Bardzo powszechne jest niesłuszne przekonanie, że rząd, który nie podnosi podatków jest lepszy niż rząd, który te podatki podnosi. Błąd ten wykorzystuje Stefan Niesiołowski, który w programie Młodzież Kontra... chwali się, że Platforma od dwóch lat nie podniosła żadnych podatków. Musimy jednak pamiętać o jednym - naszym, podatników, obciążeniem nie są podwyżki podatków same w sobie, tylko wysokość podatków! Szkoda, że ten młody mężczyzna z UPR nie zwrócił na to uwagi. PO podniosła VAT dwa lata temu i od tamtej pory go nie zmieniła, ale przecież my w wyniku tej podwyżki przez ostatnie dwa lata miesiąc w miesiąc płacimy wyższy podatek.
Jest to tożsame z dyskusją nad wartością funkcji na podstawie analizy tylko jej pierwszej pochodnej.
Proszę poświęcić chwilę na rozważenie następującej sytuacji: Władzę obejmuje Zjednoczona Partia Baranów. W dniu przejęcia władzy podatek (na przykład dochodowy) wynosi 15 procent. po roku ZPB podnosi podatek o 10 punktów, po kolejnym roku o kolejnych 10 punktów, po trzecim również. Po czwartym roku odbywają się kolejne wybory, władzę przejmuje Unia Świń i od razu podnosi podatek ale tylko o jeden punkt procentowy, po czym nie zmienia go przez kolejne cztery lata. Która partia jest gorsza pod względem polityki fiskalnej? Oczywiście UŚ. ZPB wprawdzie podniosła podatki drastycznie do 45 procent, ale UŚ nawet tego było mało i podniosła go do 46.
Więc nawet jeśli pan Niesiołowski chwali się, że podnieśli podatek bardzo dawno temu (bo z materiału wynika, że dla niego dwa lata to zamierzchła przeszłość) to prawdziwy przekaz jest taki, że cokolwiek zostało nam odbierane wcześniej, również przez inne partie rządzące, dla Platformy okazało się być za mało. Oni okradają nas dużo bardziej niż poprzednio i pan Niesiołowski udaje, że to przecież dobrze, bo podatek jest wprawdzie wysoki, ale stabilny.
INiedorzecznym jest krytykowanie poprzedników o podniesienie jakiegokolwiek podatku jeśli samemu się go nie znosi. Te podwyżki się sumują - jeśli któryś rząd nie anuluje podwyżek poprzednika, to znaczy, że też z nich korzysta. Więc nie należy się dziwić głosom, że z każdą kadencją jest w kraju coraz gorzej i coraz biedniej, bo wszystkie zmiany w podatkach, a ogromna większość z nich jest na niekorzyść podatnika, kumulują się.
Co więcej, nawet gdyby Unia Świń pozostawiła podatek bez zmian, albo i obniżyła go o dziesięć punktów do 35 procent, to i tak w perspektywie czteroletniej kadencji (zakładając, że wysokość podatku to jedyna zmienna, bo dobrodusznie przyjmijmy, że nie wzrosło bezrobocie, nie spadła konsumpcja, nikt nie wyjechał za granicę itd.), złupi podatników bardziej niż Zjednoczona Partia Baranów. Obywatel, który zarabia 1000 marchewek rocznie, w ciągu czterech lat zapłaci pod rządami ZPB: 150+250+350+450=1200 marchewek, a pod rządami UŚ: 4x350=1400 marchewek. Zatem mimo, że UŚ obniżyła podatek dość znacznie nie zmienia to faktu, że w czasie swojej kadencji okradnie obywateli gorzej niż poprzednicy, choć oczywiście mniej niżby ich okradła, gdyby pozostawiła podatek bez zmian, zatem należy im się niewielka pochwała.
