Kiedy przeciętny zjadacz gazet, zmanipulowany propagandą katastrofalnych zmian klimatycznych czyta wiadomość:
Zdaniem autorów badania ocieplenie obserwowane na
Ziemi w latach 1971-2000 było bezprecedensowe w skali ostatnich 1400
lat. Świadczy o tym wynik rekonstrukcji temperatur regionalnych i
globalnych w ostatnich 2 tys. lat.
Podnosi alarm i woła do naukowców i polityków, by coś natychmiast zrobili, by ocalić naszą planętę przed globalnym ociepleniem.
Normalny człowiek wyczyta z powyższego tekstu, że 1400 lat temu było cieplej i jakoś nic strasznego się nie stało. Ludzie nie wyginęli, planeta nie wybuchła. Tak? Tak. Ale do tego trzeba mieć wyobraźnie niewypłukaną przez telewizję i zdolność rozumienia sensu czytanego tekstu.
I wówczas zauważy się też sprzeczność pomiędzy dwiema stawianymi w artykule tezami, że obecne ocieplenie, które jest wzmacniane przez emisję gazów cieplarnianych, przeciwdziała naturalnemu ochłodzeniu, które trwa od kilkuset lat, oraz że najbardziej konsekwentnym trendem we wszystkich
regionach, widocznym w skali ostatnich 2 tys. lat, było wieloletnie
ochłodzenie, spowodowane prawdopodobnie wzrostem aktywności wulkanów, które przecież wyrzucają do atmosfery ogromne ilości "gazów cieplarnianych": pary wodnej, dwutlenku węgla, metanu i innych.
Gazy grzeją i ziębią jednocześnie? Zatem działają dokładnie odwrotnie na planetę niż te wizje katastroficzne eko-oszołomów działają na mnie.
wtorek, 30 kwietnia 2013
niedziela, 28 kwietnia 2013
Spalone dowody
Wielkie oburzenie internautów, ale też wielu polityków i innych osób, wywołało uniewinnienie byłej posłanki PO Beaty Sawickiej. Całkowicie niesłusznie. Owszem, wszystko wskazuje na to, że posłanka wzięła była łapówkę, ale jej uniewinnienie nie ma z tym nic wspólnego. Sąd uznał, że dowody przeciwko niej zostały pozyskane nielegalnie, a zatem nie mogą być podstawą do wyroku skazującego. Przyznam, że sprawą tą mało się interesowałem, więc nie wiem, jak przebiegał proces pozyskania dowodów, ale jeśli faktycznie CBA naruszyło procedurę, to choć sam najchętniej widziałbym Sawicką i jej podobnych za kratkami, to w tym przypadku przyznaję sądowi całkowitą rację.
Polska ma być państwem prawa. Niestety wiele osób tego nie rozumie - wyznają zasadę "cel uświęca środki", która jest całkowicie sprzeczna z fundamentami naszej cywilizacji. Nie może być tak, że stróże prawa działają bezprawnie. Policja oraz inne organy muszą mieć jasność, że gwałcąc procedury nic nie zyskują: możesz zdobyć nawet najlepsze dowody na seryjnego mordercę, ale jeśli nie przestrzegasz prawa, to figę będziesz miał. W przeciwnym razie procedury będą gwałcone.
Ludzie uważają, że skoro dowody już zostały zdobyte, to nieważne jak - należy je wykorzystać, bo są. To jest wielki błąd. To tak jakby powiedzieć, że nie wolno kraść rowerów, no ale jak ktoś już ten rower ukradł, no to niechże na nim jeździ. Albo powiedzieć, że fałszowanie pieniędzy to przestępstwo, ale jak już trafią do obiegu, to należy ich używać, bo szkoda farby i papieru. A jest to oczywiście najkrótsza droga do tego, żeby skala procederu się zwiększała.
Niedawno widziałem amerykański film sensacyjny, w którym policjant na podstawie swojego przeczucia włamał się do mieszkania podejrzanego, rzucił się na niego z pięściami, poturbował i wepchnął jego głowę do sedesu, by wymusić informację na temat porwania. Informację otrzymał, dzięki niej rozbił gang i został bohaterem. Dla mnie jest to całkowicie nie do zaakceptowania.
Problem polega na tym, że w filmach przeczucia bohatera policjanta są prawie zawsze trafne. Fabuła tego wymaga. W rzeczywistości jest inaczej - przeczucie nie jest kategorią prawną. Przecież ten policjant nie miał pewności, że topi właściwą osobę! Jeśli uznamy, że policjant ten postąpił słusznie, to tym samym uznajemy że postąpi słosznie, kiedy na podstawie swojego przeczucia najdzie w ten sposób dowolną osobę. Mnie, każdego z czytelników, kogokolwiek - bo cel uświęca środki. Nie chciałbym, by policja mogła od tak władować się do mojego mieszkania i topić mnie we własnym kiblu, drąc się na mnie, bym "wyśpiewał" im informacje, o których nie mam pojęcia. Już teraz policja zbyt często traktuje nas tak, jakby to nie oni byli służbą, tylko my ich niewolnikami.
Korzyści z osiągnięcia celu w tym przypadku nie są warte przytłaczających skutków negatywnych stosowania tego środka. Ja wolę, żeby raz na jakiś czas jednemu bandziorowi uszło coś na sucho, niżby policja miała inwigilować, prześladować i nękać tysiące uczciwych obywateli. Bo jeśli na to przystaniemy, to tylko krok będzie dzielił nas od tortur, czy bezpodstawnych aresztowań w biały dzień.
Źle się stało, że posłanka Sawicka wzięła łapówkę i źle się stało, że wyszła na wolność. Ale twierdzenie, że sąd postąpił niewłaściwie, to poważny błąd. Jeśli faktycznie ktoś tu schrzanił sprawę, to było to CBA, które "spaliło" dowody.
Polska ma być państwem prawa. Niestety wiele osób tego nie rozumie - wyznają zasadę "cel uświęca środki", która jest całkowicie sprzeczna z fundamentami naszej cywilizacji. Nie może być tak, że stróże prawa działają bezprawnie. Policja oraz inne organy muszą mieć jasność, że gwałcąc procedury nic nie zyskują: możesz zdobyć nawet najlepsze dowody na seryjnego mordercę, ale jeśli nie przestrzegasz prawa, to figę będziesz miał. W przeciwnym razie procedury będą gwałcone.
Ludzie uważają, że skoro dowody już zostały zdobyte, to nieważne jak - należy je wykorzystać, bo są. To jest wielki błąd. To tak jakby powiedzieć, że nie wolno kraść rowerów, no ale jak ktoś już ten rower ukradł, no to niechże na nim jeździ. Albo powiedzieć, że fałszowanie pieniędzy to przestępstwo, ale jak już trafią do obiegu, to należy ich używać, bo szkoda farby i papieru. A jest to oczywiście najkrótsza droga do tego, żeby skala procederu się zwiększała.
Niedawno widziałem amerykański film sensacyjny, w którym policjant na podstawie swojego przeczucia włamał się do mieszkania podejrzanego, rzucił się na niego z pięściami, poturbował i wepchnął jego głowę do sedesu, by wymusić informację na temat porwania. Informację otrzymał, dzięki niej rozbił gang i został bohaterem. Dla mnie jest to całkowicie nie do zaakceptowania.
Problem polega na tym, że w filmach przeczucia bohatera policjanta są prawie zawsze trafne. Fabuła tego wymaga. W rzeczywistości jest inaczej - przeczucie nie jest kategorią prawną. Przecież ten policjant nie miał pewności, że topi właściwą osobę! Jeśli uznamy, że policjant ten postąpił słusznie, to tym samym uznajemy że postąpi słosznie, kiedy na podstawie swojego przeczucia najdzie w ten sposób dowolną osobę. Mnie, każdego z czytelników, kogokolwiek - bo cel uświęca środki. Nie chciałbym, by policja mogła od tak władować się do mojego mieszkania i topić mnie we własnym kiblu, drąc się na mnie, bym "wyśpiewał" im informacje, o których nie mam pojęcia. Już teraz policja zbyt często traktuje nas tak, jakby to nie oni byli służbą, tylko my ich niewolnikami.
