Zastanowił mnie artykuł na portalu JKM o czarnoskórej profesor Uniwersytetu Pensylwanii Salamishy Tillet, która twierdzi, że Izba Reprezentantów, która przegłosowała zakaz aborcji po 20 tygodniu ciąży, to rasiści.
- Ciała kobiet, a szczególnie ciała białych kobiet są kluczowym
elementem do reprodukcji białości, białej supremacji i białego
przywileju - dodała czarnoskóra profesor.
Od razu coś mi tu nie zagrało. Dałbym głowę, że niechciane ciąże są większym problemem wśród czarnych, niż wśród białych. Prędko więc wgóglałem hasło "african american abortion" i jedną z pierwszych stron była strona organizacji Ludobójstwo Czarnych, która z kolei sprzeciwia się aborcji właśnie dlatego, że zagraża ono populacji Murzynów!
Strona podaje, że stosunkowa liczba zabiegów aborcji w populacji Afroamerykanów jest ponad pięciokrotnie wyższa niż wśród Euroamerykanów.Wprawdzie biorąc pod uwagę to, że obecnie 13 procent kobiet SZA to Murzynki, to wciąż zabijanych jest więcej białych dzieci, niż czarnych. Należy jednak pamiętać, że nie mówimy tu o liczbach bezwzględnych, tylko o relacji między tymi populacjami, a zakaz aborcji działa tu na korzyść czarnoskórych w tej relacji.
Niebawem pani Tillet ogłosi, że działalność Ku-Klux-Klanu sprzyjała populacji Murzynów.
Prawda jest taka, że postępowcy z uporem wariata każdą debatę potrafią sprowadzić do rasizmu, nietolerancji, homofobii (swoją drogą ciekawe, że jeszcze nie nazwali zakazu aborcji homofobiczną, bo przecież ma na celu ratowanie dzieci poczętych w wyniku stosunków heteroseksualnych), lub bezpodstawnie nazywają dyskutanta faszystą i przyrównują do Hitlera. Wszystko, byle nie musieć walczyć z argumentami i faktami.
Na koniec odwiedziłem stronę podawaną we wspomnianej notatce jako źródło. Okazało się, że na tę samą rzecz uwagę zwraca Kristen Powers, konsultantka Fox News (co ciekawe - demokratka):
Biały rasista właśnie popierałby aborcję. [...] Jeśli jesteś przeciwnikiem aborcji, niesłusznie zostaniesz nazwany rasistą.
Artykuł kończy bardzo trafne pytanie pani Powers:
Czemuż po prostu nie mogą pogodzić się z tym, że istnieją ludzie, którzy wierzą, że nie powinno się usuwać ciąży po 22 tygodniu?
Ja powiedziałbym "w ogóle", ale w ustach demokratki, to nawet te 22 tygodnie brzmią stosunkowo "rozsądnie".
sobota, 22 czerwca 2013
piątek, 21 czerwca 2013
Syzyf na krzywej Laffera
Sporo już byłem pisałem o tak zwanej krzywej Artura Laffera. Jest to na tyle prosta koncepcja, że rozumnej osobie można ją przedstawić w trzech zdaniach, a dla mniej rozumnych to co do tej pory o niej powiedziałem powinno być aż nadto. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, o której należy pamiętać - krzywa Laffera ilustracja pewnego zjawiska, a nie jest wzorkiem dla pazernych rządów do "trzaskania kasiorki".
Ministrowie finansów i inni "specjaliści" od gospodarki, którzy ignorują wnioski, jakie przedstawił Laffer to źli specjaliści. Ale wcale nie są dużo gorsi od tych, którzy koncepcję tę znają, rozumieją i wykorzystują do zwiększenia efektywności kradzieży fiskalnej. Wielu z nich mylnie uważa, że pan Laffer swoje spostrzeżenie przedstawił po to, by pomóc im znaleźć warunki dla maksymalizacji wpływów do budżetu państwa. Są w błędzie, a błąd ten jest bardzo szkodliwy i dla obywateli i dla gospodarki.
Państwo nie jest firmą komercyjną, której celem jest jak najwyższy zysk. Państwo jest gospodarzem - dlatego mówimy o "gospodarce". A gospodarz poszukuje najkorzystniejszych rozwiązań dla swoich potrzeb - czyli najlepszych za stosunkowo najniższą cenę. Nie może być rozrzutnym - nie może pozwolić sobie na kupowanie rzeczy niepotrzebnych, ani na przepłacanie.
Jak działa zły gospodarz? Zły gospodarz płaci za coś czego zupełnie nie potrzebuje - na przykład zatrudnia dziewiątego wiceministra, podczas gdy na razie nie do końca wiadomo, czym ma zajmować się kolejny wiceminister. Zły gospodarz zadłuża się bez opamiętania (oba sznurki z ostatnich paru dni), zły gospodarz żyje ponad stan.
Dobry gospodarz to taki, który wie, jakie usługi i towary niezbędne są do utrzymania jego rodziny i na początku miesiąca planuje budżet: tyle wyda na czynsz, tyle na jedzenie, tyle na transport... A to co zostanie, pozostaje do dobrowolnej dyspozycji jego i domowników.
I tak powinien działać resort finansów. Jasno określić wydatki KONIECZNE do utrzymania państwa i zaplanować podatki tak, aby uzyskać na to pieniądze i ani grosza więcej, tudzież z niewielkim marginesem, który niewykorzystany zostanie uwzględniony przy planowaniu budżetu na następny okres. W przypadku prostego systemu podatkowego, zaplanowanie tego to w dużej części prosta arytmetyka. W przypadku systemu podatkowego opartego na podatkach dochodowych i podatkach od konsumpcji jest to nieco bardziej skomplikowane i tu z pomocą przychodzi spostrzeżenie Laffera. Zadanie rządu polega na tym, by znaleźć sposób opodatkowania realizujący oczekiwane wpływy na wstępującej części krzywej Laffera.
Laffer podzielił się swoim spostrzeżeniem nie po to, by pan Rostowski kombinował i szukał maksimum na krzywej, tylko po to, żeby wiedział, że często niższe podatki są lepsze do realizacji zadań państwa.