Nie ważne więc jak często i o ile podnosi się podatki. Zasada jest prosta: jeśli choć trochę podnosisz podatki, to i tak jesteś większym zbójem od poprzednika. Należy zacząć radykalnie redukować podatki, bo w przeciwnym razie podwyżkom nie będzie końca, bo jak dotąd każdy rząd troszeczkę - tylko trochę podnosi podatki, mówiąc: I tak podnieśliśmy mniej niż Narodowy Sojusz Bydła... Tak, ale w efekcie ZABIERAJĄ nam więcej.
sobota, 28 września 2013
środa, 25 września 2013
Antycywilizacja tchórzy
We wtorek po godz. 18 zaczęła się ewakuacja restauracji McDonald's we Wrocławiu. Podobnie było w całej Polsce. Powodem był anonimowy telefon o podłożeniu w jednym z lokali bomby. Po sprawdzeniu wszystkich restauracji okazało się, że alarm był fałszywy. (Gazeta Wrocław)
Żyjemy w takich czasach, kiedy jeden łobuz potrafi postawić na nogi całą policję w kraju. W artykule zapytano rzecznika sieci o straty spowodowane żartem. Niestety nie doczytałem, by ktoś zapytał ile kosztowała akcja policji. Bo McDonalds może sobie pozwolić na taką akcję, bo za ich straty zapłaci ktoś inny, a za postawienie na nogi policji w całym kraju zapłacimy my, podatnicy.
Pierwszą zasadą, która została tu naruszona jest to, że zareagowano na anonimowe zgłoszenie. O ile nie obchodzi mnie reakcja McDonalds, bo na własnym każdy może być tchórzem, o tyle niepokoi mnie policja, która trzęsła portkami za moje pieniądze. Policja powinna od razu ignorować tego typu "zagrożenia", nawet jeśli są prawdopodobne (ten absolutnie nie był). Bo, o ile dowcipnisie niczego się nie nauczą, o tyle prawdziwi terroryści szybko przekonają się, że tego typu akcje do niczego im nie służą. A odpowiadanie na anonimy tylko zachęca do wykorzystywania tego w niecnych celach.
Zagrożenie nie było prawdopodobne z kilku przyczyn. Bywa, że ktoś dzwoni i mówi o podłożeniu bomby dla wicu. Ale nie zdarza się, by ktoś dla żartu zadał sobie faktyczny trud zgromadzenia materiałów, zbudowania bomby, zaplanowania i zrealizowania jej podłożenia. To kosztuje dużo więcej niż minuta rozmowy telefonicznej, a i ryzyko niemałe. Tego się nie robi dla śmiechu, tylko z zupełnie innych przyczyn.
Przyczyny mogą być dwie. Terrorysta albo chce wysadzić bombę i zabić (kogoś konkretnego, albo kogo popadnie), zniszczyć mienie, albo bomba jest tylko kartą przetargową w szantażu (jak nie dostanę dwóch ciężarówek pączków, wysadzę cukiernię).
W pierwszym przypadku nikt nie będzie dzwonił na policję, bo tylko zmniejsza swoją szansę na sukces. Robi to, co zrobił był Andrzej Breivik - wypełnia ciężarówkę ładunkami wybuchowymi, parkuje w pobliżu celu i zdalnie je detonuje. Bez problemu, bez zostawiania zbędnych śladów.
W drugim przypadku szantażysta przedstawia konkretne żądanie. Skąd policjant, czy właściciel cukierni ma wiedzieć, czego terrorysta chce, jeśli ten zawiadamia o bombie, ale nie przedstawi swoich postulatów? Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że jego jedynym celem jest wprowadzenie zamieszania. A do tego żadna bomba nie jest mu potrzebna - tylko informacja o bombie.
Zatem w tym przypadku od początku jasne było, przynajmniej dla człowieka rozumnego, że ten "zamach" to lipa. Nawet jeśli istniało jakieś bardzo małe ryzyko, że dzwoniący jest hollywoodzkim psychopatą-dowcipnisiem, było ono stanowczo za małe, by niepokoić klientów restauracji ewakuacją, a tym bardziej, by angażowała się w to policja. A ponieważ anonim nie podał nawet adresu restauracji, więc to ryzyko dla każdej z nich było jeszcze trzystukrotnie niższe. Większe jest ryzyko, że gość wyproszony z restauracji wpadnie pod samochód, do czego by nie doszło, gdyby pozwolone mu było dokończyć BigMaka w spokoju. Ale to jest opinia człowieka rozsądnego, a nie policjanta, który ma interes w tym, by ludzie się bali.