Korzyści z osiągnięcia celu w tym przypadku nie są warte przytłaczających skutków negatywnych stosowania tego środka. Ja wolę, żeby raz na jakiś czas jednemu bandziorowi uszło coś na sucho, niżby policja miała inwigilować, prześladować i nękać tysiące uczciwych obywateli. Bo jeśli na to przystaniemy, to tylko krok będzie dzielił nas od tortur, czy bezpodstawnych aresztowań w biały dzień.
Źle się stało, że posłanka Sawicka wzięła łapówkę i źle się stało, że wyszła na wolność. Ale twierdzenie, że sąd postąpił niewłaściwie, to poważny błąd. Jeśli faktycznie ktoś tu schrzanił sprawę, to było to CBA, które "spaliło" dowody.
wtorek, 23 kwietnia 2013
Pucharek psiej kupy
Załóżmy, że w dzieciństwie po każdym posiłku dostawałem na deser "lody pistacjowe". Tak mi przynajmniej mówili rodzice. W rzeczywistości nie były to żadne lody pistacjowe, tylko psie kupy, zebrane na skwerku pod blokiem. A ja, mimo paskudnego smaku i zapachu musiałem z obrzydzeniem je jeść, jako "lody pistacjowe".
I teraz, jako dorosły, idę na wykwintne przyjęcie do znajomych i gospodyni domu proponuje mi pucharek lodów pistacjowych. Oczywistym jest, że wykrzywiam natychmiast gębę, i uznaję ją za jakąś sadystkę, w najlepszym razie wariatkę.
I właśnie dlatego ludzie boją się wolnego rynku i kapitalizmu. Od lat serwuje im się socjalizm, sterowaną gospodarkę, grabież fiskalną, przymus ubezpieczeń i całą "kupę" lewackich wymysłów, mówiąc im jednocześnie, że mamy wolność i kapitalizm.
Nic więc dziwnego, że kiedy pojawia się ktoś rozsądny i proponuje przywrócenie wolnego rynku i kapitalizmu, większość wykrzywia natychmiast gębę, i uznaje go za jakiegoś sadystę, w najlepszym razie wariata.
I teraz, jako dorosły, idę na wykwintne przyjęcie do znajomych i gospodyni domu proponuje mi pucharek lodów pistacjowych. Oczywistym jest, że wykrzywiam natychmiast gębę, i uznaję ją za jakąś sadystkę, w najlepszym razie wariatkę.
I właśnie dlatego ludzie boją się wolnego rynku i kapitalizmu. Od lat serwuje im się socjalizm, sterowaną gospodarkę, grabież fiskalną, przymus ubezpieczeń i całą "kupę" lewackich wymysłów, mówiąc im jednocześnie, że mamy wolność i kapitalizm.
Nic więc dziwnego, że kiedy pojawia się ktoś rozsądny i proponuje przywrócenie wolnego rynku i kapitalizmu, większość wykrzywia natychmiast gębę, i uznaje go za jakiegoś sadystę, w najlepszym razie wariata.
niedziela, 21 kwietnia 2013
Ruch Palikota nie lubi książek
Posłowie Ruchu Palikota i SLD wyświadczają kościołowi niemałą przysługę. Ośmieszają walczących z kościołem:
Według posłów Ruchu Palikota i SLD mówienie dzieciom na lekcjach religii o cudownym rozmnożeniu chleba i ryb przez Jezusa niesie zagrożenia.
Przyjęcie takiego daru to nieopodatkowany przychód. A to niezgodne z prawem - twierdzą Adam Kępiński, Roman Kotliński oraz Piotr Chmielowski.
Dodają, że także przemienienie wody w wino nie jest niczym dobrym. To, po prostu, "promocja nielegalnego wytwarzania alkoholu". Według posłów Jezus poważnie złamał zapisy ustawy o wychowaniu w trzeźwości - wyprodukował on cudem wino w dużej ilości, nie na swoje potrzeby.
Przy okazji dają do zrozumienia, że wszystko co pilne i istotne zostało już przez nich zrobione, a teraz się nudzą w ławach sejmowych. To ważna informacja dla wyborców.
Posłowie ci zapominają jednak, że w Imperium Rzymskim nie było podatku dochodowego, a wytwarzanie alkoholu nie było nielegalne. Co tu jest niezgodnego z prawem? Zaraz jeszcze się dowiemy, że rozmnażając chleb Chrystus tworzył pirackie kopie wypieków.
Tak, to co robił Chrystus oraz wiele innych postaci historycznych i literackich przez wieki dzisiaj byłoby przestępstwem, za które grożą surowe kary. Ale tak jest nie dlatego, że ludzie ci byli szubrawcami, bandytami i złodziejami, tylko dlatego, że dzisiejsze prawo jest okrutnym potworem, na widok którego Chrystus zapewne sam przybiłby się do krzyża, byle tylko nie musieć być jego niewolnikiem.
Co ciekawe, Ruch Palikota, przynajmniej oficjalnie, traktuje Biblię jako fikcję literacką, baśń, więc nie rozumiem jaki widzą sens w wytykaniu nieprawidłowości w opowiadaniu fikcyjnym. Chciałbym też zauważyć, że od dziecka byłem zasypywany utworami literackimi, których bohaterowie nie przestrzegali dzisiejszego prawa. Kupiec wenecki nie płacił VATu, Kajko i Kokosz polowali nielegalnie, Bąbelek i Kudłaczek nie mieli pozwoleń na broń palną, a szczur z "Kopciuszka" nie miał karty woźnicy.
Po chwili myślenia naszła mnie druga myśl: Czy doprawdy to są najważniejsze wnioski, do których doszli palikotlerowcy po przeczytaniu Biblii? Tylko tyle wynieśli z lektury - że Jezus nie płacił dochodowego? To jest dokładnie ta sama myśl, która dopadła mnie, po przeczytaniu lektury wywiadu z panią Janicką: Doprawdy? Ta pani z lektury "Kamieni na szaniec" wyniosła tylko to, że Rudy i Zośka byli gejami?
Wkrótce dotarło do mnie, że tego typu podejście do świata uderza mnie prawie za każdym razem gdy słucham lub czytam słowa lewicy. To jest ten typ ludzi. Głębia literacka, sedno problemu, o którym mówią, meritum jest dla nich po prostu niedostępne. Gdzie tylko mogą zbaczają z tematu. Jeśli nie potrafią wykazać pomyłki rozmówcy, to mówią, że brzydko pachnie. Jeśli chcą skrytykować dzieło literackie, to, jako że nie są w stanie konstruktywnie polemizować z przesłaniem utworu, powiedzą, że "Trzej muszkieterowie" to gniot, bo kapelusze z piórem są niemodne. Nawet jeśli modne były w XVII wieku.
To unikanie istoty problemu jest bardzo charakterystyczne dla lewicy.
Ale poseł Chmielowski nie chce poprzestawać na Biblii. Również "Krzyżaków" należy wycofać z listy lektur, bo są zbyt brutalni.
Zdaniem posła Ruchu Palikota sceny - takie jak ta, w której okaleczony zostaje Jurand ze Spychowa - mogą skłaniać młodzież do stosowania przemocy. Poseł uważa więc, że książka jest niewłaściwą lekturą dla 13-latków i dlatego należałoby ją usunąć z listy lektur.
Jeśli tak, to dlaczego tylko "Krzyżaków". Czy Raskolników nie był brutalny, rąbiąc Alonę Iwanowną i jej siostrę? Czy w "Hamlecie" brak jest scen przemocy? A może pan Chmielowski po prostu nie słyszał o tych dziełach, bo nie lubi filmów z napisami?
