo zaślepionym celem swojej misji nie wpadło autorom to do głów, albo wpadło i w bardzo wygodny sposób "odrzucili" tę możliwość na "dzień dobry". Nikt nie próbuje obalić tezy:

A co jeśli jesteśmy tak sprawnie inwigilowani, że służby doskonale wiedziały, że w worku jest butelka z wodą, a nie bomba i dlatego nie reagowały?

Niemożliwe? Gdybym ja był w służbach specjalnych, to chciałbym mieć redaktorów naczelnych Nowego Ekranu na oku i wiedzieć, co knują. I tym bardziej nie reagowałbym w sytuacji, gdy "opozycjoniści" chcą wykazać, że ludzie są zbyt słabo inwigilowani. Więc przynajmniej wziąłbym to pod rozwagę na miejscu autorów.

Zamiast brnąć z każdym komentarzem w coraz większy absurd, autorzy powinni powiedzieć wprost, że akcja była nieprzemyślana i sprostować swoje wnioski. Niestety dziś coraz więcej osób woli robić z siebie idiotę, niż honorowo przyznać się do błędu.

A pan Parol, który "jest koło centralnego codziennie i nie chce masakry" niech pomyśli o kioskarce, która jest tam (na dworcu, nie koło dworca) codziennie przez cały dzień, więc ryzykuje wielokrotnie bardziej niż pan Parol, który tylko tam bywa. Jeśli ona nie panikuje, to on tym bardziej nie powinien. A jeśli mimo to obawia się o swoje bezpieczeństwo, to sugeruję zmienić nawyki i przestać bywać koło Centralnego codziennie.

Kontynuacja tematu

piątek, 27 kwietnia 2012

Państwo może "naskoczyć"

Ministrowi Gowinowi również zdarza się palnąć głupotę. Jak podaje Puls Biznesu:

Zniesienia kar za bezprawne ujawnienie tajemnicy bankowej chce Jarosław Gowin, minister sprawiedliwości. Swój pomysł uzasadnia małą liczbą skazań za to przestępstwo. Branża bankowa wyraża zdecydowany sprzeciw i apeluje do ministra o opamiętanie.

Od razu przypomniał mi się stary dowcip: Samochód wypadł z drogi na ostrym zakręcie i uderzył w drzewo. Policja, ustalając przyczynę wypadku, stwierdziła na miejscu, że zakręt nie był odpowiednio oznakowany. Na przesłuchaniu zapytano wójta, dlaczego przed zakrętem nie ma znaku ostrzegawczego. Wójt, wielce zdziwiony rozłożył ręce i powiedział: "Znak był. Stał tam przez piętnaście lat i nie było żadnego wypadku, no to przedwczoraj go zdjąłem".

Najwyraźniej nie jest to tok rozumowania obcy ministrowi sprawiedliwości. Oczywiście jest odwrotnie niż mówi - mało osób jest skazywanych za bezprawne ujawnienie tajemnicy państwowej właśnie dlatego, że ludzie boją się konsekwencji.

Samo to, czy zapis prawny chroniący tajemnicy bankowej jest, czy go nie ma, jest mało ważne. Jeśliby go nie było, to i tak rynek by to wymusił. Zaraz pojawiłyby się reklamy "W TurboBanku dbamy nie tylko o bezpieczeństwo twoich pieniędzy, ale i twoich danych". A bank, który nie dawałby takiego zapewnienia w umowie straciłby rozsądnych klientów.

Ale pies pogrzebany jest gdzie indziej. Jeśli dobrze rozumiem pana ministra, to ma on zamiar znieść tylko karę, ale pozostawić zakaz. I to jest bardzo złe, a w najlepszym razie nieroztropne. Nieroztropne dlatego, że jeśli coś jest zakazane, ale nie grozi za to kara, to jest to de facto dozwolone. Jest to ekwiwalent powiedzenia dziecku zamiast tradycyjnego "Jak nie będziesz się słuchał, to ci dupsko złoję!!!" zdania: "Jak nie będziesz się słuchał, to i tak ci nic nie zrobię!!!".

Zresztą ten typ postawy rodzicielskiej już jest od jakiegoś czasu forsowany, więc pomysł pana Gowina jest tylko jego logiczną konsekwencją. Oczywiście nie tylko prowadzi to do tego, że dziecko robi co chce, ale także do dużo bardziej niepożądanej utraty autorytetu ojca, albo, wracając do głównego zagadnienia, państwa. Obywatel może "bimbać" sobie na władzę. I to nie chodzi już nawet o to, czy obecny rząd posiada jakikolwiek autorytet u obywateli, czy nie.

Prawo powinno być egzekwowane. Zakazów powinno być niewiele, ale jak już coś jest zabronione, to musi być bezwzględnie i surowo karane. Obecnie jest całkowicie odwrotnie. Zakazane jest prawie wszystko, kary śmieszne, a wykrywalność...


sobota, 21 kwietnia 2012

O aborcji, genach i reniferach

Mój niedawny artykuł na temat przeludnienia wywołał pewne niejasności, które niniejszym omawiam.

Arek pisze:

Nie mieszaj teorii ewolucji z zależnościami występującymi między ludźmi. Jak wszystko podlegają oni tym prawom ale nie prawdą jest że celem ludzkości jest rozmnożenie się. Ludzie mają inne cele, nie muszą ich redukować do prymitywnej walki o przetrwanie.

Ale to On właśnie popełnia ten błąd, który mi zarzuca, stosując zamiennie słowa "ludzie" i "ludzkość". Artykuł nie traktował o problemach ludzi, tylko ludzkości. Ludzie, jak słusznie zauważa, mają różne cele - szczęśliwa rodzina, sportowy samochód, upić się, PS3. Ale generalnym celem ludzkości jako gatunku jest przetrwanie i możliwie intensywne rozprzestrzenianie się. Nie jest to równoznaczne z tym, że życiowym celem każdego człowieka są figle z płcią przeciwną. My na ogół, podobnie jak większość żywych stworzeń, nie zdajemy sobie z tego sprawy i jesteśmy zajęci robieniem tego, co w danej chwili wydaje się nam ważne - realizujemy nasze cele. Za cele ludzkości odpowiada instynkt.