Jutro zadzwoni ktoś, kto powie, że ukrył bombę w jednym z samochodów - co wtedy? Sparaliżujemy cały kraj, by "nie podejmować zbędnego ryzyka"?
Terroryzm polega na wzbudzaniu strachu. Terroryści mają nad nami pełną władzę, bo wystarczy, że tupną nóżką, a my drżymy. Płacimy na "wojnę z terrorem", pozwalamy się obmacywać i przetrząsać nasze prywatne szpargały na lotnisku, żądamy większej kontroli. To są najdobitniejsze dowody na to, że jesteśmy sterroryzowani - terroryści wygrali, bo oni chcą, żebyśmy się bali. Więc my się boimy, a oni nawet już nie muszą nic robić. Po co, skoro boimy się już nawet nie samych terrorystów - my się boimy własnego cienia!
Żyjemy w takich czasach, kiedy jeden łobuz potrafi postawić na nogi całą policję w kraju. W artykule zapytano rzecznika sieci o straty spowodowane żartem. Niestety nie doczytałem, by ktoś zapytał ile kosztowała akcja policji. Bo McDonalds może sobie pozwolić na taką akcję, bo za ich straty zapłaci ktoś inny, a za postawienie na nogi policji w całym kraju zapłacimy my, podatnicy.
Pierwszą zasadą, która została tu naruszona jest to, że zareagowano na anonimowe zgłoszenie. O ile nie obchodzi mnie reakcja McDonalds, bo na własnym każdy może być tchórzem, o tyle niepokoi mnie policja, która trzęsła portkami za moje pieniądze. Policja powinna od razu ignorować tego typu "zagrożenia", nawet jeśli są prawdopodobne (ten absolutnie nie był). Bo, o ile dowcipnisie niczego się nie nauczą, o tyle prawdziwi terroryści szybko przekonają się, że tego typu akcje do niczego im nie służą. A odpowiadanie na anonimy tylko zachęca do wykorzystywania tego w niecnych celach.
Zagrożenie nie było prawdopodobne z kilku przyczyn. Bywa, że ktoś dzwoni i mówi o podłożeniu bomby dla wicu. Ale nie zdarza się, by ktoś dla żartu zadał sobie faktyczny trud zgromadzenia materiałów, zbudowania bomby, zaplanowania i zrealizowania jej podłożenia. To kosztuje dużo więcej niż minuta rozmowy telefonicznej, a i ryzyko niemałe. Tego się nie robi dla śmiechu, tylko z zupełnie innych przyczyn.
Przyczyny mogą być dwie. Terrorysta albo chce wysadzić bombę i zabić (kogoś konkretnego, albo kogo popadnie), zniszczyć mienie, albo bomba jest tylko kartą przetargową w szantażu (jak nie dostanę dwóch ciężarówek pączków, wysadzę cukiernię).
W pierwszym przypadku nikt nie będzie dzwonił na policję, bo tylko zmniejsza swoją szansę na sukces. Robi to, co zrobił był Andrzej Breivik - wypełnia ciężarówkę ładunkami wybuchowymi, parkuje w pobliżu celu i zdalnie je detonuje. Bez problemu, bez zostawiania zbędnych śladów.
W drugim przypadku szantażysta przedstawia konkretne żądanie. Skąd policjant, czy właściciel cukierni ma wiedzieć, czego terrorysta chce, jeśli ten zawiadamia o bombie, ale nie przedstawi swoich postulatów? Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że jego jedynym celem jest wprowadzenie zamieszania. A do tego żadna bomba nie jest mu potrzebna - tylko informacja o bombie.