Również należałoby zaprzestać uczenia młodzieży historii, która obfituje w gwałty, morderstwa, zamachy i dekapitację. O, pardón, zdaje się, że to już jest w planach palikotletów.
Na koniec "kwiatek":
Do tego za niezwykle groźne uważają próby naśladownictwa Jezusa. Dlatego nie powinno się dzieciom mówić, choćby chodzeniu po wodzie.
Posłowie pytają, czy ministerstwo ma dane, ile dzieci naraziło swoje życie próbując robić to, co Jezus - pisze wprost.pl.
To straszne, ile dzieci straciło życie, próbując chodzić po wodzie. Wlazły na jezioro i dopiero kiedy niebezpiecznie oddaliły się od brzegu, zorientowały się, że nie potrafią.
Czy ktokolwiek traktuje tego typu wypowiedzi poważnie? Nie. Czy ktokolwiek za głoszenie takich bzdur płaci im ogromne pieniądze? Tak. My.
Czekam, aż Ruch Palikota zdelegalizuje Strusia Pędziwiatra. Ja mam szczęście być jednym z nielicznych żyjących widzów tej kreskówki, choć przyznam, że wielokrotnie mnie kusiło, żeby przywiązać sobie gigantyczną petardę do pleców i podpalić lont. Jakaś opatrzność musiała nade mną czuwać, bo za każdym razem w końcu zmieniałem zdanie.
Według posłów Ruchu Palikota i SLD mówienie dzieciom na lekcjach religii o cudownym rozmnożeniu chleba i ryb przez Jezusa niesie zagrożenia.
Przyjęcie takiego daru to nieopodatkowany przychód. A to niezgodne z prawem - twierdzą Adam Kępiński, Roman Kotliński oraz Piotr Chmielowski.
Dodają, że także przemienienie wody w wino nie jest niczym dobrym. To, po prostu, "promocja nielegalnego wytwarzania alkoholu". Według posłów Jezus poważnie złamał zapisy ustawy o wychowaniu w trzeźwości - wyprodukował on cudem wino w dużej ilości, nie na swoje potrzeby.
Przy okazji dają do zrozumienia, że wszystko co pilne i istotne zostało już przez nich zrobione, a teraz się nudzą w ławach sejmowych. To ważna informacja dla wyborców.
Posłowie ci zapominają jednak, że w Imperium Rzymskim nie było podatku dochodowego, a wytwarzanie alkoholu nie było nielegalne. Co tu jest niezgodnego z prawem? Zaraz jeszcze się dowiemy, że rozmnażając chleb Chrystus tworzył pirackie kopie wypieków.
Tak, to co robił Chrystus oraz wiele innych postaci historycznych i literackich przez wieki dzisiaj byłoby przestępstwem, za które grożą surowe kary. Ale tak jest nie dlatego, że ludzie ci byli szubrawcami, bandytami i złodziejami, tylko dlatego, że dzisiejsze prawo jest okrutnym potworem, na widok którego Chrystus zapewne sam przybiłby się do krzyża, byle tylko nie musieć być jego niewolnikiem.
Co ciekawe, Ruch Palikota, przynajmniej oficjalnie, traktuje Biblię jako fikcję literacką, baśń, więc nie rozumiem jaki widzą sens w wytykaniu nieprawidłowości w opowiadaniu fikcyjnym. Chciałbym też zauważyć, że od dziecka byłem zasypywany utworami literackimi, których bohaterowie nie przestrzegali dzisiejszego prawa. Kupiec wenecki nie płacił VATu, Kajko i Kokosz polowali nielegalnie, Bąbelek i Kudłaczek nie mieli pozwoleń na broń palną, a szczur z "Kopciuszka" nie miał karty woźnicy.
Po chwili myślenia naszła mnie druga myśl: Czy doprawdy to są najważniejsze wnioski, do których doszli palikotlerowcy po przeczytaniu Biblii? Tylko tyle wynieśli z lektury - że Jezus nie płacił dochodowego? To jest dokładnie ta sama myśl, która dopadła mnie, po przeczytaniu lektury wywiadu z panią Janicką: Doprawdy? Ta pani z lektury "Kamieni na szaniec" wyniosła tylko to, że Rudy i Zośka byli gejami?
Wkrótce dotarło do mnie, że tego typu podejście do świata uderza mnie prawie za każdym razem gdy słucham lub czytam słowa lewicy. To jest ten typ ludzi. Głębia literacka, sedno problemu, o którym mówią, meritum jest dla nich po prostu niedostępne. Gdzie tylko mogą zbaczają z tematu. Jeśli nie potrafią wykazać pomyłki rozmówcy, to mówią, że brzydko pachnie. Jeśli chcą skrytykować dzieło literackie, to, jako że nie są w stanie konstruktywnie polemizować z przesłaniem utworu, powiedzą, że "Trzej muszkieterowie" to gniot, bo kapelusze z piórem są niemodne. Nawet jeśli modne były w XVII wieku.
To unikanie istoty problemu jest bardzo charakterystyczne dla lewicy.
Ale poseł Chmielowski nie chce poprzestawać na Biblii. Również "Krzyżaków" należy wycofać z listy lektur, bo są zbyt brutalni.
Zdaniem posła Ruchu Palikota sceny - takie jak ta, w której okaleczony zostaje Jurand ze Spychowa - mogą skłaniać młodzież do stosowania przemocy. Poseł uważa więc, że książka jest niewłaściwą lekturą dla 13-latków i dlatego należałoby ją usunąć z listy lektur.
Jeśli tak, to dlaczego tylko "Krzyżaków". Czy Raskolników nie był brutalny, rąbiąc Alonę Iwanowną i jej siostrę? Czy w "Hamlecie" brak jest scen przemocy? A może pan Chmielowski po prostu nie słyszał o tych dziełach, bo nie lubi filmów z napisami?
Również należałoby zaprzestać uczenia młodzieży historii, która obfituje w gwałty, morderstwa, zamachy i dekapitację. O, pardón, zdaje się, że to już jest w planach palikotletów.
Na koniec "kwiatek":
Do tego za niezwykle groźne uważają próby naśladownictwa Jezusa. Dlatego nie powinno się dzieciom mówić, choćby chodzeniu po wodzie.
Posłowie pytają, czy ministerstwo ma dane, ile dzieci naraziło swoje życie próbując robić to, co Jezus - pisze wprost.pl.
To straszne, ile dzieci straciło życie, próbując chodzić po wodzie. Wlazły na jezioro i dopiero kiedy niebezpiecznie oddaliły się od brzegu, zorientowały się, że nie potrafią.
Czy ktokolwiek traktuje tego typu wypowiedzi poważnie? Nie. Czy ktokolwiek za głoszenie takich bzdur płaci im ogromne pieniądze? Tak. My.
Czekam, aż Ruch Palikota zdelegalizuje Strusia Pędziwiatra. Ja mam szczęście być jednym z nielicznych żyjących widzów tej kreskówki, choć przyznam, że wielokrotnie mnie kusiło, żeby przywiązać sobie gigantyczną petardę do pleców i podpalić lont. Jakaś opatrzność musiała nade mną czuwać, bo za każdym razem w końcu zmieniałem zdanie.
sobota, 13 kwietnia 2013
"Takie jest odwieczne prawo natury"
Ekolog Urszula Stefanowicz w wywiadzie dla Gazety rozbawiła mnie swoją wypowiedzią na temat globalnego ocieplenia. Stwierdza w nim, że dłuższe i mroźne zimy mogą być wynikiem ocieplenia:
Faktycznie, klimatolodzy wiążą intensywne opady śniegu i nietypowo zimną wiosnę na półkuli północnej z jednym ze skutków zmian klimatu. Topnienie lodu na Oceanie Arktycznym odsłoniło duże powierzchnie wody, które mogą działać jak grzejnik. Wolna od lodu woda jest tu cieplejsza niż powietrze nad nią, więc je ogrzewa, a ono się unosi. Takie zjawisko zakłóca układ wiatrów i ciśnień w regionie - może powodować tworzenie silnych stref wysokiego ciśnienia i przesunięcia kierunków intensywnych wiatrów występujących w wyższych warstwach atmosfery, w tzw. prądzie strumieniowym. To te wiatry przenoszą zimne powietrze z Arktyki i Syberii do Europy Zachodniej i blokują napływ ciepłego powietrza z południa. A na zderzeniu dwóch mas powietrza tworzą się opady.
