Przede wszystkim, nie wszystkie szkoły muszą być drogie. Na wolnym rynku wachlarz różnorodnych usług jest bardzo bogaty, zatem i zakres cen jest dużo bardziej zróżnicowany, niż pod okiem socjalistów. Weźmy zwykłą wodę mineralną. Dolna granica ceny wody plasuje się na poziomie w okolicach złotówki za 1,5 l. Ale są też takie, za które trzeba zapłacić nawet 4 - 5 złotych za 1/3 litra, zatem dwudziestokrotnie drożej. Nie mówiąc o kranówce, która też gasi pragnienie, nieprawdaż?
To samo stanie się ze szkołami po ich uwolnieniu. Będą drogie, zakładane przez zagraniczne uczelnie z wieloletnią tradycją i z wszędzie rozpoznawanym logiem, oraz będą tanie, nawet darmowe: tata Wojtka jest weterynarzem - uczy syna i kilku jego kolegów biologii i chemii, mama Tereski, prawniczka, uczy te dzieciaki historii, literatury i religii, a starszy brat Karolka jest inżynierem i pokrywa matematykę i fizykę. Wszyscy rodzice są zadowoleni, bo ich pociechy uczą się tego, czego oni sami chcą, by się uczyły i nie płacą za to ani grosza.
A w przypadku płatnych uczelni, sposobów ich opłaty przez mniej zamożnych jest całe mnóstwo. I większość z nich, jeśli nie wszystkie faworyzują nie bogatych, ale bystrych i pilnych uczniów. Oto kilka:
Oczywiście kredyt. Słowo to obecnie może kojarzyć się z ciągnącym się przez lata długiem. Ale co innego kupić na kredyt samochód, który po zakupie z dnia na dzień traci wartość, a co innego inwestycja, która ma w przyszłości umożliwić dobrze płatną pracę. Zwłaszcza, że dobrze rokujący student, który na przykład uzyskał bardzo wysoką notę na egzaminie wstępnym do szkoły, dostanie kredyt na znacznie dogodniejszych warunkach, niż ten, który ledwo się prześlizgnie.
Dlaczego? Bo bank sobie wykalkuluje, że na stu obiecujących studentów, może jeden nie skończy studiów i nie spłaci kredytu, więc się rozrzuci go na 99 pozostałych. W przypadku uczniów miernych ryzyko banku się zwiększa.
No ale potem trzeba ten kredyt spłacić. Owszem. Ale chyba lepiej mieć wykształcenie i zarabiać np 5 000 i mieć 1 000 kredytu, niż nie mieć szkoły i zarabiać 3 000, prawda? Zwłaszcza, że ten kredyt po paru latach się spłaci.
A gdy szkolnictwo zostanie naprawione, liczba "wypluwanych" obecnie magistrów i licencjatów skurczy się tak, by korespondować z zapotrzebowaniem rynku, czego jak już mówiłem gwarantem jest prywatne szkolnictwo, jeśli jakość nauczania się zwiększy (prywatne szkolnictwo po raz drugi!), to ta proporcja wyniesie nie 5 000 (- 1 000) do 3 000, a np. 10 000 (- 2 000) wobec 2 500 (bo zwiększy się też podaż niewykwalifikowanych pracowników).
Żeby nie być gołosłownym, przykład zza Wielkiej Wody. Moja znajoma wyjechała z rodzicami do Kanady, kiedy była jeszcze w szkole. Jej rodziców nie stać było na uniwersytet. Studia farmaceutyczne opłaciła z kredytu. Spłaciła go po dwóch latach. Po kolejnych trzech spłaciła trzypoziomowy dom w Edmontonie. Bo jako specjalista zarabia bardzo duże pieniądze. Nie, nie pracuje w wielkim koncernie farmaceutycznym. Pracuje w aptece w supermarkecie. A ile zarabia aptekarz u nas?
Drugi sposób: stypendia naukowe. Każda prywatna uczelnia walczy o renomę. Jeśli trafi do niej uczeń wybitny, szkoła zrobi wszystko, żeby w niej pozostał. Nie tylko zrezygnuje z pobierania czesnego, ale i zapewni mu środki do utrzymania. Dlaczego? Ano dlatego, że jest duże prawdopodobieństwo, że taki wyróżniający się uczeń, za kilka lat odkryje planetę, wynajdzie samochód na wodę, zostanie prezydentem, napisze bestseller czy zdobędzie prestiżową nagrodę. Jednym słowem, zdobędzie sławę. I wówczas szkoła wpisze go sobie w portfolio. I będzie się reklamować mówiąc:
"Tadeusz Wychodek, pierwszy neurochirurg na świecie, który przeszczepił mózg dziobaka socjaliście, z wielką korzyścią dla tego drugiego, studiował na naszej uczelni i za nasze pieniądze."
Reklama jest dźwignią handlu, a na wolnym rynku edukacją się handluje, bo to bardzo wartościowa usługa.
Trzeci sposób: prywatne fundacje, które również mogą zyskać w przyszłości pieniądze i renomę, dzięki finansowaniu studiów zdolnych ludzi.
Czwarty sposób: "Przystanek Alaska". Pamiętacie, jak Dr. Fleischmann trafił na to alaskańskie zakuprze? Miasteczko Cicely opłaciło jego studia w zamian za to, że po ich ukończeniu, przez określony czas będzie lokalnym lekarzem. Jeśli chcę iść na studia informatyczne, to nic mi nie szkodzi napisać płomienny list np. do Microsoftu, gdzie zaproponuję, że MS opłaci mi studia, a ja w zamian za to przez trzy lata po studiach będę pracował za pół pensji. Rozsądna firma weźmie mnie na rozmowę, zobaczy co jestem wart, przejrzy moje oceny i jak uzna, że jestem dobry, pójdzie na to.
Wolny rynek to raj dla ludzi bystrych, przedsiębiorczych i pracowitych. A edukacja jest inwestycją. Jeśli ktoś jest zdolny, nie będzie miał problemu ze znalezieniem sponsora, czy wzięciem kredytu. A jeśli nie znajdzie nikogo takiego? To wówczas powinien się zastanowić, czy to faktycznie jest dobra inwestycja. Jeżeli bank lub firma, które znają się na pieniądzach uznają, że ryzyko jest za duże, to może lepiej dać sobie spokój ze studiami i zostać hydraulikiem, ogrodnikiem, żołnierzem, strażakiem, pielęgniarką, piekarzem, murarzem, wojewodą...? Też są potrzebni, nie? A ci wredni, wykształceni bogacze chętnie im zapłacą.
Podane na wstępie zdanie "po sprywatyzowaniu szkół tylko bogaci pójdą na studia", należałoby zapisać:
Po sprywatyzowaniu szkół, tylko zdolni pójdą na studia.
I tak powinno być! Ślepych nie biorą na malarzy, bezrękich nie biorą na murarzy, dlaczego zatem na siłę robić magistra z kogoś, kto po prostu nie ma do tego predyspozycji? Szkoda czasu ich i nauczycieli.
Ciąg dalszy