Zatem w tym przypadku od początku jasne było, przynajmniej dla człowieka rozumnego, że ten "zamach" to lipa. Nawet jeśli istniało jakieś bardzo małe ryzyko, że dzwoniący jest hollywoodzkim psychopatą-dowcipnisiem, było ono stanowczo za małe, by niepokoić klientów restauracji ewakuacją, a tym bardziej, by angażowała się w to policja. A ponieważ anonim nie podał nawet adresu restauracji, więc to ryzyko dla każdej z nich było jeszcze trzystukrotnie niższe. Większe jest ryzyko, że gość wyproszony z restauracji wpadnie pod samochód, do czego by nie doszło, gdyby pozwolone mu było dokończyć BigMaka w spokoju. Ale to jest opinia człowieka rozsądnego, a nie policjanta, który ma interes w tym, by ludzie się bali.
Jutro zadzwoni ktoś, kto powie, że ukrył bombę w jednym z samochodów - co wtedy? Sparaliżujemy cały kraj, by "nie podejmować zbędnego ryzyka"?
Terroryzm polega na wzbudzaniu strachu. Terroryści mają nad nami pełną władzę, bo wystarczy, że tupną nóżką, a my drżymy. Płacimy na "wojnę z terrorem", pozwalamy się obmacywać i przetrząsać nasze prywatne szpargały na lotnisku, żądamy większej kontroli. To są najdobitniejsze dowody na to, że jesteśmy sterroryzowani - terroryści wygrali, bo oni chcą, żebyśmy się bali. Więc my się boimy, a oni nawet już nie muszą nic robić. Po co, skoro boimy się już nawet nie samych terrorystów - my się boimy własnego cienia!
czwartek, 19 września 2013
Dobre rozwiązania są zbyt tanie
Gazeta podaje:
Zaskakujący pomysł resortu transportu: - Urzędnicy właśnie rozpoczęli prace nad wprowadzeniem nowych przepisów dotyczących mandatów drogowych. Zgodnie z nimi wysokość kary ma być zależna od wysokości zarobków przyłapanego kierowcy - informuje RMF FM.
Myślę, że wtedy będzie to bardziej sprawiedliwe i bardziej akceptowalne przez społeczeństwo - mówi Rynasiewicz [wiceszef resortu transportu - SzH].
Samo stopniowanie czasownika "sprawiedliwy", jest cokolwiek dziwne. Zakładam, że to tylko taki dziwny zwrot. Twierdzenie zaś, że kary mają być akceptowalne społecznie, to już nie jest głupi zwrot, to głupota. Ale sam pomysł jest z tego wszystkiego najgorszy.
Pomysł jest zły z przynajmniej dwóch przyczyn - po pierwsze, obok fiskusa, policja stanie się kolejnym organem z nieograniczonym dostępem do informacji o naszych pieniądzach. Po drugie jest to wprowadzenie różnych kar za to samo, a to jest, wbrew temu, co mówi pan Rynasiewicz, niesprawiedliwe w pełnym znaczeniu tego slowa.
A za co? Za co właściwie dostaje się mandaty drogowe. Pierwsze co przychodzi na myśl, zapewne też pomysłodawcy, jest przekraczanie dozwolonej prędkości oraz inne nieszkodliwe wykroczenia. Dlaczego są one karane? Nie dlatego, że sama szybka jazda komuś szkodzi, tylko dlatego, że człowiek nie przestrzegający przepisów ma stwarzać pewne zagrożenie. Czy zagrożenie stwarzane przez bogatego jest większe? Wprost przeciwnie, on zazwyczaj ma nowszy, lepiej wyposażony model samochodu i także lepiej dba o jego sprawność niż biedny, bo ma na to środki.
Jeśli zaś ustawodawcy tak bardzo zależy, by kary były tak samo dotkliwe dla biednego i dla bogatego, to są dużo prostsze sposoby na zapewnienie tej równości. Zamiast stosowania kar finansowych, które są różnie odczuwalne przez różne, nawet tak samo zamożne osoby, lepszą będą kary aresztu, albo prac społecznych. Wówczas na przykład kara 100 godzin prac społecznych będzie podobnie dotkliwa dla mniej zamożnego, który zarabia 10 złotych za godzinę i dla bogatego, który zarabia 100 złotych za godzinę, a przecież będzie to ta sama kara, a zatem sprawiedliwa. I wówczas znika problem sprawdzania ile kto zarabia. Inną możliwością są kary cielesne - na przykład kara chłosty, która boli tak samo, niezależnie od uposażenia, a nawet może być dotkliwsza dla bogacza, bo bardziej szarga jego reputację.