Nie mam tu zastrzeżeń do merytorycznej strony wypowiedzi - jest całkiem sensowna i nie wątpię, że jest prawdziwa. Ale ekspertka, która w tym samym wywiadzie zarzuca internautom krótkowzroczność, sama ma problem z ogarnięciem istoty problemu.
Co podana zależność oznacza dla klimatu? Mówiąc najprościej, znaczy to, że wzrost temperatury powoduje spadek temperatury. Innymi słowy nasz klimat działa dokładnie tak jak urządzenie zwane termostatem. Urządzenie to wiele osób instaluje w swoich mieszkaniach. Po co? Właśnie po to, żeby temperatura w mieszkaniu była stała!
I bardzo dobrze, że nasza Ziemia również jest wyposażona w to "urządzenie". Tak ma być! Gdyby nie ten całkowicie naturalny mechanizm, nasza planeta już dawno zamieniłaby się w pustynną planetę skutą suchym lodem, albo w bulgoczącą kulę magmy. Tak się nie dzieje, bo za każdym razem, gdy klimat odchyla się trochę od położenia równowagi, prędzej, czy później w wyniku naturalnych procesów klimatycznych wraca do swojego położenia.
I to właśnie jest prawdziwe znaczenie przytoczonej wypowiedzi. Pani ekspertka tego nie zauważa, albo co dużo bardziej prawdopodobne przemilcza, bo fakt ten bardzo koliduje z jej misją:
Urszula Stefanowicz jest ekologiem, koordynatorem Koalicji Klimatycznej - zrzeszenia organizacji pozarządowych zaangażowanych w działania na rzecz ochrony globalnego klimatu. Koalicja została utworzona 22 czerwca 2002 roku, podczas konferencji "Zatrzymać globalne ocieplenie" w Kazimierzu Dolnym. Jej misją jest przeciwdziałanie wywołanym przez człowieka zmianom klimatu.
Nie można pozwolić, żeby cała chwała za zasługi w tej dziedzinie spłynęła na jakieś głupie prawa fizyki.
Faktycznie, klimatolodzy wiążą intensywne opady śniegu i nietypowo zimną wiosnę na półkuli północnej z jednym ze skutków zmian klimatu. Topnienie lodu na Oceanie Arktycznym odsłoniło duże powierzchnie wody, które mogą działać jak grzejnik. Wolna od lodu woda jest tu cieplejsza niż powietrze nad nią, więc je ogrzewa, a ono się unosi. Takie zjawisko zakłóca układ wiatrów i ciśnień w regionie - może powodować tworzenie silnych stref wysokiego ciśnienia i przesunięcia kierunków intensywnych wiatrów występujących w wyższych warstwach atmosfery, w tzw. prądzie strumieniowym. To te wiatry przenoszą zimne powietrze z Arktyki i Syberii do Europy Zachodniej i blokują napływ ciepłego powietrza z południa. A na zderzeniu dwóch mas powietrza tworzą się opady.
Nie mam tu zastrzeżeń do merytorycznej strony wypowiedzi - jest całkiem sensowna i nie wątpię, że jest prawdziwa. Ale ekspertka, która w tym samym wywiadzie zarzuca internautom krótkowzroczność, sama ma problem z ogarnięciem istoty problemu.
Co podana zależność oznacza dla klimatu? Mówiąc najprościej, znaczy to, że wzrost temperatury powoduje spadek temperatury. Innymi słowy nasz klimat działa dokładnie tak jak urządzenie zwane termostatem. Urządzenie to wiele osób instaluje w swoich mieszkaniach. Po co? Właśnie po to, żeby temperatura w mieszkaniu była stała!
I bardzo dobrze, że nasza Ziemia również jest wyposażona w to "urządzenie". Tak ma być! Gdyby nie ten całkowicie naturalny mechanizm, nasza planeta już dawno zamieniłaby się w pustynną planetę skutą suchym lodem, albo w bulgoczącą kulę magmy. Tak się nie dzieje, bo za każdym razem, gdy klimat odchyla się trochę od położenia równowagi, prędzej, czy później w wyniku naturalnych procesów klimatycznych wraca do swojego położenia.
I to właśnie jest prawdziwe znaczenie przytoczonej wypowiedzi. Pani ekspertka tego nie zauważa, albo co dużo bardziej prawdopodobne przemilcza, bo fakt ten bardzo koliduje z jej misją:
Urszula Stefanowicz jest ekologiem, koordynatorem Koalicji Klimatycznej - zrzeszenia organizacji pozarządowych zaangażowanych w działania na rzecz ochrony globalnego klimatu. Koalicja została utworzona 22 czerwca 2002 roku, podczas konferencji "Zatrzymać globalne ocieplenie" w Kazimierzu Dolnym. Jej misją jest przeciwdziałanie wywołanym przez człowieka zmianom klimatu.
Nie można pozwolić, żeby cała chwała za zasługi w tej dziedzinie spłynęła na jakieś głupie prawa fizyki.
środa, 10 kwietnia 2013
Nieśmiertelna
W kilku miastach Wielkiej Brytanii lewicowa tłuszcza rozlała się po ulicach świętując śmierć Żelaznej Damy. Jak zwykle w takich sytuacjach więcej mówi to o tłuszczy, niż o przyczynie ich wesołości. Czytając doniesienia o tym w pewnym momencie zorientowałem się, że sam szczerze się uśmiecham. Bo i jest coś pociesznego w oglądaniu czerwonych nierobów, gdy robią z siebie większych błaznów niż są zazwyczaj.
Jako osoba wiecznie ciekawa i kwestionująca wszystko zadałem sobie w pewnym momencie pytanie, z czego ta niedogolona hołota na obrazkach się cieszy. Odpowiedź jest krótka - ze śmierci Lady Małgorzaty. Ale co to oznacza? Oznacza to, że cieszą się, że Małgorzata Thatcher, ich wróg śmiertelny, doczekała w dostatku i względnym zdrowiu sędziwego wieku i spokojnie odeszła we własnym domu. Muszę przyznać, że i dla mnie jest to pocieszające.
Oczywiście nie cieszy mnie sama śmierć, ale ta przecież prędzej czy później każdego z nas zabierze. Tu nie było niespodzianki. Zmienny jest tylko jej charakter, jakość. I dobrze się stało, że Lady Małgorzata odeszła w taki właśnie sposób. Osiemdziesiąt siedem lat, to bardzo ładny wiek. Sam życzyłbym sobie takiego zakończenia.
Trudno zatem nie uśmiechnąć się szczerze, widząc tę pokraczną wesołość socjalistów. Gdyby mój śmiertelny wróg, któremu życzę jak najgorzej, zakończył życie tak jak Małgorzata Thatcher, czułbym się zawiedziony. Tymczasem brytyjscy związkowcy paradują po ulicach z uśmiechami od potylicy do potylicy. Może bali się, że Lady Thatcher będzie żyła wiecznie?
Będzie. W mojej pamięci na pewno pozostanie na zawsze, jako najwybitniejsza kobieta polityk dwudziestego wieku, jeśli nie wszechczasów. Pewnego dnia, moim wnukom, nierozumiejącym słowa "socjalizm", ani tego w jak idiotycznych czasach ich dziadkowi przyszło się urodzić, będę opowiadał historię o odważnej, mądrej i pięknej
Jako osoba wiecznie ciekawa i kwestionująca wszystko zadałem sobie w pewnym momencie pytanie, z czego ta niedogolona hołota na obrazkach się cieszy. Odpowiedź jest krótka - ze śmierci Lady Małgorzaty. Ale co to oznacza? Oznacza to, że cieszą się, że Małgorzata Thatcher, ich wróg śmiertelny, doczekała w dostatku i względnym zdrowiu sędziwego wieku i spokojnie odeszła we własnym domu. Muszę przyznać, że i dla mnie jest to pocieszające.