Kira poruszyła kilka wątków wartych wyjaśnienia:

Ale Odnośnie doboru naturalnego, to nie do końca masz rację. Potrzebne są właśnie DWA czynniki, by zdrowie ludzi się polepszyło i - polepszało dalej. Są to: wczesna eliminacja gorszych jakościowo osobników PLUS regularne leczenie i dobre odżywianie osobników, które już przeżyły. Jedno i drugie wpływa korzystnie na zwierzęta, a więc i na ludzi.

Oczywiście, wbrew wrażeniu, jakie faktycznie może odnieść niezbyt uważny czytelnik nie jestem ani trochę przeciwny leczeniu. W tekście pochwalam wszak postęp medycyny, jako sprzyjający rozwojowi populacji. Natomiast to, na co zwróciłem uwagę to to, jak niedorzecznie brzmi posyłanie do krajów Trzeciego Świata milionów dolarów w lekach i pomocy medycznej, jednocześnie promując w nich planowanie rodziny w kierunku mniejszej liczby potomstwa. To jest hipokryzja i zarazem kolejny przykład "walki z problemami nieznanymi w normalnym świecie".

Bez leczenia, nawet jeśli natura zlikwidowałaby młodych słabeuszy, to ci silniejsi, którzy dotrwaliby do wieku dorosłego, mogliby zapaść na choroby, które przekazaliby następnym pokoleniom.

Mechanizm ten wygląda nieco inaczej. Choroba genetyczna (bo tylko taka jest przekazywana z pokolenia na pokolenie) jest wpisana w kod DNA człowieka od urodzenia, zatem powiedzenie "zapaść na chorobę" jest w tym przypadku tylko skrótem myślowym. W rzeczywistości choroba się "ujawnia" lub "aktywuje". Ponadto leczenie chorób genetycznych póki co nie zmienia genomu pacjenta. Zatem leczenie nie ma wpływu na prawdopodobieństwo przekazania choroby potomstwu, ani jej ujawnienia w kolejnych pokoleniach.

Wytłumacz mi, czy to logiczne, by z jednej strony zakazywać aborcji w przypadku wad genetycznych, upośledzenia dziecka, etc, ale jednocześnie przyzwalać na śmierć takiemu dziecku, jak już się urodzi?

Jest to jak najbardziej logiczne. Aborcja polega na czynnym odebraniu życia nienarodzonemu dziecku, zaś "przyzwolenie" na śmierć jest postawą bierną. Czym innym jest zabicie drugiej osoby, a czym innym, patrzenie, gdy ktoś umiera. Właśnie dlatego karzemy zabójców, a nie karzemy świadków morderstwa, a więzienia nie są przepełnione ratownikami medycznymi, którzy "robili wszystko co w ich mocy", ale się nie udało.

czy w przypadku osiągnięcia "masy krytycznej" (liczby właściwie) rodzaj ludzki nie zacznie eksploatować planety (wycinka drzew na domy i by zyskać miejsce na pola uprawne, wykorzystywanie do maksimum gleby, zwiększanie zanieczyszczenia rzek na skutek braku dbałości o środowisko - bo przecież będziemy mieli inne problemy) w sposób znacznie gorszy niż do tej pory?

Właśnie to jest podstawa tego procesu. Rozrost gatunku zostaje zatrzymany właśnie dlatego, że zaczyna brakować pożywienia, czystej wody itp. - przyrost naturalny spada na jakiś czas, bywa że dość drastycznie, a po kilku pokoleniach sytuacja powoli się stabilizuje, jak odczyt wagi szalkowej.

Kage po raz kolejny bardzo twórczo podchodzi do moich słów:

Sugerujesz, że lepiej pójść w ilość a nie jakość przy dzieciach- spłódźmy 10-cioro, a potem socjalistycznie dzieląc nasze zasoby równo pomiędzy nich sprawdźmy, czy dadzą radę przeżyć.

Nie, wprost przeciwnie, jak mówiłem w tekście, lepiej mieć dwójkę dobrze przystosowanych dzieci niż słabeuszów. Te dwie sytuacje nie różnią się ilością tylko jakością. Ilość, o której mówi Kage jest tylko środkiem dla zagwarantowania jakości. A jeżeli przeżyją wszystkie dzieci, to jest tylko powód do radości, bo mamy i jakość, i ilość. I nie należy zapominać, że dobór naturalny nie jest sterowanym eksperymentem rodziców. Jest procesem, jak uwieczniono to w jego nazwie, naturalnym.

Zachodnie rodziny - co w pełni popieram- jeżeli są rozsądne i mądre- zamiast posiadać wiele dzieci planują wychować tyle, aby móc ez problemu zapewnić im dobrą przyszłość a nie tylko egzystencję do pełnoletności.

Głównym problemem nie są fizyczne możliwości utrzymania i wychowania potomstwa, tylko koszty sztucznie generowane przez państwo. Sto pięćdziesiąt lat temu przeciętny robotnik nie miał problemu z utrzymaniem żony pracującej w domu, oraz szóstki dzieci. Dzisiaj inżynier z pracującą żoną zatrzymuje się na dwójce, bo go nie stać. Jestem przekonany, że gdyby dzisiaj przeciętnego człowieka stać było na zapewnienie utrzymania i dachu nad głową tak zwanej "wielodzietnej rodzinie", to byłoby bardzo dużo rodzin 2+4, 2+5, 2+6... Oczywiście wśród rozsądnych ludzi, a nie postępowców, którzy przez ostatnie dekady wmawiają nam, że to nie jest trendy. Ja na pewno bym się sztucznie nie ograniczał. Przecież to sama radość i korzyść na starość.

Glassius podrzucił bardzo interesującą informację na temat reniferów z Wyspy Świętego Mateusza. Nie znałem wcześniej tej historii i faktycznie ilustruje ona tę pierwszą fazę osiągania granicznej liczby populacji (natknąłem się też na prosty komiks na tan temat, ale proszę konkluzji autora nie traktować zbyt poważnie). Ale byłbym ostrożny z wyciąganiem z niej zbyt daleko idących wniosków.

Rzecz można streścić następująco: W roku 1944 (w wyniku działalności człowieka, a nie procesów naturalnych) 29 reniferów zostaje osadzonych na wyspie. Z początku panują na niej idealne warunki do rozwoju - mnóstwo pożywienia, brak konkurencji i drapieżników. Populacja w 1963 roku liczy już 6 tys. osobników. Zaledwie trzy lata później w wyniku przeciążenia ekosystemu pozostały tylko 42 osobniki, 41 samic i jeden bezpłodny byk. Ostatni renifer padł w 1980.