Ktoś powie, że to słuszna uwaga, ale nie w sytuacji, gdy RP jest zadłużona - w tej sytuacji trzeba maksymalizować wpływy z podatków, aby jak najszybciej zmniejszać dług. Problem w tym, że ten dług się nie zmniejsza. Licznik Balcerowicza się nie cofa, tylko prężnie zasuwa do przodu. Ale nie przez niskie wpływy z podatków. I nawet gdyby wpływy te były wyższe, to już oni znaleźliby sposób, jak je roztrwonić.
Nie dziwmy się, że dług rośnie. I dług ten nigdy nie zostanie spłacony, dopóki nie zrewiduje się tych zadań.
A kiedy już się zacznie prowadzić państwo po gospodarsku, to spłata tego zadłużenia wcale nie będzie taka straszna i dosyć szybko się z nią uporamy, nawet bez wdrapywania się na szczyt krzywej Laffera. Bo póki co, to ministra Rostowskiego interesuje tylko ten "szczyt", do którego za wszelką cenę chce się drapać, ale cóż z tego, skoro na podróż zabrał bagaż, którego nie jest w stanie tam dotoczyć.
Ministrowie finansów i inni "specjaliści" od gospodarki, którzy ignorują wnioski, jakie przedstawił Laffer to źli specjaliści. Ale wcale nie są dużo gorsi od tych, którzy koncepcję tę znają, rozumieją i wykorzystują do zwiększenia efektywności kradzieży fiskalnej. Wielu z nich mylnie uważa, że pan Laffer swoje spostrzeżenie przedstawił po to, by pomóc im znaleźć warunki dla maksymalizacji wpływów do budżetu państwa. Są w błędzie, a błąd ten jest bardzo szkodliwy i dla obywateli i dla gospodarki.
Państwo nie jest firmą komercyjną, której celem jest jak najwyższy zysk. Państwo jest gospodarzem - dlatego mówimy o "gospodarce". A gospodarz poszukuje najkorzystniejszych rozwiązań dla swoich potrzeb - czyli najlepszych za stosunkowo najniższą cenę. Nie może być rozrzutnym - nie może pozwolić sobie na kupowanie rzeczy niepotrzebnych, ani na przepłacanie.
Jak działa zły gospodarz? Zły gospodarz płaci za coś czego zupełnie nie potrzebuje - na przykład zatrudnia dziewiątego wiceministra, podczas gdy na razie nie do końca wiadomo, czym ma zajmować się kolejny wiceminister. Zły gospodarz zadłuża się bez opamiętania (oba sznurki z ostatnich paru dni), zły gospodarz żyje ponad stan.
Dobry gospodarz to taki, który wie, jakie usługi i towary niezbędne są do utrzymania jego rodziny i na początku miesiąca planuje budżet: tyle wyda na czynsz, tyle na jedzenie, tyle na transport... A to co zostanie, pozostaje do dobrowolnej dyspozycji jego i domowników.
I tak powinien działać resort finansów. Jasno określić wydatki KONIECZNE do utrzymania państwa i zaplanować podatki tak, aby uzyskać na to pieniądze i ani grosza więcej, tudzież z niewielkim marginesem, który niewykorzystany zostanie uwzględniony przy planowaniu budżetu na następny okres. W przypadku prostego systemu podatkowego, zaplanowanie tego to w dużej części prosta arytmetyka. W przypadku systemu podatkowego opartego na podatkach dochodowych i podatkach od konsumpcji jest to nieco bardziej skomplikowane i tu z pomocą przychodzi spostrzeżenie Laffera. Zadanie rządu polega na tym, by znaleźć sposób opodatkowania realizujący oczekiwane wpływy na wstępującej części krzywej Laffera.
Laffer podzielił się swoim spostrzeżeniem nie po to, by pan Rostowski kombinował i szukał maksimum na krzywej, tylko po to, żeby wiedział, że często niższe podatki są lepsze do realizacji zadań państwa.
Ktoś powie, że to słuszna uwaga, ale nie w sytuacji, gdy RP jest zadłużona - w tej sytuacji trzeba maksymalizować wpływy z podatków, aby jak najszybciej zmniejszać dług. Problem w tym, że ten dług się nie zmniejsza. Licznik Balcerowicza się nie cofa, tylko prężnie zasuwa do przodu. Ale nie przez niskie wpływy z podatków. I nawet gdyby wpływy te były wyższe, to już oni znaleźliby sposób, jak je roztrwonić.
Nie dziwmy się, że dług rośnie. I dług ten nigdy nie zostanie spłacony, dopóki nie zrewiduje się tych zadań.
A kiedy już się zacznie prowadzić państwo po gospodarsku, to spłata tego zadłużenia wcale nie będzie taka straszna i dosyć szybko się z nią uporamy, nawet bez wdrapywania się na szczyt krzywej Laffera. Bo póki co, to ministra Rostowskiego interesuje tylko ten "szczyt", do którego za wszelką cenę chce się drapać, ale cóż z tego, skoro na podróż zabrał bagaż, którego nie jest w stanie tam dotoczyć.
wtorek, 18 czerwca 2013
Plotki postępowców
Komentator ~Spostrzegawczy nie zgadza się z moim stwierdzeniem, że homoseksualiści nie są dyskryminowani przez prawo:
Jeśli jedna grupa ludzi ma pełne prawo do wspólnego opodatkowania (na preferencyjnych zwykle warunkach), pełne prawo do dziedziczenia po sobie bez dodatkowych umów/testamentów (które bardzo łatwo podważyć) i wielu innych ułatwiających życie instytucji jak choćby możliwość uzyskania informacji o partnerze/partnerce w szpitalu, a druga grupa takich praw nie posiada to z całą pewnością jest to prawo dyskryminujące kogoś z uwagi na pewną jego/jej cechę lub jej brak.
Ma tu całkowitą rację, tyle że w polskim prawie nie mamy z taką sytuacją względem homoseksualistów do czynienia. Z tego co wiem, nie ma w nim żadnego zapisu, który inaczej traktowałby homoseksualistę a inaczej heteroseksualistę. Ani w prawie podatkowym, ani w prawie spadkowym, ani żadnym innym. Nie jestem prawnikiem, a nawet gdybym był, to i tak nie znałbym wszystkich ustaw, więc proszę mnie poprawić jeśli się mylę.