Oczywiście nie cieszy mnie sama śmierć, ale ta przecież prędzej czy później każdego z nas zabierze. Tu nie było niespodzianki. Zmienny jest tylko jej charakter, jakość. I dobrze się stało, że Lady Małgorzata odeszła w taki właśnie sposób. Osiemdziesiąt siedem lat, to bardzo ładny wiek. Sam życzyłbym sobie takiego zakończenia.
Trudno zatem nie uśmiechnąć się szczerze, widząc tę pokraczną wesołość socjalistów. Gdyby mój śmiertelny wróg, któremu życzę jak najgorzej, zakończył życie tak jak Małgorzata Thatcher, czułbym się zawiedziony. Tymczasem brytyjscy związkowcy paradują po ulicach z uśmiechami od potylicy do potylicy. Może bali się, że Lady Thatcher będzie żyła wiecznie?
Będzie. W mojej pamięci na pewno pozostanie na zawsze, jako najwybitniejsza kobieta polityk dwudziestego wieku, jeśli nie wszechczasów. Pewnego dnia, moim wnukom, nierozumiejącym słowa "socjalizm", ani tego w jak idiotycznych czasach ich dziadkowi przyszło się urodzić, będę opowiadał historię o odważnej, mądrej i pięknej
13 X 1925 - 8 IV 2013
wtorek, 9 kwietnia 2013
Kopernik też była lesbijką!
Środowiska postępowe głoszą piękne hasła, że wszyscy jesteśmy tacy sami i nie ma znaczenia, czy ktoś jest hetero-, czy homoseksualistą. Z drugiej strony jednak ma to dla nich ogromne znaczenie, co widać na przykładzie niedawnych "rewelacji" na temat orientacji seksualnej "Zośki" i "Rudego" (czytanka). Oponenci zaś oburzają się i "dowodzą" że bohaterowie książki Kamińskiego byli tylko przyjaciółmi.
Protestuję przeciwko wszelkim dywagacjom na ten temat - i z jednej, i z drugiej strony - bo w ten sposób czyni się czyjeś intymne sprawy przedmiotem debaty publicznej, co jest nieprzystojne. Ja nie wiem, czy ci chłopcy byli kochankami - może i byli. Ale absolutnie mnie to nie interesuje i nie ma dla mnie znaczenia. A jeśli kogoś to interesuje, to znaczy że jest zwykłym podglądaczem, poszukującym sensacji tam, gdzie jej nie ma. I oczywiście dla niego MA ZNACZENIE to, czy ktoś jest homoseksualistą, czy też nie. W przeciwnym razie po co by się tym zajmował? Równie dobrze można byłoby snuć przypuszczenia na temat tego, czy "Alek" siusiał na stojąco, czy na siedząco. Tylko po jaką cholerę?
Wziął moją rękę w swoją dłoń i trzymał mocno. Mówił: "Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział...". Skarżył się na ból i mówił: "Tadeusz, jak rozkosznie, jak przyjemnie...". (...) Jęczał z bólu, jednocześnie mówiąc, jak jest szczęśliwy i jak jest rozkosznie. Na chwilę zasnął. Koło 12 Janek obudził się, zawołał mnie, kazał usiąść obok siebie i uścisnąć serdecznie. Te chwile wynagradzały nam wszystko. Potem opowiadaliśmy sobie nawzajem jeden przez drugiego, a bliskość nasza była dla nas prawdziwą rozkoszą. Wreszcie kazał mi się położyć obok siebie, objął mocno głowę i zasnął (...). Mówił, że już będziemy szczęśliwi, że będziemy wreszcie mieszkać razem, że pojedziemy na wieś, gdzie w lecie spędzaliśmy dwa niezapomniane, szczęśliwe dni. (...) Gdy byliśmy razem przyjemność mu sprawiało, gdy trzymałem go za ręce lub gładziłem ręką po głowie. Rozmowa była wtedy była otwarta, szczera i żaden z nas nie krył wtedy swojej niewysłowionej radości i przyjaźni.
Rozumiem, jak ktoś mógłby dojść do wspomnianego wniosku. Faktycznie, gdyby słowa przytaczane przez Elżbietę Janicką w artykule zostały napisane dziś, można byłoby spekulować, że niosą ze sobą pewien podtekst erotyczny. Ale utwory literackie należy interpretować przez pryzmat czasów w jakich powstawały. Dla kogoś zajmującego się zawodowo literaturą to powinno być oczywiste. Pani Janicka oczywiście nie może pamiętać tych czasów, ale mówiąc o nich przynajmniej powinna spróbować je zrozumieć. Bez podjęcia tej próby obnaża tylko swój brak profesjonalizm.
Kiedyś powiedzenie do przyjaciela "kocham cię" nie budziło żadnych erotycznych skojarzeń, tak jak dziś nie budzą ich te słowa wypowiedziane przez ojca do syna (choć jak tak dalej pójdzie to za pięćdziesiąt lat będzie to uznawane za dowód na obecność pedofilii i kazirodztwa w literaturze wcześniejszych okresów). Dwóch mężczyzn trzymających się za rękę, to był normalny widok.
Nie zapominajmy też o okolicznościach. Podawany cytat odnosi się do chwil zaraz po uwolnieniu "Rudego" z rąk GeStaPo. Ledwie dwudziestoletniego chłopaka, który walczy ze śmiercią, obolały i sponiewierany. Do licha, w tej sytuacji sam chciałbym być przytulony! Przez kobietę, przez mężczyznę, przez geja, nawet przez Annę Grodzką - przez kogokolwiek. Czy to czyni ze mnie dewianta?
Kiedy ja czytałem tę książkę nie miałem żadnych tego typu skojarzeń. Bo czytałem ją czasach, kiedy homoseksualizm (a i seks w ogóle) był tematem tabu. Nie trąbiło się o nim w telewizji, nie robiło się z gejów celebrytów, nikt się tym nie chwalił. Dzisiaj jak jeden mężczyzna drugiemu mężczyźnie za długo patrzy w oczy, albo za długo ściska rękę przy powitaniu, to już atmosfera robi się "ciepła". Takie czasy. Ale nie wówczas.
Podobnie, kiedy pracowałem w krajach muzułmańskich Afryki, widok dwóch mężczyzn przytulających się, czy idących z zaplecionymi dłońmi był dla mnie codziennością. I nikogo nie raził, właśnie dlatego, że tam ho homoseksualizmie się nie mówi. Były to najzwyklejsze oznaki przyjacielskich intencji.
Ciekawe stanowisko prezentuje też Krzysztof Tomasik z Krytyki Politycznej:
Nie rozumiem tego oburzenia. Tutaj aż się prosi o taką analizę, tym bardziej, że jeden z bohaterów miał na imię "Zośka" (tak naprawdę to Tadeusz - SzH)
Tadeusz Zawadzki, podobnie jak jego koledzy, był dywersantem. Charakter tego zadania niejako narzuca, że nierozsądnym byłoby ukrywanie się pod pseudonimem "Tadeusz Zawadzki". Celem pseudonimu, zwłaszcza w tej sytuacji, jest to, żeby był mylący. "Rudy" też nie był rudy (choć może niedługo jakieś organizacje walczące z gingerfobią będą twierdziły inaczej). Gdyby zaś pan Tomasik z Krytyki Politycznej był sabotażystą, to świetnym pseudonimem dla niego byłby "Bystry".