Problem polega na tym, że Wyspa Świętego Mateusza jest maleńką wyspą - wielkości Krakowa. Doświadczenie, bo tak to można potraktować, zostało przeprowadzone na zbyt małej próbie. Gdyby bowiem wyspa była sto razy większa, a reniferów sto razy więcej (choć niekoniecznie - na początku wszak bardzo szybko się rozmnażały), to po tych dwudziestu dwóch latach mielibyśmy cztery tysiące samic i stu samców i bardzo wątpliwym jest, że wszystkie byłyby bezpłodne. To tak jak z rzutem monetą, jeżeli w trzech rzutach wypadną dwa orły, to nie należy jeszcze zakładać, że w trzystu będzie ich dwieście. A ponieważ większa wyspa dawałaby też większą "strefę buforową", to pomór zapewne nie byłby tak gwałtowny.

Znamiennym jest także, że wprawdzie w bardzo krótkim czasie padły tysiące osobników, ale te które pozostały przy życiu przeżyły kolejne kilkanaście lat i padły prawdopodobnie "ze starości", co świadczy o tym, że tamtejszy ekosystem nie został zniszczony bezpowrotnie i jest w stanie utrzymać pewną liczbę osobników (nie wiadomo dokładnie jaką, ale między 40 a 6000) Gdyby zatem w tym czasie ostał się przynajmniej jeden pełnowartościowy samiec to najpewniej, być może jeszcze po kilku takich okresach coraz mniej gwałtownych przyrostów i spadków liczby osobników, gatunek utrzymałby się na tej wyspie we względnej równowadze, tak jak wielbłądy w Australii, gdzie populacja wprawdzie dalej rośnie i nie wiadomo jeszcze, czy nie odbije się to jej czkawką, ale całkowite wyginięcie raczej im tam już nie grozi.

Na szczęście nasza planeta jest dużo większa niż Wyspa Świętego Mateusza. Możemy spać spokojnie.


piątek, 20 kwietnia 2012

O kobietach, podatkach i miłości

Kage, pod moim niedawnym wpisem na temat kobiet pracujących poza domem, zamieścił bardzo ciekawą i na pierwszy rzut okiem poprawną analizę. Drugi rzut okiem pozwala dostrzec w niej błędy, ale głos Kage jest bardzo cenny w dyskusji, bo większość osób z trudem dociera nawet do tego pierwszego rzutu.

Zaczyna od niezbyt eleganckiego włożenia mi w usta słów: facet pracować musi, kobieta lepiej, aby tego nie robiła, no chyba, że się uprze. Całkowicie odcinam się od drugiej części tej wypowiedzi - ani nic takiego nie napisałem, ani nie miałem na myśli. Nie twierdzę, że lepiej jest gdy kobieta nie pracuje (mówię cały czas o pracy POZA domem). Lepiej jest, gdy ma wybór. Podobnie jak nie pisałem nic o uporze - pisałem o chęci. Ja bym powiedział raczej: facet pracować musi, kobieta lepiej aby miała możliwość niepracowania (mógłbym dodać: no chyba, że chce, ale przy tak postawionej sprawie jest to chyba oczywiste). Ale muszę dodać, że o ile zostanie kobiety w domu nie musi być dla niej korzystne, to z całą pewnością korzystnym jest dla dzieci, zwłaszcza małych.

Dalej Kage wypunktowuje:

1. Niektóre kobiety "niezmuszane" do pracy zajmą się domem rezygnując z mało rozwijającej, ciężkiej pracy.
I bardzo dobrze. Zakładam, że to jedynie wstęp do dalszej dyskusji i Kage nie widzi w tym nic złego, o ile nie jest dyrektorem "Biedronki".

2. Zwolni się wiele nieciekawych etatów, które mimo dużego bezrobocia nie zostaną ot tak zapełnione

Dlaczego nie miałyby zostać zapełnione, zwłaszcza mimo bezrobocia? Kage zapomniał o jednej ważnej rzeczy, o której mówiłem - że głównym sposobem do osiągnięcia sytuacji z punktu pierwszego jest zniesienie ogromnych obciążeń podatkowych, co przełoży się na wyższe wynagrodzenia. I to jest kwestia kluczowa do zrozumienia problemu. Zatem nawet jeśli "nasi" mężczyźni nie zapełnią powstałej luki, to zapełnią ją nasi przyjaciele zza wschodniej granicy, a prawdopodobnie także zza zachodniej. A jeśli jeszcze do tego uda się znieść zasiłek dla bezrobotnych , to ho-ho. Myślę, że to załatwi sprawę punktu 3a.

3b. Albo firmy poprawią pensję i atmosferę w pracy, co przyciągnie nowe osoby, ale cena usług wzrośnie.

Pierwsza część - tak, druga - niekoniecznie. Obniżenie podatków sprawi, że pracodawca będzie miał nieco więcej środków do zachęcania nowych pracowników, nawet bez potrzeby podnoszenia cen. Przypominam też o naszych sąsiadach.

I właściwie dalsza dyskusja jest tu niepotrzebna, bo kolejne punkty Kage wynikają z powyższych błędnych założeń. Przytoczę tylko jeszcze ostatnią jego wypowiedź:

5. Kobiety z pokolenia na pokolenie będąc coraz bardziej przyzwyczajanie na nowo do postawy "jak nie chcę, to nie muszę"

I bardzo dobrze - w wolnym kraju każdy powinien być przyzwyczajony do takiej postawy. Zresztą nawet gdy mówię o obowiązku pracy mężczyzn, mówię tylko o ich obowiązku przed samym sobą. Jeśli chce umrzeć z głodu, albo znajdzie kogoś, kto pozwoli mu na sobie pasożytować, to ja oczywiście nie mogę mieć nic przeciwko temu.

- nie będą znały wartości pracy, a jedynie ich wartość konsumpcyjną, której pewien pułap będzie przez nie wymagany (by "godnie" żyć)

Będą znały wartość pracy dla domu, która jest często wyższa niż tej poza domem. A poza tym dobrze zarabiający i szanujący się mężczyzna nie zwiąże się z kobietą, która nie szanuje jego pracy i traktuje go tylko jak portmonetkę.

 i dojdziemy do chorej sytuacji jak w Hongkongu, gdzie nie istnieje miłość. Małżeństwo to transakcja a mężczyzna bez dobrego samochodu, ładnego własnego mieszkania, bardzo dobrze płatnej pracy i dużych oszczędności nie ma co uderzać w podryw. Zainteresowana dziewczyna zanim pozna jakim jest człowiekiem sprawdza jego zaplecze fiskalne i ew wtedy da mu szansę. 