Ja wiem, że organizacje LGBT ciągle się skarżą, że prawo traktuje homosi inaczej niż heteroseksualistów, ale do tej pory nie słyszałem, żeby któryś z nich przytoczył konkretny przykład, który by to potwierdzał. Proszę się nie dać nabrać na tę pustą manipulację! Prawo jest konkretem, więc jeśli chcemy o nim rozmawiać, to posługujmy się konkretami. Jeśli ~Spostrzegawczy lub ktoś z czytelników zna przykład z polskiego prawa dyskryminującego homoseksualistów, to bardzo proszę mi je wskazać konkretnie - co takiego może zrobić heteroseksualista, czego nie może zrobić homoseksualista - a przyznam się do błędu i potępię ustawodawcę, albo wykażę, że jest inaczej. Ale trudno mi jest się ustosunkować do ogólników, powtarzanych za postępową propagandą.
Jestem pewien, że rozsądnemu człowiekowi sama próba znalezienia konkretnego przepisu prawnego, który dyskryminowałby homoseksualistów wystarczy, by się zorientować, że homoseksualiści dyskryminowani nie są. Proszę sprawdzić!
Jeśli jedna grupa ludzi ma pełne prawo do wspólnego opodatkowania (na preferencyjnych zwykle warunkach), pełne prawo do dziedziczenia po sobie bez dodatkowych umów/testamentów (które bardzo łatwo podważyć) i wielu innych ułatwiających życie instytucji jak choćby możliwość uzyskania informacji o partnerze/partnerce w szpitalu, a druga grupa takich praw nie posiada to z całą pewnością jest to prawo dyskryminujące kogoś z uwagi na pewną jego/jej cechę lub jej brak.
Ma tu całkowitą rację, tyle że w polskim prawie nie mamy z taką sytuacją względem homoseksualistów do czynienia. Z tego co wiem, nie ma w nim żadnego zapisu, który inaczej traktowałby homoseksualistę a inaczej heteroseksualistę. Ani w prawie podatkowym, ani w prawie spadkowym, ani żadnym innym. Nie jestem prawnikiem, a nawet gdybym był, to i tak nie znałbym wszystkich ustaw, więc proszę mnie poprawić jeśli się mylę.
Ja wiem, że organizacje LGBT ciągle się skarżą, że prawo traktuje homosi inaczej niż heteroseksualistów, ale do tej pory nie słyszałem, żeby któryś z nich przytoczył konkretny przykład, który by to potwierdzał. Proszę się nie dać nabrać na tę pustą manipulację! Prawo jest konkretem, więc jeśli chcemy o nim rozmawiać, to posługujmy się konkretami. Jeśli ~Spostrzegawczy lub ktoś z czytelników zna przykład z polskiego prawa dyskryminującego homoseksualistów, to bardzo proszę mi je wskazać konkretnie - co takiego może zrobić heteroseksualista, czego nie może zrobić homoseksualista - a przyznam się do błędu i potępię ustawodawcę, albo wykażę, że jest inaczej. Ale trudno mi jest się ustosunkować do ogólników, powtarzanych za postępową propagandą.
Jestem pewien, że rozsądnemu człowiekowi sama próba znalezienia konkretnego przepisu prawnego, który dyskryminowałby homoseksualistów wystarczy, by się zorientować, że homoseksualiści dyskryminowani nie są. Proszę sprawdzić!
niedziela, 16 czerwca 2013
Jałmużna minimalna
Socjaliści mają kolosalny problem z rozumieniem działania ekonomii, co bardzo wyraźnie widać na przykładzie ostatniej dyskusji między JKM a Piotrem Ikonowiczem w TVP. Dla nich pojęcia pieniądza, wartości, wolności są czymś zupełnie abstrakcyjnym.
Jedną z najczęstszych pomyłek jest przekonanie, że pracownik otrzymuje pensję "na coś", a nie "za coś". Ikonowicz mówi, że za pensję minimalną nie można się utrzymać, że nie zapewnia ona minimum egzystencjalnego (co jest niedorzeczne, bo jakoś egzystencja ta nie ustaje), wylicza wydatki rodziny. Prawda jest taka, że pracodawca płaci pracownikowi nie NA utrzymanie rodziny, tylko ZA wykonaną pracę. I jeśli jego praca (plus podatki) jest warta tysiąc złotych, to choćby miał czternaścioro dzieci i ślepą żonę, wyższej pensji nie dostanie.
Może co najwyżej dostać jałmużnę, ale ją może dostać od każdego, bez umowy o pracę. I właśnie o tym mówi Ikonowicz - nie o płacy, tylko o jałmużnie. Jałmużnie minimalnej. Zapłata jest zawsze "za coś".
Proszę wyobrazić sobie, że idę do cukierni i kupuję pączka. Miła pani zza lady pyta mnie, czy chcę pączka za 80 groszy, czy za 1,20:
- Czy ten droższy jest smaczniejszy?
- Nie, oba są tak samo smaczne.
- Większy?
- Nie.
- Może ma więcej lukru, albo dżemu?
- Nie, proszę szanownego pana, oba są dokładnie identyczne - toczka w toczkę.
- Skąd zatem różnica w cenie?
- Tańszy został przygotowany przez kawalera, a droższy - przez pracownika, który ma czternaścioro dzieci i ślepą żonę.
Ja oczywiście kupuję tańszy - dlaczego? Bo dla mnie nie ma żadnej różnicy! Ja płacę za pączka, a nie na utrzymanie czyjejś rodziny. Mógłbym wprawdzie, poruszony historią płodnego cukiernika, kupić droższego pączka. Ale wówczas te czterdzieści groszy różnicy byłyby dokładnie jałmużną - dobrowolnym datkiem na rodzinę cukiernika i Ikonowicza nie powinna ona obchodzić.
Niestety właściciel cukierni nie jest w takiej komfortowej sytuacji. On za wytworzenie tego samego pączka płaci swoim dwóm cukiernikom różne pensje. Bo on nie płaci ZA usługę. On musi uwzględnić masę czynników "społecznych", które dla mnie, konsumenta pączka, który przychodzi do niego z pieniędzmi, nie mają najmniejszego znaczenia. Więc pączki kosztują złotówkę, a kawaler jest dyskryminowany, bo za tę samą pracę dostaje mniej pieniędzy niż jego kolega. Ale akurat ta dyskryminacja lewicy nie przeszkadza.