To ciągłe "odkrywanie", że ktoś był pederastą, że Konopnicka była lesbijką, bardzo kojarzy mi się ze słowami "Kopernik była kobietą!" z filmu "Seksmisja" Machulskiego. To takie bezsensowne i niepotrzebne manipulowanie historią, szarganie pamięci celem dopasowania ich do własnej gry politycznej i ideologii. Dowartościowania postępowców, pozwalającego im wierzyć, że nie są pomyleńcami.
Na portalu JKM komentator Dixit zamieścił bardzo trafny wierszyk, który pozwoliłem sobie zachachmęcić:
Krzysia kochała Ketlinga...?
Basia pana Michała...?
To bujda – bowiem naprawdę
rzecz się inaczej miała:
Homofob pewien nakłamał
spisując stare dzieje:
To Basię kochała Krzysia,
a tamci dwaj to geje.
Pan Kmicic kochał Sorokę,
Pan Longin Skrzetuskiego,
Skrzetuski zaś Tuhaj-beja –
Helenie nic do tego.
Ją miłowała Horpyna
dla pięknych dziewic tkliwa.
Drżyj homofobie, albowiem
prawda na wierzch wypływa.
Niestety, w dzisiejszych czasach to my, heteroseksualni, konserwatywni mężczyźni i kobiety uchodzimy za zboczeńców.
Nawet jeśli bohaterów książki łączyła jakaś romantyczna więź, to proszę zwrócić uwagę, że w książce nie ma o tym ani słowa. Najwyraźniej "Rudy" i "Zośka" mieli powód, żeby zachować to dla siebie. Bo to była ich prywatna sprawa. Ich tajemnica. I nikomu nic do tego. Jak nisko trzeba upaść, żeby robić z ich spraw intymnych aferę publiczną, dla pięciu minut rozgłosu?
Ja czytałem "Kamienie na szaniec", "Dywizjon 303" i podobne dzieła jako młody chłopak, nierzadko ze łzami w oczach, zafascynowany walką, męstwem, odwagą i za te podziwiałem bohaterów. ICH interesuje tylko dupa.
Protestuję przeciwko wszelkim dywagacjom na ten temat - i z jednej, i z drugiej strony - bo w ten sposób czyni się czyjeś intymne sprawy przedmiotem debaty publicznej, co jest nieprzystojne. Ja nie wiem, czy ci chłopcy byli kochankami - może i byli. Ale absolutnie mnie to nie interesuje i nie ma dla mnie znaczenia. A jeśli kogoś to interesuje, to znaczy że jest zwykłym podglądaczem, poszukującym sensacji tam, gdzie jej nie ma. I oczywiście dla niego MA ZNACZENIE to, czy ktoś jest homoseksualistą, czy też nie. W przeciwnym razie po co by się tym zajmował? Równie dobrze można byłoby snuć przypuszczenia na temat tego, czy "Alek" siusiał na stojąco, czy na siedząco. Tylko po jaką cholerę?
Wziął moją rękę w swoją dłoń i trzymał mocno. Mówił: "Tadeusz, ach Tadeusz, gdybyś wiedział...". Skarżył się na ból i mówił: "Tadeusz, jak rozkosznie, jak przyjemnie...". (...) Jęczał z bólu, jednocześnie mówiąc, jak jest szczęśliwy i jak jest rozkosznie. Na chwilę zasnął. Koło 12 Janek obudził się, zawołał mnie, kazał usiąść obok siebie i uścisnąć serdecznie. Te chwile wynagradzały nam wszystko. Potem opowiadaliśmy sobie nawzajem jeden przez drugiego, a bliskość nasza była dla nas prawdziwą rozkoszą. Wreszcie kazał mi się położyć obok siebie, objął mocno głowę i zasnął (...). Mówił, że już będziemy szczęśliwi, że będziemy wreszcie mieszkać razem, że pojedziemy na wieś, gdzie w lecie spędzaliśmy dwa niezapomniane, szczęśliwe dni. (...) Gdy byliśmy razem przyjemność mu sprawiało, gdy trzymałem go za ręce lub gładziłem ręką po głowie. Rozmowa była wtedy była otwarta, szczera i żaden z nas nie krył wtedy swojej niewysłowionej radości i przyjaźni.
Rozumiem, jak ktoś mógłby dojść do wspomnianego wniosku. Faktycznie, gdyby słowa przytaczane przez Elżbietę Janicką w artykule zostały napisane dziś, można byłoby spekulować, że niosą ze sobą pewien podtekst erotyczny. Ale utwory literackie należy interpretować przez pryzmat czasów w jakich powstawały. Dla kogoś zajmującego się zawodowo literaturą to powinno być oczywiste. Pani Janicka oczywiście nie może pamiętać tych czasów, ale mówiąc o nich przynajmniej powinna spróbować je zrozumieć. Bez podjęcia tej próby obnaża tylko swój brak profesjonalizm.
Kiedyś powiedzenie do przyjaciela "kocham cię" nie budziło żadnych erotycznych skojarzeń, tak jak dziś nie budzą ich te słowa wypowiedziane przez ojca do syna (choć jak tak dalej pójdzie to za pięćdziesiąt lat będzie to uznawane za dowód na obecność pedofilii i kazirodztwa w literaturze wcześniejszych okresów). Dwóch mężczyzn trzymających się za rękę, to był normalny widok.
Nie zapominajmy też o okolicznościach. Podawany cytat odnosi się do chwil zaraz po uwolnieniu "Rudego" z rąk GeStaPo. Ledwie dwudziestoletniego chłopaka, który walczy ze śmiercią, obolały i sponiewierany. Do licha, w tej sytuacji sam chciałbym być przytulony! Przez kobietę, przez mężczyznę, przez geja, nawet przez Annę Grodzką - przez kogokolwiek. Czy to czyni ze mnie dewianta?
Kiedy ja czytałem tę książkę nie miałem żadnych tego typu skojarzeń. Bo czytałem ją czasach, kiedy homoseksualizm (a i seks w ogóle) był tematem tabu. Nie trąbiło się o nim w telewizji, nie robiło się z gejów celebrytów, nikt się tym nie chwalił. Dzisiaj jak jeden mężczyzna drugiemu mężczyźnie za długo patrzy w oczy, albo za długo ściska rękę przy powitaniu, to już atmosfera robi się "ciepła". Takie czasy. Ale nie wówczas.
Podobnie, kiedy pracowałem w krajach muzułmańskich Afryki, widok dwóch mężczyzn przytulających się, czy idących z zaplecionymi dłońmi był dla mnie codziennością. I nikogo nie raził, właśnie dlatego, że tam ho homoseksualizmie się nie mówi. Były to najzwyklejsze oznaki przyjacielskich intencji.
Ciekawe stanowisko prezentuje też Krzysztof Tomasik z Krytyki Politycznej:
Nie rozumiem tego oburzenia. Tutaj aż się prosi o taką analizę, tym bardziej, że jeden z bohaterów miał na imię "Zośka" (tak naprawdę to Tadeusz - SzH)
Tadeusz Zawadzki, podobnie jak jego koledzy, był dywersantem. Charakter tego zadania niejako narzuca, że nierozsądnym byłoby ukrywanie się pod pseudonimem "Tadeusz Zawadzki". Celem pseudonimu, zwłaszcza w tej sytuacji, jest to, żeby był mylący. "Rudy" też nie był rudy (choć może niedługo jakieś organizacje walczące z gingerfobią będą twierdziły inaczej). Gdyby zaś pan Tomasik z Krytyki Politycznej był sabotażystą, to świetnym pseudonimem dla niego byłby "Bystry".
To ciągłe "odkrywanie", że ktoś był pederastą, że Konopnicka była lesbijką, bardzo kojarzy mi się ze słowami "Kopernik była kobietą!" z filmu "Seksmisja" Machulskiego. To takie bezsensowne i niepotrzebne manipulowanie historią, szarganie pamięci celem dopasowania ich do własnej gry politycznej i ideologii. Dowartościowania postępowców, pozwalającego im wierzyć, że nie są pomyleńcami.