Lepiej jest, gdy kobieta wiąże się z mężczyzną, bo ten dobrze zarabia, niż gdy wiąże się z nim dla ulg podatkowych, jak ma to miejsce obecnie. Bo w końcu taka jest pierwotna rola małżeństwa - mężczyzna powinien zapewniać kobiecie poczucie bezpieczeństwa, również finansowego. Nie wiem czym miałoby być to "zaplecze fiskalne". Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli podatki będą niskie i sprawiedliwe, więc "zaplecze fiskalne" nie będzie grało istotnej roli w budżecie domowym.

Zaś zdanie o miłości to też jakaś pomyłka. To obecnie miłość jest spychana na boczny tor. Dzisiaj kobieta wybiera między mężczyzną, który nie jest w stanie wyżywić rodziny, a mężczyzną, który może jej to zapewnić. Jeśli kocha tego pierwszego, to ma bardzo trudny orzech do zgryzienia i nierzadko chłodna kalkulacja wygrywa z sercem. Jeśli zaś zdejmiemy z tych dżentelmenów obciążenia podatkowe, to wybór będzie dużo prostszy, bo być może jeden z tych panów będzie miał większy dom i szybszy samochód, ale obaj będą w stanie utrzymać rodzinę na przyzwoitym poziomie. I wówczas kryterium finansowe traci na wadze, a miłość zyskuje. Oczywiście zawsze były i będą kobiety, które szukają partnerów wyłącznie dla pieniędzy, tak jak i panowie, którzy od kobiety oczekują tylko ładnej opalenizny i dużych piersi, ale tego przecież nie chcemy im bronić

Połączmy to jeszcze z absolutną władzą rodzicielską i powrócimy do iście najlepszych wartości kapitalizmu - kupowania sobie żony od jej ojca.

Myślę, że tu Kage nieco się zapędził i wyciąga zbyt dalekosiężne wnioski (poza tym to na ogół to ojciec panny młodej płacił posag). A jeśli nawet do tego dojdzie, to starym zwyczajem będziemy porywali dziewczęta z domów w imię miłości, a co!

czwartek, 19 kwietnia 2012

Oddajmy planetę Murzynom i Azjatom

Jeszcze nie skończyliśmy walki z jedną globalną katastrofą, a już straszeni jesteśmy drugą.

Czytelnikom, którzy znają angielski (a może ktoś znajdzie wersję po polsku) polecam obejrzenie filmu Sir Dawida Attenborough How Many People Can Live On Planet Earth (Ile ludzi zmieści się na Ziemi). Nie jest to, jak można by wnioskować po nazwisku autora, kolejny genialny i rzetelnie przygotowany film przyrodniczy. Tym razem jest to pseudonaukowy bełkot propagandowy na poziome "Niewygodnej prawdy", w którym również próbuje się rozwiązywać problemy, które natura najlepiej rozwiązuje sama. Niektórzy ludzie powinni pozostać przy tym, co robią najlepiej.

Film, jak można domyślić się po tytule, porusza problem przeludnienia oraz zagrażającej nam katastrofy z tym związanej, ale oparty jest na całkowitym braku zrozumienia dla mechanizmów rządzących przyrodą.

Już we wstępie (1:47) słyszymy porównanie problemu przeludnienia do katastrofy Tytanika: Zdajmy sobie sprawę, że gdy Tytanik tonął, pierwsza klasa poszła na dno razem z dolnym pokładem. Autor zdaje się sugerować w nim, że "katastrofa" związana z przeludnieniem będzie czymś nagłym i ostatecznym. Innymi słowy pewnego dnia wszyscy się obudzimy i zorientujemy się, że mamy puste lodówki i niedługo potem poumieramy z głodu. Oczywiście jest to fantazja. Nawet pan Gore nie próbował nas przekonać, że z dnia na dzień wszyscy się upieczemy.

Proszę się zastanowić w ogóle jak absurdalną jest ta myśl. Ciągły przyrost liczby ludności miałby doprowadzić do jej wyginięcia. Przecież ta przyczyna zmierza w zupełnie przeciwnym kierunku, niż leży przypisywany jej skutek. Jest to tak samo głupie, jak nie mniej popularny pogląd, że globalne ocieplenie powoduje srogie zimy. A nawet głupsze, bo srogim zimom mogą towarzyszyć bardzo upalne lata, przyczyniające się do wzrostu przeciętnej temperatury globu.

Jedyne co nam grozi w wyniku nadmiernego wzrostu populacji, będzie jego stopniowe spowolnienie i zatrzymanie. Jest to mechanizm, który sam się reguluje. Naturalnym celem każdego gatunku jest powiększanie populacji. Wielkość populacji ma swoją granicę - najczęściej, jak słusznie zauważono w filmie, wyznacza ją dostęp do pożywienia i wody. Ale po osiągnięciu tej granicy populacja ta nie ginie, tylko przestaje się rozrastać. Przyrost naturalny spada do zera - spada liczba urodzin, a rośnie liczba zgonów.

Ale przecież i teraz w większości krajów Europy, nad czym w przeciwieństwie do pana Attenborough bardzo ubolewam, przyrost ludności jest bliski zeru albo i ujemny. I nic złego się nie dzieje, poza tym, że walą się fundusze emerytalne.

Sytuacja w której populacja przestaje się rozrastać, czyli liczba zgonów zrównuje się z liczbą urodzin też nie jest niczym złym, bo są to optymalne warunki dla procesu doboru naturalnego, o czym pan Attenborough, jako darwinista powinien doskonale wiedzieć.

Dobór naturalny to genialny proces stworzony, jak podpowiada nazwa, przez samą Matkę Naturę i powoduje udoskonalanie gatunku. Opiera się na dwóch podstawowych elementach życia - reprodukcji i śmierci. I ulepszanie gatunku postępuje najszybciej, gdy są one w równowadze.

Jeśli przyrost naturalny jest dodatni, to oczywiście jest to korzystne dla gatunku, ale dobór naturalny jest spowolniony, bo słabsze osobniki mają większy udział w puli genów. I to dobrze - póki gatunek ma możliwość się rozrastać, to ma to robić. I to ma miejsce obecnie.