Socjaliści nie rozumieją również wartości pieniądza. Nie rozumieją, że te pieniądze, które pracownik dostaje pod koniec miesiąca, muszą zostać przez niego wypracowane. Pracodawca nie ma drukarni pieniędzy (nie mówię tu o budżetówce, rzecz jasna). On nie może i nie jest w stanie zapłacić więcej, niż zarobi na sprzedaży tego, co wytworzył pracownik. Socjaliści są pod tym względem jak dzieci, albo Murzyni w Afryce.
Przypomina mi to sytuację, kiedy pracowałem w Somalii. Jeden z moich podwładnych, który zarabiał, tak jak pozostali Murzyni, pięć dolarów dziennie (bardzo przyzwoite pieniądze w Somalii w owym czasie), pewnego dnia po robocie przyszedł i oznajmił, że od jutra chce zarabiać pięćdziesiąt dolarów. Nie sześć, nie siedem - pięćdziesiąt. Całkowicie nie rozumiał, czego żąda i nie widział w tym żadnego problemu. Jeszcze się odgrażał. Wy mieć pieniądze, wy dać. Dokładnie tak samo rozumuje Ikonowicz. Mówi o płacy minimalnej 2,5 tys. złotych, bo jemu akurat tak się podoba. Nie obchodzi go, kto za to zapłaci. Kto będzie musiał dostać niższą płacę, żeby dorzucić do pensji kolegi, który tych dwóch i pół nie wypracuje. To nie jego zmartwienie. Pazerny Murzyn został wyrzucony na pysk i to samo powinno stać się z Ikonowiczem i jemu podobnymi.
Zresztą ten sam problem z oceną rzeczywistości ma nasz były łepek państwa, Lech Wałęsa, zachęcający przedsiębiorców do finansowania budowy piramid - tak po prostu. Dobrobyt pochodzi z pracy, a nie ze świadczeń socjalnych.
Na deser, zamiast pączka za "złoty dwadzieścia" złota myśl "Filozofa z Pruszkowa". W programie skarży się on na to, że aż jedna trzecia zatrudnionych w Polsce zarabia płacę minimalną. W dalszej części programu postuluje wprowadzenie płacy minimalnej na poziomie 2,5 tysiąca złotych. On wierzy, że wówczas odsetek ten zmaleje!
Nie rozumiem, jak telewizja może zapraszać kogoś takiego w roli eksperta do programu publicystycznego.
Choć w tym szaleństwie może być metoda, bo jestem pewien, że zmalałaby liczba osób zarabiających płacę minimalną - nie odsetek - LICZBA - na skutek gigantycznego bezrobocia.
Ja chcę, by każdy miał szansę uczciwie zarobić - były lider PPS chce, by nieliczni zarabiali 2,5 tysiąca, a reszta nie robiła nic. Być może to jest celem Ikonowicza. Ale to nie miałoby nic wspólnego z bogactwem ani z dobrobytem. Tak właśnie się dzieje - z roku na rok podnoszona jest płaca minimalna, a, i są to słowa socjalistów, w Polsce bieda cały czas się pogłębia. Przypadek? Że też nikogo na lewicy to nie zastanawia.
Jedną z najczęstszych pomyłek jest przekonanie, że pracownik otrzymuje pensję "na coś", a nie "za coś". Ikonowicz mówi, że za pensję minimalną nie można się utrzymać, że nie zapewnia ona minimum egzystencjalnego (co jest niedorzeczne, bo jakoś egzystencja ta nie ustaje), wylicza wydatki rodziny. Prawda jest taka, że pracodawca płaci pracownikowi nie NA utrzymanie rodziny, tylko ZA wykonaną pracę. I jeśli jego praca (plus podatki) jest warta tysiąc złotych, to choćby miał czternaścioro dzieci i ślepą żonę, wyższej pensji nie dostanie.
Może co najwyżej dostać jałmużnę, ale ją może dostać od każdego, bez umowy o pracę. I właśnie o tym mówi Ikonowicz - nie o płacy, tylko o jałmużnie. Jałmużnie minimalnej. Zapłata jest zawsze "za coś".
Proszę wyobrazić sobie, że idę do cukierni i kupuję pączka. Miła pani zza lady pyta mnie, czy chcę pączka za 80 groszy, czy za 1,20:
- Czy ten droższy jest smaczniejszy?
- Nie, oba są tak samo smaczne.
- Większy?
- Nie.
- Może ma więcej lukru, albo dżemu?
- Nie, proszę szanownego pana, oba są dokładnie identyczne - toczka w toczkę.
- Skąd zatem różnica w cenie?
- Tańszy został przygotowany przez kawalera, a droższy - przez pracownika, który ma czternaścioro dzieci i ślepą żonę.
Ja oczywiście kupuję tańszy - dlaczego? Bo dla mnie nie ma żadnej różnicy! Ja płacę za pączka, a nie na utrzymanie czyjejś rodziny. Mógłbym wprawdzie, poruszony historią płodnego cukiernika, kupić droższego pączka. Ale wówczas te czterdzieści groszy różnicy byłyby dokładnie jałmużną - dobrowolnym datkiem na rodzinę cukiernika i Ikonowicza nie powinna ona obchodzić.
Niestety właściciel cukierni nie jest w takiej komfortowej sytuacji. On za wytworzenie tego samego pączka płaci swoim dwóm cukiernikom różne pensje. Bo on nie płaci ZA usługę. On musi uwzględnić masę czynników "społecznych", które dla mnie, konsumenta pączka, który przychodzi do niego z pieniędzmi, nie mają najmniejszego znaczenia. Więc pączki kosztują złotówkę, a kawaler jest dyskryminowany, bo za tę samą pracę dostaje mniej pieniędzy niż jego kolega. Ale akurat ta dyskryminacja lewicy nie przeszkadza.
Socjaliści nie rozumieją również wartości pieniądza. Nie rozumieją, że te pieniądze, które pracownik dostaje pod koniec miesiąca, muszą zostać przez niego wypracowane. Pracodawca nie ma drukarni pieniędzy (nie mówię tu o budżetówce, rzecz jasna). On nie może i nie jest w stanie zapłacić więcej, niż zarobi na sprzedaży tego, co wytworzył pracownik. Socjaliści są pod tym względem jak dzieci, albo Murzyni w Afryce.