Na portalu JKM komentator Dixit zamieścił bardzo trafny wierszyk, który pozwoliłem sobie zachachmęcić:
Krzysia kochała Ketlinga...?
Basia pana Michała...?
To bujda – bowiem naprawdę
rzecz się inaczej miała:
Homofob pewien nakłamał
spisując stare dzieje:
To Basię kochała Krzysia,
a tamci dwaj to geje.
Pan Kmicic kochał Sorokę,
Pan Longin Skrzetuskiego,
Skrzetuski zaś Tuhaj-beja –
Helenie nic do tego.
Ją miłowała Horpyna
dla pięknych dziewic tkliwa.
Drżyj homofobie, albowiem
prawda na wierzch wypływa.
Niestety, w dzisiejszych czasach to my, heteroseksualni, konserwatywni mężczyźni i kobiety uchodzimy za zboczeńców.
Nawet jeśli bohaterów książki łączyła jakaś romantyczna więź, to proszę zwrócić uwagę, że w książce nie ma o tym ani słowa. Najwyraźniej "Rudy" i "Zośka" mieli powód, żeby zachować to dla siebie. Bo to była ich prywatna sprawa. Ich tajemnica. I nikomu nic do tego. Jak nisko trzeba upaść, żeby robić z ich spraw intymnych aferę publiczną, dla pięciu minut rozgłosu?
Ja czytałem "Kamienie na szaniec", "Dywizjon 303" i podobne dzieła jako młody chłopak, nierzadko ze łzami w oczach, zafascynowany walką, męstwem, odwagą i za te podziwiałem bohaterów. ICH interesuje tylko dupa.
sobota, 6 kwietnia 2013
Gej się wstydzi
Geje, lesbijki itp. w sposób bardzo nachalny domagają się tolerancji dla ich stylu życia. Ta rozdmuchana nachalność staje się wręcz karykaturą samej siebie. Wiele osób, z piszącym te słowa włącznie, zastanawia się dokąd to nas zaprowadzi. Co będzie następne, gdy już uznamy, że dwóch "mężczyzn" to normalna rodzina? Małżeństwa wieloosobowe? Ze zwierzętami? Legalizacja gwałtów? Nie wiadomo. Jeśli się burzy porządek, który trwał setki lat jako podstawa wielkiej i wspaniałej cywilizacji, to wszystko jest możliwe.
Ale to są następstwa. A jakie są przyczyny tej desperackiej potrzeby akceptacji? Wiele osób ma swoje nietypowe zachowania i rytuały. Nie tylko homoseksualiści. I każdy od czasu do czasu spotyka się z brakiem akceptacji. Ale czy normalny człowiek żąda, żeby każdy pochwalał jego zachowanie?
Ja lubię bardzo słodką herbatę. Ilość cukru, jaką wsypuję do filiżanki sprawia, że inni się wręcz krzywią. Co chwilę słyszę, że będę miał cukrzycę, że cukier to biała śmierć i że muszę coś z tym zrobić. Ale nie robię. Bo lubię cukier. Piję moją herbatę tak, jak ona mi odpowiada i nie oczekuję niczyjego poklasku. Nie szczekam, że moi znajomi i rodzina to banda słodyczofobów. Ja się akceptuję, a opinia innych mnie nie interesuje.
Jest też mnóstwo nieeleganckich zwyczajów, które mogą wywoływać obrzydzenie tak, jak u niektórych homoseksualizm. Jeden obgryza paznokcie, drugi dłubie w nosie, trzeci chrząka, drapie się po kroczu i pali papierosy. I nikomu nie każą się za to kochać. Zdają sobię sprawę, że ich zwyczaje są przez innych odbierane jako nieeleganckie, więc się z nimi nie afiszują. Ale oni to lubią, więc im to odpowiada.
Natomiast jeśli ktoś tak rozpaczliwie pożąda akceptacji, że gotów jest posunąć się do szantażu i piętnowania tych, u których jej nie znajduje, tak jak to czynią środowiska gejowskie i gejopodobne, to świadczyć to może tylko o jednym. Powie to każdy psycholog (oczywiście dzisiaj powie to po cichutku, bo cenzura), ale też i nie trzeba być psychologiem, żeby to zrozumieć. Geje potrzebują akceptacji, bo sami nie akceptują swojego stylu życia. Mają kompleksy na punkcie swojej orientacji seksualnej i brak poczucia własnej wartości. Być może nawet sami o tym nie wiedzą - świadomie, albo nieświadomie zagłuszają odrazę do samych siebie. Potrzebują kogoś z zewnątrz, kto ich pogłaszcze i powie, że to co robią jest w prządku, normalne i że nie ma się czego wstydzić.
Oczywiście nie ci "najwyżej postawieni działacze". Oni, często wcale nie homoseksualiści, doskonale zdają sobie z tego sprawę i wykorzystują to do swoich celów. Im ten wewnętrzny brak akceptacji innych jest bardzo na rękę. Oni wręcz działają w kierunku budowania tego braku pewności i wyolbrzymiania poczucia braku akceptacji. Tak samo jak działaczki feministyczne z premedytacją wmawiają kobietom, że są gorsze od mężczyzn.
Nie piszę tu, ma się rozumieć, o pospolitych homoseksualistach, którzy "robią swoje" dla siebie, nie zważając na to, co myślą inni. Oni nie mają problemów z niską samooceną i akceptują się, tak samo jak ja akceptuję swoją miłość do przesłodzonej herbaty.
Ale to są następstwa. A jakie są przyczyny tej desperackiej potrzeby akceptacji? Wiele osób ma swoje nietypowe zachowania i rytuały. Nie tylko homoseksualiści. I każdy od czasu do czasu spotyka się z brakiem akceptacji. Ale czy normalny człowiek żąda, żeby każdy pochwalał jego zachowanie?
Ja lubię bardzo słodką herbatę. Ilość cukru, jaką wsypuję do filiżanki sprawia, że inni się wręcz krzywią. Co chwilę słyszę, że będę miał cukrzycę, że cukier to biała śmierć i że muszę coś z tym zrobić. Ale nie robię. Bo lubię cukier. Piję moją herbatę tak, jak ona mi odpowiada i nie oczekuję niczyjego poklasku. Nie szczekam, że moi znajomi i rodzina to banda słodyczofobów. Ja się akceptuję, a opinia innych mnie nie interesuje.
Jest też mnóstwo nieeleganckich zwyczajów, które mogą wywoływać obrzydzenie tak, jak u niektórych homoseksualizm. Jeden obgryza paznokcie, drugi dłubie w nosie, trzeci chrząka, drapie się po kroczu i pali papierosy. I nikomu nie każą się za to kochać. Zdają sobię sprawę, że ich zwyczaje są przez innych odbierane jako nieeleganckie, więc się z nimi nie afiszują. Ale oni to lubią, więc im to odpowiada.
Natomiast jeśli ktoś tak rozpaczliwie pożąda akceptacji, że gotów jest posunąć się do szantażu i piętnowania tych, u których jej nie znajduje, tak jak to czynią środowiska gejowskie i gejopodobne, to świadczyć to może tylko o jednym. Powie to każdy psycholog (oczywiście dzisiaj powie to po cichutku, bo cenzura), ale też i nie trzeba być psychologiem, żeby to zrozumieć. Geje potrzebują akceptacji, bo sami nie akceptują swojego stylu życia. Mają kompleksy na punkcie swojej orientacji seksualnej i brak poczucia własnej wartości. Być może nawet sami o tym nie wiedzą - świadomie, albo nieświadomie zagłuszają odrazę do samych siebie. Potrzebują kogoś z zewnątrz, kto ich pogłaszcze i powie, że to co robią jest w prządku, normalne i że nie ma się czego wstydzić.