Z drugiej strony, kiedy przyrost naturalny jest ujemny, przeżywają tylko osobniki najlepsze, zatem ogólna jakość genów w puli rośnie, ale cóż z tego, skoro przekazywane są one coraz mniejszym pokoleniom - zatem na dłuższą metę nie przynosi to wielkich korzyści, chyba, że jest to sytuacja przejściowa - katastrofa naturalna, epidemia (lub wojna w przypadku ludzi), która obniża przyrost naturalny gatunku w sposób nagły, ale nie eliminując go całkowicie na ogół na dłuższą metę ma na niego bardzo pozytywny wpływ..

Najlepszą jest sytuacja pośrodku, kiedy gatunek napotyka naturalną granicę rozrostu swojej populacji, bo wówczas eliminacja słabych osobników (zatem i ich słabych genów) postępuje sprawnie, a z drugiej strony najlepsze geny są przekazywane w miarę licznym kolejnym pokoleniom. Pokoleniom, którym osobniki gorzej przystosowane ustąpiły miejsca. Życie i śmierć osobnika są tak samo ważne dla gatunku.


Dzisiaj niestety do głów naszych wbija się, że życie ludzkie jest najważniejsze. I jeśli gdzieś w Indiach umiera chore dziecko to jest to tragedia. Nie widać tego, że właśnie dzięki temu inne, zdrowe dziecko, przeżyło. Jedna rodzina straciła, inna zyskała. Rodzaj ludzki na dłuższą metę skorzystał.

Niestety, o tych oczywistych prawdach mało kto odważy się dziś mówić głośno, bo jest natychmiast zaszczuwany jako bezduszny potwór. I na tym właśnie żerują autorowie tych katastrofalnych wizji - na naszym dobrym serduszku dla biednych dzieci z krajów trzeciego świata. Ale prawda jest taka, że gdyby nie ten mechanizm, życie na Ziemi nigdy by się nie rozwinęło. I dzisiaj by nas tu nie było, żeby się zamartwiać przeludnieniem. I ten Hindusek też by się nie urodził i nie byłoby po kim rozpaczać.

Prezentowany przez pana Attenborough sposób walki z przeludnieniem jest podobny do próby regulacji gospodarki przez socjalistów - nie tylko nie rokuje szansy na poprawę, ale też może przynieść same szkody. Tak samo bowiem jak wolny rynek faworyzuje zdrowe, prężne i dobrze zarządzane przedsiębiorstwa, tak samo dobór naturalny faworyzuje osobniki najzdrowsze, najsilniejsze i najbardziej zaradne. Bo w gruncie rzeczy mechanizm wolnego rynku i doboru naturalnego to dokładnie ten sam mechanizm. Podobnie jak setki innych procesów, które zachodzą wokół nas każdego dnia nawet niezauważone.

"Celem" wolnego rynku jest dobro gospodarki, a "celem" doboru naturalnego jest dobro gatunku. Ludzie, którzy próbują ingerować w te procesy mają cele zgoła inne. Tak jak socjalizm faworyzuje leni i nieudaczników, którym się daje pieniądze za darmo, tak samo próba wywierania wpływu przez stosowanie pseudonaukowej mowy ma szansę wyrządzić więcej złego niż dobrego. Ten film na przykład trafi tylko do ludzi rozsądnych, czujących odpowiedzialność za przyszłość naszej planety, myślących nie tylko o tym, żeby się nażreć, ale też o tym, żeby na jutro też coś zostawić. I jeśli przekaz będzie skuteczny (a jest (48:12)), to w następnym pokoleniu odsetek, już obecnie znikomy, osób rozsądnych będzie dużo mniejszy.

W młodości spędziłem parę lat w Afryce. Nie w tej turystycznej, ani nie w tej dzikiej. Tej zapomnianej przez resztę świata. Przy każdej wiosce znajduje się tam cmentarz, który jest prawie tak duży jak sama wioska. Na jeden normalny grób przypada około czterech maleńkich. To są groby dzieci, które umarły w pierwszych dniach po narodzinach, albo we wczesnym dzieciństwie - do kilku lat. Czy ktoś po nich płacze? Oczywiście że płacze, ale jakoś przechodzą nad tym do prządku dziennego - bo to jest życie.

A mimo to wioski te ciągle się rozrastają. Ludzi przybywa i to szybciej niż w Europie pełnej luksusów i dobrobytu. I co najważniejsze - nie widać wśród nich kalek, czy ułomków. Generalnie są zdrowi i zadowoleni. Właśnie dlatego, że na wczesnym etapie ich życia nastąpił ten "odsiew", który dla nas wydaje się tragedią, której trzeba zapobiec - ratować te biedne dzieci i wysyłać im jedzenie i lekarstwa.

Ale ci sami idioci, którzy wysyłają im te lekarstwa, wysyłają też do Afryki prezerwatywy. W konsekwencji wpływ obu tych działań na liczbę ludności się znosi, ale upośledza to proces doboru naturalnego, prowadząc do stopniowego osłabiania kolejnych pokoleń. I to jest złe. Również z etycznego punktu widzenia, bo lepiej jest mieć marną szansę na przeżycie, ale mieć, niż się w ogóle nie urodzić.

Z punktu widzenia gatunku, ba - z punktu widzenia jednej rodziny, dużo lepiej jest gdy kobieta rodzi ośmioro dzieci, z których umiera piątka, niż gdy rodzi dwójkę, z których oboje dożywają wieku dojrzałego - trójka potomstwa to lepiej niż dwójka. Proszę mnie nie zrozumieć źle - korzyścią nie jest tu bynajmniej fakt, że pięcioro dzieci umarło. Gdyby z tej ósemki przeżyły wszystkie dzieci, byłoby oczywiście jeszcze lepiej.

Nawet, gdyby w pierwszym przypadku umarła szóstka, w efekcie czego w obu rodzinach dojrzałości doczekałoby dwoje potomków, ta pierwsza sytuacja jest korzystniejsza. Bo pierwsza dwójka, to wyjątkowo zdrowe i silne osobniki - przeżyły to, co zabiło szóstkę ich rodzeństwa. Natomiast matka, która ma tylko dwójkę dzieci "chucha i dmucha" na nie, trzyma w sterylnych warunkach, z najdrobniejszym katarem leci do lekarza. Więc nawet jeśli urodzi się dziecko upośledzone i fizycznie, i umysłowo, to jakoś przeżyje. Ta druga matka ma dwójkę byle jakich dzieci (może mieć bardzo zdrową i silną parę, ale może też mieć dwójkę cherlaczków), a ta pierwsza ma dwójkę najlepszych. A następne pokolenie będzie pokoleniem najlepszych z najlepszych.