Przypomina mi to sytuację, kiedy pracowałem w Somalii. Jeden z moich podwładnych, który zarabiał, tak jak pozostali Murzyni, pięć dolarów dziennie (bardzo przyzwoite pieniądze w Somalii w owym czasie), pewnego dnia po robocie przyszedł i oznajmił, że od jutra chce zarabiać pięćdziesiąt dolarów. Nie sześć, nie siedem - pięćdziesiąt. Całkowicie nie rozumiał, czego żąda i nie widział w tym żadnego problemu. Jeszcze się odgrażał. Wy mieć pieniądze, wy dać. Dokładnie tak samo rozumuje Ikonowicz. Mówi o płacy minimalnej 2,5 tys. złotych, bo jemu akurat tak się podoba. Nie obchodzi go, kto za to zapłaci. Kto będzie musiał dostać niższą płacę, żeby dorzucić do pensji kolegi, który tych dwóch i pół nie wypracuje. To nie jego zmartwienie. Pazerny Murzyn został wyrzucony na pysk i to samo powinno stać się z Ikonowiczem i jemu podobnymi.
Zresztą ten sam problem z oceną rzeczywistości ma nasz były łepek państwa, Lech Wałęsa, zachęcający przedsiębiorców do finansowania budowy piramid - tak po prostu. Dobrobyt pochodzi z pracy, a nie ze świadczeń socjalnych.
Na deser, zamiast pączka za "złoty dwadzieścia" złota myśl "Filozofa z Pruszkowa". W programie skarży się on na to, że aż jedna trzecia zatrudnionych w Polsce zarabia płacę minimalną. W dalszej części programu postuluje wprowadzenie płacy minimalnej na poziomie 2,5 tysiąca złotych. On wierzy, że wówczas odsetek ten zmaleje!
Nie rozumiem, jak telewizja może zapraszać kogoś takiego w roli eksperta do programu publicystycznego.
Choć w tym szaleństwie może być metoda, bo jestem pewien, że zmalałaby liczba osób zarabiających płacę minimalną - nie odsetek - LICZBA - na skutek gigantycznego bezrobocia.
Ja chcę, by każdy miał szansę uczciwie zarobić - były lider PPS chce, by nieliczni zarabiali 2,5 tysiąca, a reszta nie robiła nic. Być może to jest celem Ikonowicza. Ale to nie miałoby nic wspólnego z bogactwem ani z dobrobytem. Tak właśnie się dzieje - z roku na rok podnoszona jest płaca minimalna, a, i są to słowa socjalistów, w Polsce bieda cały czas się pogłębia. Przypadek? Że też nikogo na lewicy to nie zastanawia.
sobota, 15 czerwca 2013
"Nie dowie się nikt..."
Pod artykułem Największy wróg postępowców, komentator zamieścił opinię, z którą nie sposób się zgodzić (pisownia oryginalna):
odnosnie kolorowych i kobiet pelna zgoda, natomiast w przypadku gejow faktycznie problem istnieje. ile razy slyszymy pogardliwe "pedał" na okreslenie niczemu niewinnego geja? geje sa w polsce traktowani jako ludzie drugiej kategorii i to jest fakt, dlatego o tolerancje dla nich trzeba walczyc. a to ze srodowisko LGTB robi blazenade na roznych paradach to juz inna sprawa...
Jest dokładnie odwrotnie! Z przytoczonych grup to właśnie homoseksualiści są w najbardziej komfortowej sytuacji. Przede wszystkim homoseksualizm jest najłatwiejszy do ukrycia. Nawet widząc homosia na golasa nie będziemy wiedzieli, że jest homosiem, dopóki nie zacznie się tym sam przechwalać. Ani kobieta, ani Murzyn nie mają tego komfortu. Zatem najprostszym sposobem uniknięcia nieprzyjemnych zawołań jest dyskrecja. I nie chodzi o to, żeby homoś udawał kogoś kim nie jest. Normalny homoseksualizm ujawnia się w tylko jednej sytuacji, która, poza samym homosiem i drugim, także homosiem, nikogo obchodzić nie powinna.
Tak samo można mówić o dyskryminacji ludzi, którzy dłubią w nosie. Jeśli ktoś rozmawia ze mną i jednocześnie paluchami wygrzebuje sobie kozy z nosa, to niech nie dziwi się, że patrzę na niego z obrzydzeniem. A jeśli nie robi tego przy mnie, tylko dyskretnie, w domu, lub w łazience, to niech nawet sobie te gile zjada. Guzik mnie to obchodzi.
To nie homoseksualizm jest problemem tylko ekshibicjonizm, a ten potępiany jest nie bez słuszności. To agresywne afiszowanie się z homoseksualizmem i poszukiwanie akceptacji powoduje uprzedzenie do homoseksualistów. To co robią działacze gejowscy jest najlepszym sposobem na pogłębienie niechęci w stosunku do homoseksualistów. Ludzie potrafią tolerować każdą dziwność, pod warunkiem, że nie są zmuszani do obcowania z nią i jej pochwalania. A niestety do tego sprowadza się działalność ruchów LGBT - do wciskania nam homoseksualizmu na siłę, do gwałcenia nas homoseksualizmem przez uszy i oczy. Stąd problem - problem, który został sztucznie stworzony przez tych "biednych i niekochanych" gejów.
To, jak ludzie traktują homoseksualistę zależy tylko od niego samego. Nikt nie musi wiedzieć o tym, kto z kim sypia. Jeśli zaś potrzeba akceptacji homosia jest tak wielka, że musi narzucać się innym ze swoimi upodobaniami seksualnymi, to musi liczyć się z tym, że nie wszystkim taka wylewność odpowiada. Jedni mogą ją lubić, ale dla większości jest ona obrzydliwa, tak samo jak obrzydliwym jest chwalenie się, że jest się onanistą, zoofilem, miłośnikiem pejczy w sypialni, czy nawet zdrowym heteroseksualnym pożyciem z małżonkiem. Miejsce spraw "damsko - męskich" jest w czterech ścianach sypialni. Homoseksualizm pod tym względem nie różni się od innych upodobań erotycznych - nie jest ani dobry ani zły. To ekshibicjonizm jest plugawy.