Oczywiście nie ci "najwyżej postawieni działacze". Oni, często wcale nie homoseksualiści, doskonale zdają sobie z tego sprawę i wykorzystują to do swoich celów. Im ten wewnętrzny brak akceptacji innych jest bardzo na rękę. Oni wręcz działają w kierunku budowania tego braku pewności i wyolbrzymiania poczucia braku akceptacji. Tak samo jak działaczki feministyczne z premedytacją wmawiają kobietom, że są gorsze od mężczyzn.
Nie piszę tu, ma się rozumieć, o pospolitych homoseksualistach, którzy "robią swoje" dla siebie, nie zważając na to, co myślą inni. Oni nie mają problemów z niską samooceną i akceptują się, tak samo jak ja akceptuję swoją miłość do przesłodzonej herbaty.
czwartek, 4 kwietnia 2013
Rycerze nie rosną na drzewach
Amerykanie ostatnio wpadli na niedorzeczny pomysł, by kobiety służyły na froncie w czasie wojny. Ja oczywiście rozumiem walkę o równouprawnienie, ale to mógł wymyślić tylko jakiś cham, który kobiety na oczy nie widział i kobiet nienawidzi. Albo feministka, czyli żeńska forma chama, który nienawidzi kobiet.
Nie jest tak, że w wojsku zupełnie nie ma miejsca dla kobiet, bo jest - w szpitalach polowych jako sanitariuszki (któż nie pamięta Małgorzaty Houlihan "Gorące Wargi" z serialu M*A*S*H o wojnie w Korei?), a dzisiaj to może nawet i "chirurżki", w sztabie na stanowiskach logistycznych i administracyjnych, czy też jako artystki występujące dla żołnierzy ku pokrzepieniu ich serc. Ale, na litość boską, nie na froncie. Kobiety na froncie mają żaden, a w najlepszym przypadku prawie żaden, wpływ na wynik potyczki. Ale nawet jeśli ten wpływ jest prawie żaden, to nie jest on wart kosztów, które ze sobą niesie, o czym za chwilę.
Poza tym nie potrafię sobie wyobrazić dowódcy, który wydziera się na przestraszoną kobietę, by chwyciła ten cholerny karabin i wylazła z okopu na wroga. Tym bardziej nie potrafię sobie go wyobrazić wyjmującego pistolet i strzelającego jej w głowę, gdy ta sparaliżowana strachem jego rozkazu nie wykona, a przecież jest to jedyna słuszna kara za odmówienie wykonania rozkazu na froncie (pardón - potrafię sobie takiego dowódcę wyobrazić, jeśli jest to feministka. Ale, proszę mi wierzyć, jeśli dojdzie do tego, że feministki będą dowodzić w armii, to będziemy mieli zupełnie inny i tysiąckroć gorszy problem i nawet wolę o tym nie myśleć).
Mężczyzna nie mógłby tego zrobić. Mężczyzna nie ma prawa zasłaniać się kobietą, nie ma prawa na nią się wydzierać. I oczywiście nie ma prawa jej uderzyć, nawet kwiatkiem - o czym wie każdy od małego chłopca. Żołnierz ma być rycerzem. Kobiety są święte i właśnie po to mężczyźni giną na froncie, żeby one były bezpieczne i szczęśliwe.
Wracam do wspomnianych kosztów. Otóż kobieta walcząca na froncie to ogromne marnotrawstwo. Ona zaniedbuje swoją inną, dużo ważniejszą dla ojczyzny i narodu rolę, niż jej służba w wojsku. Jest nią macierzyństwo. Żołnierze na drzewach nie rosną. Oczywiście można dziś do boju posłać wszystkich zdrowych mężczyzn i wszystkie zdrowe kobiety i wojnę wygrać. Tylko kto będzie bronił kraju za lat dwadzieścia?
Ludzie, którzy myślą krótkowzrocznie, a takie właśnie myślenie dominuje dzisiaj, widzą najbliższy konflikt. Nie widzą tego, że za dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto lat też przez świat będą przetaczały się wojny. To jest proces, który trwa. Kiedy mężczyźni walczą na froncie, kobiety rodzą i wychowują na patriotów chłopców, którzy będą walczyć za ojczyznę w przyszłości. I to jest rola dużo ważniejsza. Kobieta, która rodzi dwóch zdrowych chłopców czyni dla narodu dwa razy więcej, niż jej mąż poświęcający swoje życie na froncie.
Równouprawnienie polega dziś na tym, by z kobiet zrobić "gorszych mężczyzn". Ja protestuję. Ja wolę żyć w świecie wspaniałych mężczyzn i wspaniałych kobiet a nie w świecie lepszych i gorszych mężczyzn.
Nie jest tak, że w wojsku zupełnie nie ma miejsca dla kobiet, bo jest - w szpitalach polowych jako sanitariuszki (któż nie pamięta Małgorzaty Houlihan "Gorące Wargi" z serialu M*A*S*H o wojnie w Korei?), a dzisiaj to może nawet i "chirurżki", w sztabie na stanowiskach logistycznych i administracyjnych, czy też jako artystki występujące dla żołnierzy ku pokrzepieniu ich serc. Ale, na litość boską, nie na froncie. Kobiety na froncie mają żaden, a w najlepszym przypadku prawie żaden, wpływ na wynik potyczki. Ale nawet jeśli ten wpływ jest prawie żaden, to nie jest on wart kosztów, które ze sobą niesie, o czym za chwilę.
Poza tym nie potrafię sobie wyobrazić dowódcy, który wydziera się na przestraszoną kobietę, by chwyciła ten cholerny karabin i wylazła z okopu na wroga. Tym bardziej nie potrafię sobie go wyobrazić wyjmującego pistolet i strzelającego jej w głowę, gdy ta sparaliżowana strachem jego rozkazu nie wykona, a przecież jest to jedyna słuszna kara za odmówienie wykonania rozkazu na froncie (pardón - potrafię sobie takiego dowódcę wyobrazić, jeśli jest to feministka. Ale, proszę mi wierzyć, jeśli dojdzie do tego, że feministki będą dowodzić w armii, to będziemy mieli zupełnie inny i tysiąckroć gorszy problem i nawet wolę o tym nie myśleć).
Mężczyzna nie mógłby tego zrobić. Mężczyzna nie ma prawa zasłaniać się kobietą, nie ma prawa na nią się wydzierać. I oczywiście nie ma prawa jej uderzyć, nawet kwiatkiem - o czym wie każdy od małego chłopca. Żołnierz ma być rycerzem. Kobiety są święte i właśnie po to mężczyźni giną na froncie, żeby one były bezpieczne i szczęśliwe.
Wracam do wspomnianych kosztów. Otóż kobieta walcząca na froncie to ogromne marnotrawstwo. Ona zaniedbuje swoją inną, dużo ważniejszą dla ojczyzny i narodu rolę, niż jej służba w wojsku. Jest nią macierzyństwo. Żołnierze na drzewach nie rosną. Oczywiście można dziś do boju posłać wszystkich zdrowych mężczyzn i wszystkie zdrowe kobiety i wojnę wygrać. Tylko kto będzie bronił kraju za lat dwadzieścia?
Ludzie, którzy myślą krótkowzrocznie, a takie właśnie myślenie dominuje dzisiaj, widzą najbliższy konflikt. Nie widzą tego, że za dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto lat też przez świat będą przetaczały się wojny. To jest proces, który trwa. Kiedy mężczyźni walczą na froncie, kobiety rodzą i wychowują na patriotów chłopców, którzy będą walczyć za ojczyznę w przyszłości. I to jest rola dużo ważniejsza. Kobieta, która rodzi dwóch zdrowych chłopców czyni dla narodu dwa razy więcej, niż jej mąż poświęcający swoje życie na froncie.
Równouprawnienie polega dziś na tym, by z kobiet zrobić "gorszych mężczyzn". Ja protestuję. Ja wolę żyć w świecie wspaniałych mężczyzn i wspaniałych kobiet a nie w świecie lepszych i gorszych mężczyzn.
Subskrybuj:
Posty (Atom)