Oczywiście daleki jestem od twierdzenia, że Murzynka z wioski na końcu świata rozumie koncepcję doboru naturalnego. Nie musi. Właśnie dlatego, że jest to dobór NATURALNY. A żeby zadziałało to, co naturalne, wystarczy, że nie będziemy robić rzeczy nienaturalnych - na przykład słuchać sugestii pana Attenborough. I wówczas katastrofa nam nie grozi.

Ignorowanie zdrowego rozsądku oraz skuteczności mechanizmów, które świetnie sprawdzały się od niepamiętnych czasów to jedno. Niedorzecznością jest zaś robienie filmu o zagrożeniu jakim jest ciągły przyrost populacji człowieka, w którym jednocześnie chwali się człowieka, który "uratował miliony żyć" ((24:10)). Norman Borlaug opracował metodę bardzo wydajnej uprawy pszenicy i przyczynił się do jej wprowadzenia w krajach, w których brak pożywienia stanowił problem. To w końcu dobrze jak jest nas mniej, czy jak jest nas więcej?

Oczywiście, że pan Borlaug był bohaterem i zasłużył na ogromny szacunek i nagrody które otrzymał. Ale Pan Attenborough nie dostrzega, że to jest klucz do całego problemu. Postęp w dziedzinie żywienia, czy medycyny idzie z przyrostem naturalnym ręka w rękę. Gdyby nie pan Borlaug i rzesza innych naukowców pracująca między innymi nad udoskonaleniem upraw, dzisiaj nie byłoby na Ziemi siedmiu miliardów ludzi. Byłby nas miliard, jak dwieście lat temu, a pan Attenborough, o ile by się był urodził, też by głosił, że jest nas za dużo. I miałby nawet więcej racji niż ma dziś.

W filmie (9:20) przedstawiony jest wykres przyrostu populacji w ciągu ostatnich 10 tysięcy lat. Podobnie jak kij hokejowy pana Gore, wykres biegnie prawie płasko przez cały ten czas, po czym dramatycznie wystrzeliwuje w górę gdzieś w dziewiętnastym wieku. Dlaczego? Czy nagle zaczęliśmy się rozmnażać jak króliki? Czy środki antykoncepcyjne były dwieście lat temu lepsze niż dziś? Nie. Właśnie dzięki temu, że w dziewiętnastym wieku nastąpił i nadal trwa gwałtowny rozwój nauki i medycyny, dzięki czemu zwiększył się dostęp do pożywienia, zwiększyła się przeżywalność noworodków i dzieci oraz średnia długość życia.

Wcześniej nikt nie głosił, że należy planować rodzinę i mieć mało dzieci. Wielkość populacji sama dotarła do swojej naturalnej granicy. To już miało miejsce. Ta "katastrofa", którą wieszczy pan Attenborough na antenie BBC już była nastąpiła i trwała przez całe wieki. Obecnie problem został zażegnany, bo nowoczesna nauka i technologia po porostu przesunęły tę granicę. I przesuwają ją nadal. Przez ostatnich dwieście lat nie przybliżamy się, jak mówi film, do wielkości granicznej populacji, ale wprost przeciwnie. Wydajność produkcji żywności rośnie obecnie szybciej niż my się rozmnażamy. Zapewne kiedyś znów ją dogonimy, ale i wówczas katastrofy nie będzie. Bo już ją kiedyś dogoniliśmy i nie było. Póki co, wszystkiego mamy nadmiar, selekcja naturalna spowolniła, zatem należy się mnożyć i cieszyć z tego.

Oczywiście, film ten należałoby zignorować, włożyć między bajki, jako niegroźne bredzenie nadgryzionego starością (albo dotacją od producentów kondomów) umysłu. Problem w tym, że istnieje inne niebezpieczeństwo, dużo gorsze od przeludnienia. Pamiętajmy, że żyjemy w Unii Europejskiej. A ona już nie raz udowodniła, że żaden, nawet najgłupszy pomysł nie jest zbyt głupi dla jej biurokratów. I jeśli takie głosy zaczną się nasilać, przy jednoczesnym milczeniu ludzi rozsądnych, to może być tak, że, gdy juz walka z globciem zostanie doszczętnie skompromitowana, UE zajmie się walką z przeludnieniem. A to będzie coś dużo mniej przyjemnego.

Najbardziej boli mnie przesłanie, które niesie ten film. Nie trzeba być geniuszem, by zorientować się, do kogo adresowany jest ten film. Nie do widzów w przeludnionych Indiach, ani nie do murzyńskich wiosek bez dostępu do wody - im to "zwisa", mają zbyt dużo problemów dzisiaj, żeby łamać sobie głowę tym, co będzie za lat pięćdziesiąt, czy sto. Film kierowany jest do nas, do ludzi białych i wykształconych, których i tak jest coraz mniej na świecie. Sir Attenborough mówi nam: "Przestańcie się rozmnażać, bo Azjaci i Murzyni potrzebują więcej miejsca". Smutne.

Kontynuacja tematu

środa, 18 kwietnia 2012

Dość trolowania

Niniejszym rozpoczynam walkę z trolami.

Pod ostatnim wpisem zrobił się śmietnik, dlatego go uporządkowałem. Od tej pory będę kasował wszelkie komentarze, które nie wnoszą nic do dyskusji, a ich celem jest tylko wyzywanie i prowokowanie  innych oraz próby sprowadzenie dialogu do poziomu bruku.

Zasada jest prosta  - Zastanów się zanim coś napiszesz i nie odpowiadaj na głupie zaczepki.

Przykro mi, że zostałem do tego zmuszony i proszę o zrozumienie.

wtorek, 17 kwietnia 2012

Kobiety z chowu klatkowego

Ludzie i feministki często przypisują nam głoszenia hasła "kobiety do garów". Jest to bardzo wygodne dla nich przeinaczenie pewnego postulatu, który faktycznie głosimy, a który nie ma nic wspólnego z przykuwaniem kobiety łańcuchem do kuchennego kaloryfera, jak starają się to naświetlić niektórzy.