Wracając na krótko do problemu nierównego traktowania homosiów, to pragnę zauważyć, że obowiązujące prawo również w żaden sposób ich nie dyskryminuje. Nie ma chyba w polskim prawie żadnego przepisu, który traktowałby homoseksualistów inaczej niż normalnych ludzi. A jest wiele przepisów, które rozróżniają mężczyznę od kobiety, jak chociażby przepisy dotyczące emerytury. Geje nie domagają się równości, bo prawo traktuje ich na równi z innymi. Oni domagają się przywilejów dla siebie. Chcą, by prawo faworyzował homoseksualistów. A "prawo", które faworyzuje jedną wybraną grupę, nie ma nic wspólnego ani z równością, ani z prawem. Kropka.
odnosnie kolorowych i kobiet pelna zgoda, natomiast w przypadku gejow faktycznie problem istnieje. ile razy slyszymy pogardliwe "pedał" na okreslenie niczemu niewinnego geja? geje sa w polsce traktowani jako ludzie drugiej kategorii i to jest fakt, dlatego o tolerancje dla nich trzeba walczyc. a to ze srodowisko LGTB robi blazenade na roznych paradach to juz inna sprawa...
Jest dokładnie odwrotnie! Z przytoczonych grup to właśnie homoseksualiści są w najbardziej komfortowej sytuacji. Przede wszystkim homoseksualizm jest najłatwiejszy do ukrycia. Nawet widząc homosia na golasa nie będziemy wiedzieli, że jest homosiem, dopóki nie zacznie się tym sam przechwalać. Ani kobieta, ani Murzyn nie mają tego komfortu. Zatem najprostszym sposobem uniknięcia nieprzyjemnych zawołań jest dyskrecja. I nie chodzi o to, żeby homoś udawał kogoś kim nie jest. Normalny homoseksualizm ujawnia się w tylko jednej sytuacji, która, poza samym homosiem i drugim, także homosiem, nikogo obchodzić nie powinna.
Tak samo można mówić o dyskryminacji ludzi, którzy dłubią w nosie. Jeśli ktoś rozmawia ze mną i jednocześnie paluchami wygrzebuje sobie kozy z nosa, to niech nie dziwi się, że patrzę na niego z obrzydzeniem. A jeśli nie robi tego przy mnie, tylko dyskretnie, w domu, lub w łazience, to niech nawet sobie te gile zjada. Guzik mnie to obchodzi.
To nie homoseksualizm jest problemem tylko ekshibicjonizm, a ten potępiany jest nie bez słuszności. To agresywne afiszowanie się z homoseksualizmem i poszukiwanie akceptacji powoduje uprzedzenie do homoseksualistów. To co robią działacze gejowscy jest najlepszym sposobem na pogłębienie niechęci w stosunku do homoseksualistów. Ludzie potrafią tolerować każdą dziwność, pod warunkiem, że nie są zmuszani do obcowania z nią i jej pochwalania. A niestety do tego sprowadza się działalność ruchów LGBT - do wciskania nam homoseksualizmu na siłę, do gwałcenia nas homoseksualizmem przez uszy i oczy. Stąd problem - problem, który został sztucznie stworzony przez tych "biednych i niekochanych" gejów.
To, jak ludzie traktują homoseksualistę zależy tylko od niego samego. Nikt nie musi wiedzieć o tym, kto z kim sypia. Jeśli zaś potrzeba akceptacji homosia jest tak wielka, że musi narzucać się innym ze swoimi upodobaniami seksualnymi, to musi liczyć się z tym, że nie wszystkim taka wylewność odpowiada. Jedni mogą ją lubić, ale dla większości jest ona obrzydliwa, tak samo jak obrzydliwym jest chwalenie się, że jest się onanistą, zoofilem, miłośnikiem pejczy w sypialni, czy nawet zdrowym heteroseksualnym pożyciem z małżonkiem. Miejsce spraw "damsko - męskich" jest w czterech ścianach sypialni. Homoseksualizm pod tym względem nie różni się od innych upodobań erotycznych - nie jest ani dobry ani zły. To ekshibicjonizm jest plugawy.
Wracając na krótko do problemu nierównego traktowania homosiów, to pragnę zauważyć, że obowiązujące prawo również w żaden sposób ich nie dyskryminuje. Nie ma chyba w polskim prawie żadnego przepisu, który traktowałby homoseksualistów inaczej niż normalnych ludzi. A jest wiele przepisów, które rozróżniają mężczyznę od kobiety, jak chociażby przepisy dotyczące emerytury. Geje nie domagają się równości, bo prawo traktuje ich na równi z innymi. Oni domagają się przywilejów dla siebie. Chcą, by prawo faworyzował homoseksualistów. A "prawo", które faworyzuje jedną wybraną grupę, nie ma nic wspólnego ani z równością, ani z prawem. Kropka.
poniedziałek, 10 czerwca 2013
Lepiej nic nie robić, niż przeszkadzać
Ciekawa sytuacja miała miejsce na jednym z trójmiejskich festynów z okazji Dnia Dziecka. Zdarzenie zostało nagrane i opublikowane przez jednego ze świadków. Jest to kolejny dowód na to, że instytucje publiczne zwane zwyczajowo "służbami" mają więcej wspólnego z "panem" niż ze służbą.
Nagranie przedstawia strażniczkę miejską wyładowującą swoje frustracje na mężczyźnie rozdającym w miłym geście watę cukrową dzieciom. Mężczyzna otrzymywał wprawdzie pieniądze od rodziców, ale w postaci dobrowolnej daniny, zatem de facto nie można nazwać go handlarzem.
Straż miejska wprawdzie ma prawo do udzielenia pouczenia, ale słowa strażniczki o niewyparzonej gębie w żaden sposób nie przystają do pouczenia ani w formie, ani w treści, zatem funkcjonariuszka w bardzo nieelegancki sposób przekroczyła swoje uprawnienia.
Przedstawiona sytuacja w internecie nazywana jest niesłusznie szokującą. Nie, to zachowanie nie jest szokujące dla kogoś kto zna metody działania wszelkich "służb publicznych". Ja sytuację tę postrzegam jako komiczną. Bo jest coś zabawnego w funkcjonariuszu straży miejskiej, który mówi "ludzie muszą zapierdalać na takich nierobów". Jedyne co przychodzi na myśl, to, pozostając przy retoryce odpowiadającej okazji Dnia Dziecka, słowa: "Kto się przezywa, sam się tak nazywa".