To co my głosimy to nie przymus zrobienia z kobiety "kury domowej"*, ale zniesienie przymusu robienia z kobiety kury przemysłowej. Oczywiście przymusu nie w znaczeniu bezpośrednim. Nikt wszak nie zmusza fizycznie kobiet do pracy poza domem. Zapomina się jednak o tym, że zmusza je do tego zła sytuacja finansowa. A sytuacja ta źródło ma w ogromnych obciążeniach fiskalnych nakładanych przez państwo. Jeśli obywatel ograbiany jest przez państwo z ponad połowy owoców swojej pracy, to nic dziwnego, że na utrzymanie rodziny muszą pracować nie jedna, ale dwie osoby.

Bo Mężczyzna pracować ma i to jest słuszne. Mężczyzny praca w pocie czoła leży u podstaw naszej cywilizacji. Facet, który nie potrafi utrzymać siebie i swojej rodziny to nie Mężczyzna, to leń, wałkoń, nicpoń, obibok, safanduła, niedojda - co kto wybierze, ale mężczyzną jest jedynie w sensie biologicznym, przez małe "m".

Kobieta nie musi.

Oczywiście nie mówię tu o tych wszystkich "kobietach nowoczesnych", bizneswomanach, prezenterkach, posłankach, inżynierach. One sobie poradzą. Zarabiają przyzwoicie i robią na ogół to co lubią. One nie stanowią problemu. Ale szkopuł tkwi w tym, że w debacie o pracy kobiet słychać tylko głosy właśnie tych kobiet - kobiet, które są zadowolone ze swojej pracy. Znamy je z telewizji i gazet, znamy ich nazwiska, są ich setki, może tysiące. I z całego serca cieszę się, że kobietom tym się powodzi, odniosły sukces i są szczęśliwe.

W naszym kraju jest kilkanaście milionów innych kobiet - i ich nikt nie słyszy. Kasjerki w "Biedronce", sprzątaczki na "Centralnym", pomywaczki w restauracji, kelnerki w spelunie, pakowaczki w fabryce. One nie wybrały swojej kariery. One w pracy nie realizują swoich marzeń. One się nie "samorealizują". One naprawdę pracują i pracują ciężko. Bo muszą. Bo inaczej nie miałyby co jeść. Właśnie to są "kobiety do garów" - cudzych garów. Ich nikt nie słyszy, bo one nie mają nazwiska, one nie mają twarzy. One nie mają czasu brylować w telewizorze.

I grubą Pomyłką, Pomyłką przez wielkie "P" jest twierdzenie, że kobiety te nie są "kurami domowymi". One wracają do domu i gotują, sprzątają, piorą, robią zakupy. Ich nie stać na stołowanie się w  restauracji, czy na gosposię. Bycie "kurą przemysłową" nie jest alternatywą bycia "kurą domową". W ogromnej większości przypadków jest dodatkiem do niej - drugą zmianą.

Proszę mi wierzyć, że gdyby kobiety te miały wybór, to gros z nich bez zastanowienia rzuciłoby z ulgą kasy, mopy, fartuchy i wróciłyby do domów. By sprzątać SWÓJ dom, by gotować dla SWOJEJ rodziny, by wychowywać SWOJE dzieci. I wówczas też miałyby czas na prawdziwą samorealizację - czytanie, malowanie, grę w szachy, szydełkowanie, plotki, kurs projektowania stron www, czy pisanie polskich Harrych Potterów. Cokolwiek uczyni je szczęśliwymi.

I my właśnie chcemy dać im ten WYBÓR. Chcemy, by pieniądze wypracowane przez ich mężów wróciły do ich kieszeni. Żeby Mężczyzn stać było na godne utrzymanie rodziny, by żony ich były szczęśliwe i wypoczęte, a dzieci zadbane i dobrze ułożone. Bo na tym polega prawdziwa Rodzina.

I ma to być wybór, z którego kobiety "Światowe", robiące wymarzoną karierę będą mogły nie skorzystać - i też nas to będzie cieszyło. I one różnicy nie odczują, poza tym, że w restauracji posiłek poda im kelner, a nie kelnerka (no i oczywiście, że same będą więcej zarabiały).

Feministki tego nie chcą. Nie chcą szczęśliwych kobiet i nie chcą mężczyzn usługujących im w supermarkecie, na poczcie, na dworcu. To o co faktycznie walczą feministki to to, żeby usługiwały nam nisko opłacane, zmęczone i upodlone kobiety. Bo wówczas mogą głosić, całkowicie słusznie z resztą, że kobiety są upadlane i wykorzystywane. A jak kobieta ma wybór, to po cholerę jej feministka?

* Samo zastosowanie w języku polskim słowa "kura" nadaje tej nazwie, niesłusznie, wydźwięk negatywny - kura to (chociaż tu zapewne Kira się nie zgodzi) stworzenie głupie i zniewolone przez człowieka. Dlatego ja znacznie bardziej wolę angielski zwrot "house wife" - kobieta domu, lub po prostu "pani domu".

Kontynuacja tematu

niedziela, 8 kwietnia 2012

Jedna wada wolności

Ludzie w większości boją się wolności. Nie jej oczywistych zalet, ma się rozumieć. Każdy lubi mieć świadomość, że może decydować o tym, co robi, co je, co mówi i nikt nie zmusza go do postępowania wbrew jego woli. I to jest jasne. Ale wolność ma też swoje konsekwencje - odpowiedzialność za dokonane wybory. A to już nie jest takie fajne. I z tego należy zdać sobie sprawę - że przeciwnicy partii wolnościowych, ruchów wolnościowych, organizacji itp. to nie są przeciwnicy wolności. To są przeciwnicy odpowiedzialności.

Każdy chciałby więcej zarabiać, nie płacić ZUSu i podatków. Ale wówczas to on musiałby sam odkładać bądź inwestować pieniądze, by mieć za co żyć na starość, lub gdy straci pracę. A co jeśli odłoży za mało, albo straci na inwestycji? Nie, to tego nie chcemy. To on musiałby wybrać lekarza, lek, szkołę. A co jeśli wybierze źle? To wówczas będzie mógł winić tylko siebie.

Dlatego bardzo wygodnym jest, gdy tym zajmuje się ktoś inny. I to bynajmniej nie dlatego, że ten ktoś (obecnie państwo opiekuńcze) dokona lepszego wyboru. Bo nie dokona. W większości przypadków człowiek sam lepiej wybierze dla siebie. Ale w razie czego ktoś inny jest winny. Ludzie wolą, by urzędnik za nich popełnił sto błędów, niżby sami mieli popełnić jeden. Bo wówczas można rozłożyć ręce i powiedzieć "I tak nie miałem wyboru". Dużo to wygodniejsze, niż przyznać się do winy i zapłacić za swoje błędy.