Nie wiem, i strażniczka zapewne też nie wie, w jaki sposób słowa te odnoszą się do tego "nieroba", który perfidnie rozdawał dzieciom watę cukrową, bo nie wiem z czego się utrzymuje, ani jak rozlicza się z tego z Urzędem Skarbowym, ale wiem, jak sprawa się ma od strony "przezywającej".
Nazwanie Strażników Miejskich nierobami byłoby oczywiście kłamstwem a także pobożnym życzeniem. O ileż bowiem nasze życie byłoby prostsze, gdyby nic nie robili. Niestety ich obowiązkiem, z realizacji którego zdają się czerpać bardzo wiele satysfakcji, jest utrudnianie nam życia na każdym kroku. Rzucanie kłód pod nogi tych ciężko i uczciwie "zapierdalających" obywateli.Oni nie są "nierobami" - gorzej - są złoczyńcami.
Odnośnie zaś do płacenia podatków, to sytuacja jest nawet bardziej komiczna. Strażniczka bardzo dobitnie podkreśla, że płaci podatki. Czyżby? Proszę zwrócić uwagę, że w sektorze prywatnym, aby zapłacić podatek, trzeba najpierw pieniądze zarobić wykonując pewną usługę, za którą klient zapłaci z pieniędzy, którymi rozporządza w sposób dobrowolny.
W przypadku służb publicznych jest zgoła inaczej. Ich pensje pochodzą z naszych podatków, zatem podatki, które oni płacą również pochodzą z naszych podatków. Dodatkowo należy wziąć pod uwagę to, że w Polsce praktycznie wszystkie podatki trafiają do "jednego wora", bo na przykład ze skarbu państwa dokłada się do ZUSu, bo podatki lokalne przechodzą przez Warszawę itd. Z powyższego jasno wynika, że te "podatki", które płaci strażniczka z filmu, podatkami są tylko z nazwy.
Nie ma żadnego znaczenia, czy strażniczka ta otrzymuje pensję z kasy publicznej, przy czym oddaje do niej od razu PIT oraz składki ubezpieczeniowe, a potem przy każdym zakupie VAT i akcyzę, czy też otrzymuje na początku każdego miesiąca kwotę już o te wszystkie świadczenia pomniejszoną, a od reszty nie płaci żadnego podatku. Ilość pieniędzy, które trafiają do kasy publicznej, bądź w niej zostają, oraz ilość pieniędzy, które ona przeznacza dobrowolnie na konsumpcję nie zmieniają się. To tylko kwestia zaksięgowania tych pieniędzy. Różnica jest tylko w przypadku sektora prywatnego.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że obejrzałem ten film z niezadowoleniem. Z niesmakiem owszem, bo jest to niesmaczne, gdy funkcjonariusz służby publicznej sieje zgorszenie przy dzieciach i plugawi mundur, za który płacą Gdynianie, również ci, którym w tak perfidny sposób popsuto radość z Dnia Dziecka. Ale również z satysfakcją. Cieszę się, że obnażane są tego typu praktyki. Chamstwo ludzi postawionych paradoksalnie na straży porządku.
Wierzę, że ta publikacja, wcale popularna - nawet Gazeta jej nie przeoczyła, a także niniejszy tekst, podniosą świadomość obywateli, czym faktycznie jest Straż Miejska i pomoże w organizacji referendów o odwołanie Straży Miejskiej oraz w ich wygraniu - nie tylko w Trójmieście, ale i w pozostałych miastach.
Żal tylko tych dzieci, które cały rok czekały na festyn z okazji Dnia Dziecka, który został zrujnowany przez jedną sfrustrowaną funkcjonariuszkę, która nie miała żadnych względów dla ich obecności. Tym większą mam nadzieję, że uda się ją pozbawić stanowiska w referendum (bo na usunięcie jej w postępowaniu dyscyplinarnym nie liczę). Wówczas przynajmniej będziemy mogli powiedzieć, że ich uszy nie ucierpiały daremnie.
Znamiennym jest to, że strażniczka naprawdę była głęboko przekonana, że pan rozdający watę cukrową kogoś tym krzywdzi.
Nagranie przedstawia strażniczkę miejską wyładowującą swoje frustracje na mężczyźnie rozdającym w miłym geście watę cukrową dzieciom. Mężczyzna otrzymywał wprawdzie pieniądze od rodziców, ale w postaci dobrowolnej daniny, zatem de facto nie można nazwać go handlarzem.
Straż miejska wprawdzie ma prawo do udzielenia pouczenia, ale słowa strażniczki o niewyparzonej gębie w żaden sposób nie przystają do pouczenia ani w formie, ani w treści, zatem funkcjonariuszka w bardzo nieelegancki sposób przekroczyła swoje uprawnienia.
Przedstawiona sytuacja w internecie nazywana jest niesłusznie szokującą. Nie, to zachowanie nie jest szokujące dla kogoś kto zna metody działania wszelkich "służb publicznych". Ja sytuację tę postrzegam jako komiczną. Bo jest coś zabawnego w funkcjonariuszu straży miejskiej, który mówi "ludzie muszą zapierdalać na takich nierobów". Jedyne co przychodzi na myśl, to, pozostając przy retoryce odpowiadającej okazji Dnia Dziecka, słowa: "Kto się przezywa, sam się tak nazywa".
Nie wiem, i strażniczka zapewne też nie wie, w jaki sposób słowa te odnoszą się do tego "nieroba", który perfidnie rozdawał dzieciom watę cukrową, bo nie wiem z czego się utrzymuje, ani jak rozlicza się z tego z Urzędem Skarbowym, ale wiem, jak sprawa się ma od strony "przezywającej".
Nazwanie Strażników Miejskich nierobami byłoby oczywiście kłamstwem a także pobożnym życzeniem. O ileż bowiem nasze życie byłoby prostsze, gdyby nic nie robili. Niestety ich obowiązkiem, z realizacji którego zdają się czerpać bardzo wiele satysfakcji, jest utrudnianie nam życia na każdym kroku. Rzucanie kłód pod nogi tych ciężko i uczciwie "zapierdalających" obywateli.Oni nie są "nierobami" - gorzej - są złoczyńcami.
Odnośnie zaś do płacenia podatków, to sytuacja jest nawet bardziej komiczna. Strażniczka bardzo dobitnie podkreśla, że płaci podatki. Czyżby? Proszę zwrócić uwagę, że w sektorze prywatnym, aby zapłacić podatek, trzeba najpierw pieniądze zarobić wykonując pewną usługę, za którą klient zapłaci z pieniędzy, którymi rozporządza w sposób dobrowolny.
W przypadku służb publicznych jest zgoła inaczej. Ich pensje pochodzą z naszych podatków, zatem podatki, które oni płacą również pochodzą z naszych podatków. Dodatkowo należy wziąć pod uwagę to, że w Polsce praktycznie wszystkie podatki trafiają do "jednego wora", bo na przykład ze skarbu państwa dokłada się do ZUSu, bo podatki lokalne przechodzą przez Warszawę itd. Z powyższego jasno wynika, że te "podatki", które płaci strażniczka z filmu, podatkami są tylko z nazwy.
Nie ma żadnego znaczenia, czy strażniczka ta otrzymuje pensję z kasy publicznej, przy czym oddaje do niej od razu PIT oraz składki ubezpieczeniowe, a potem przy każdym zakupie VAT i akcyzę, czy też otrzymuje na początku każdego miesiąca kwotę już o te wszystkie świadczenia pomniejszoną, a od reszty nie płaci żadnego podatku. Ilość pieniędzy, które trafiają do kasy publicznej, bądź w niej zostają, oraz ilość pieniędzy, które ona przeznacza dobrowolnie na konsumpcję nie zmieniają się. To tylko kwestia zaksięgowania tych pieniędzy. Różnica jest tylko w przypadku sektora prywatnego.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że obejrzałem ten film z niezadowoleniem. Z niesmakiem owszem, bo jest to niesmaczne, gdy funkcjonariusz służby publicznej sieje zgorszenie przy dzieciach i plugawi mundur, za który płacą Gdynianie, również ci, którym w tak perfidny sposób popsuto radość z Dnia Dziecka. Ale również z satysfakcją. Cieszę się, że obnażane są tego typu praktyki. Chamstwo ludzi postawionych paradoksalnie na straży porządku.
Wierzę, że ta publikacja, wcale popularna - nawet Gazeta jej nie przeoczyła, a także niniejszy tekst, podniosą świadomość obywateli, czym faktycznie jest Straż Miejska i pomoże w organizacji referendów o odwołanie Straży Miejskiej oraz w ich wygraniu - nie tylko w Trójmieście, ale i w pozostałych miastach.
Żal tylko tych dzieci, które cały rok czekały na festyn z okazji Dnia Dziecka, który został zrujnowany przez jedną sfrustrowaną funkcjonariuszkę, która nie miała żadnych względów dla ich obecności. Tym większą mam nadzieję, że uda się ją pozbawić stanowiska w referendum (bo na usunięcie jej w postępowaniu dyscyplinarnym nie liczę). Wówczas przynajmniej będziemy mogli powiedzieć, że ich uszy nie ucierpiały daremnie.
Znamiennym jest to, że strażniczka naprawdę była głęboko przekonana, że pan rozdający watę cukrową kogoś tym krzywdzi.
poniedziałek, 3 czerwca 2013
Kłamca musi mieć dobrą pamięć
Po sieci krąży fragment wywiadu z posłanką PO Ligią Krajewską, w którym wyśmiewa ona program swojej partii w przekonaniu, że wyśmiewa program PiSu. Komentatorzy piszą "głupia baba", "jak można nie znać programu własnej partii?". Ale akurat to, że dała się dziennikarzowi wpuścić w maliny, to nie jest bezpośrednio wina jej głupoty, czy niewiedzy.
Jak mówi stare przysłowie, ten kto kłamie musi mieć dobrą pamięć. Dlaczego? Bo prawda jest jedna, a kłamstw są tysiące. Konia z rzędem temu, kto pamięta wszystkie kłamstwa Platformy. Jestem Pewien, że sam Donald Tusk nie pamięta wszystkich i jakby dobrze go podejść, to tak samo by się wyłożył, jak Krajewska.
Wywiad ten obnaża przede wszystkim niespójność programu PO. To nie jest program, który można zrozumieć, jak to ma miejsce w przypadku partii ideowych, które program swój opierają na kilku jasnych i oczywistych zasadach, a cała reszta wprost z nich wynika. W tym przypadku program jest chaotycznym i nielogicznym bigosem i nikt z członków partii nie potrafi odpowiedzieć na żadne pytanie, dopóki nie pozna stanowiska władz partii.
Pani Krajewska oczywiście jest głupia, ale nie dlatego, że nie potrafi spamiętać tysięcy kłamstw partii, do której należy, tylko dlatego, że do takiej partii należy.
Jak z humorem zauważył Konrad Berkowicz w programie Młodzież Kontra, członkom tej partii można ufać tylko w sprawach o znikomej wadze, takich jak jadłospis.
Jak mówi stare przysłowie, ten kto kłamie musi mieć dobrą pamięć. Dlaczego? Bo prawda jest jedna, a kłamstw są tysiące. Konia z rzędem temu, kto pamięta wszystkie kłamstwa Platformy. Jestem Pewien, że sam Donald Tusk nie pamięta wszystkich i jakby dobrze go podejść, to tak samo by się wyłożył, jak Krajewska.
Wywiad ten obnaża przede wszystkim niespójność programu PO. To nie jest program, który można zrozumieć, jak to ma miejsce w przypadku partii ideowych, które program swój opierają na kilku jasnych i oczywistych zasadach, a cała reszta wprost z nich wynika. W tym przypadku program jest chaotycznym i nielogicznym bigosem i nikt z członków partii nie potrafi odpowiedzieć na żadne pytanie, dopóki nie pozna stanowiska władz partii.
Pani Krajewska oczywiście jest głupia, ale nie dlatego, że nie potrafi spamiętać tysięcy kłamstw partii, do której należy, tylko dlatego, że do takiej partii należy.
Jak z humorem zauważył Konrad Berkowicz w programie Młodzież Kontra, członkom tej partii można ufać tylko w sprawach o znikomej wadze, takich jak jadłospis.
Subskrybuj:
Posty (Atom)