Świat jest piękny dopóki rodzice zapewniają dach nad głową, nakarmią, zadbają, odzieją. Ale kiedy samemu trzeba to sobie zapewnić, to już nie jest tak przyjemnie, nawet pomimo tego, że można kłaść się spać o dowolnej godzinie.

I dlatego właśnie większość ludzi głosuje na partie, które "dla ich dobra" zabronią robić tego, co szkodliwe i niebezpieczne, a zabiorą pieniążki na to, co zdrowe i pożyteczne. Nawet, jeśli bardziej zaszkodzą niż pomogą.

Ale po co głosować na socjalistów? Przecież w wolnym kraju również każdy mógłby się sprzedać w niewolę. Przecież to nic nowego. Ludzie odpowiedzialni byli wolni, a ci, którzy odpowiedzialności się bali, pracowali na nich, w zamian oczekując tylko tego, że nie będą musieli martwić się o dach nad głową czy pełną miskę.

Nie trzeba szukać daleko - w USA, po zniesieniu niewolnictwa bardzo wielu byłych niewolników wróciło do swoich dawnych panów, by pracować dla nich na dokładnie tych samych warunkach jak wcześniej. Z tą jedyną różnicą, że robili to bo chcieli, a nie dlatego, że musieli. Bez żadnych dodatkowych świadczeń - oni pracowali, a o resztę martwił się pan. Oczywiście nie wszyscy tak postąpili, ale bardzo wielu.

Problem jest ten sam. Ten strwożony odpowiedzialnością człowiek woli być niewolnikiem z przymusu, niż z wyboru. Bo w przeciwnym razie, to on i tylko on byłby winny swojemu zniewoleniu. Jeśli system jest niewolniczy, jeśli państwo jest niewolnicze, to człowiek ten jest w takim samym stopniu niewolnikiem, co prezydent, pani z telewizji, czy biznesmen. W wolnym kraju niewolnik jest - bardzo słusznie - obywatelem drugiej kategorii. A lepiej jest żyć w państwie, w którym wszyscy są obywatelami trzeciej kategorii, niż być obywatelem drugiej kategorii w wolnym kraju. Bo jeśli wszyscy są niewolnikami, to przeciętny człowiek tego nie dostrzega.

Obecnie mamy właśnie taki pozór wolnego państwa. Nie mogę wprawdzie wybrać edukacji mojego dziecka, ale cóż z tego - przecież i tak nikt nie może. Nie mogę posiadać broni bez zezwolenia, ale sąsiad też nie może - tak samo jak żaden z nas nie może fruwać. Zatem jest to ograniczenie odgórne i nie można tego zmienić. A wszystko inne jest dozwolone. Mogę iść do kina na dowolny film, napić się kawy kiedy tylko mam ochotę, nie jestem zakuty w łańcuchy - jestem wolny. I to jest bardzo wygodne tłumaczenie. Oszczędza człowiekowi nerwów i frustracji, że mógłby inaczej, że mógłby sam coś zrobić, by żyło się lepiej. Lepiej żyć jak Paragraf w "Kingsajzie" Machulskiego - póki państwo daje szufladę, to wszystko jest w porządku.

A jeszcze jak dojdzie do tego propaganda, która całkowicie przeinacza pojęcie wolności, obiecując nam "wolność do darmowej edukacji", "wolność do zasiłku dla bezrobotnych", to już nie może być żadnych wątpliwości, że nie jesteśmy wolni.

Nie jesteśmy.

sobota, 7 kwietnia 2012

Bojkot pomidorówki

Kancelaria premiera zwolniła fotografa. Głupie media rozdmuchały tę sytuacje podając ją, nie wiem czemu, w zestawieniu z reformą emerytalną. Rozdmuchały ją do tego stopnia, że znalazła się ona na wielu portalach informacyjnych na pierwszym miejscu. Większość informacji podawanych na tych portalach ignoruję, więc jakoś się tym nie przejąłem. Ale dziś przeczytałem o tym na portalu JKM, a styl, w jakim zostało to podane również zdawał się piętnować KPRM za ten krok.

I tego nie pojmuję. Nie jest sztuką krytykować premiera za wszystko co robi. To jest łatwe, wygodne i nie wymaga myślenia. Jak premier powie, że lubi pomidorówkę, to idioci będą bojkotować zupę. Nie tędy droga. Sztuką jest krytykować jego głupie decyzje, a chwalić dobre. Portal, sygnowany przez polityka od lat głoszącego potrzebę redukcji zatrudnienia w instytucjach państwowych, powinien decyzji tej przyklasnąć i już. O jedną gębę do wykarmienia z naszych pieniędzy mniej.

Bo i do czego potrzebny do funkcjonowania kancelarii premiera jest etatowy fotograf? Zdaję sobie sprawę, że czasem chcą zrobić zdjęcie premierowi, gdy odwiedza miejsce katastrofy, stocznię, albo w czasie ważniejszych spotkań, żeby wrzucić obrazek na stronę kancelarii, ale to chyba nie jest robota na osiem godzin dziennie. Zwłaszcza, że spotkaniom tym i tak towarzyszą tłumy dziennikarzy i fotografów, trzaskających trzydzieści zdjęć na minutę, więc odkupienie paru kopii nie powinno stanowić problemu i będzie dużo tańsze niż utrzymanie fotografa etatowego. Zwłaszcza, że wśród tych dziennikarzy są ci z TVNu i GW, którzy zapewne z radością udostępnią swoje materiały za darmo.

I takie też jest oficjalne tłumaczenie Kancelarii - chodziło o cięcie kosztów. Oczywiście nie należę do ludzi, którzy wierzą KPRM na słowo, ale dopóki nie zatrudniła na stanowisko fotografa nikogo młodszego, to szerzenie plotek, że zwolnienie to miało cokolwiek wspólnego z podeszłym wiekiem fotografa, jest szukaniem dziury w całym.

Tak, zbędne etaty, nie tylko w instytucjach państwowych, należy redukować. I tę decyzję należy głośno pochwalić. Bo jeśli Kancelaria po zwolnieniu jednej niepotrzebnej osoby jest tak atakowana, to jak można oczekiwać od niej i innych instytucji państwowych, że będą miały motywację do zwolnienia dalszych kilku tysięcy darmozjadów. No jak?

A fotografa nie żałujmy. Jest dorosły, poradzi sobie.