Jestem przeciwny wszelkiej prewencji ze strony państwa, więc sam dopuszczam stosowanie jakichkolwiek kar w przypadku wyrządzenia faktycznej szkody, a nie "potencjalnej", ale wskazuję tylko "lepsze rozwiązanie" tego problemu, który sam stworzyli.
Oczywiście resort żadnego z tych pomysłów nawet nie weźmie pod uwagę, bo im nie chodzi ani o bezpieczeństwo, ani o sprawiedliwość, ani o poszanowanie prawa (wprost przeciwnie). Im chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. I bardzo łatwo jest to udowodnić: Założę się, że jeśli prawo to wejdzie w życie, to mandaty dla zamożnych pójdą w górę, ale te dla najmniej zarabiających nie zostaną obniżone ani o grosz.
Zaskakujący pomysł resortu transportu: - Urzędnicy właśnie rozpoczęli prace nad wprowadzeniem nowych przepisów dotyczących mandatów drogowych. Zgodnie z nimi wysokość kary ma być zależna od wysokości zarobków przyłapanego kierowcy - informuje RMF FM.
Myślę, że wtedy będzie to bardziej sprawiedliwe i bardziej akceptowalne przez społeczeństwo - mówi Rynasiewicz [wiceszef resortu transportu - SzH].
Samo stopniowanie czasownika "sprawiedliwy", jest cokolwiek dziwne. Zakładam, że to tylko taki dziwny zwrot. Twierdzenie zaś, że kary mają być akceptowalne społecznie, to już nie jest głupi zwrot, to głupota. Ale sam pomysł jest z tego wszystkiego najgorszy.
Pomysł jest zły z przynajmniej dwóch przyczyn - po pierwsze, obok fiskusa, policja stanie się kolejnym organem z nieograniczonym dostępem do informacji o naszych pieniądzach. Po drugie jest to wprowadzenie różnych kar za to samo, a to jest, wbrew temu, co mówi pan Rynasiewicz, niesprawiedliwe w pełnym znaczeniu tego slowa.
A za co? Za co właściwie dostaje się mandaty drogowe. Pierwsze co przychodzi na myśl, zapewne też pomysłodawcy, jest przekraczanie dozwolonej prędkości oraz inne nieszkodliwe wykroczenia. Dlaczego są one karane? Nie dlatego, że sama szybka jazda komuś szkodzi, tylko dlatego, że człowiek nie przestrzegający przepisów ma stwarzać pewne zagrożenie. Czy zagrożenie stwarzane przez bogatego jest większe? Wprost przeciwnie, on zazwyczaj ma nowszy, lepiej wyposażony model samochodu i także lepiej dba o jego sprawność niż biedny, bo ma na to środki.
Jeśli zaś ustawodawcy tak bardzo zależy, by kary były tak samo dotkliwe dla biednego i dla bogatego, to są dużo prostsze sposoby na zapewnienie tej równości. Zamiast stosowania kar finansowych, które są różnie odczuwalne przez różne, nawet tak samo zamożne osoby, lepszą będą kary aresztu, albo prac społecznych. Wówczas na przykład kara 100 godzin prac społecznych będzie podobnie dotkliwa dla mniej zamożnego, który zarabia 10 złotych za godzinę i dla bogatego, który zarabia 100 złotych za godzinę, a przecież będzie to ta sama kara, a zatem sprawiedliwa. I wówczas znika problem sprawdzania ile kto zarabia. Inną możliwością są kary cielesne - na przykład kara chłosty, która boli tak samo, niezależnie od uposażenia, a nawet może być dotkliwsza dla bogacza, bo bardziej szarga jego reputację.
Jestem przeciwny wszelkiej prewencji ze strony państwa, więc sam dopuszczam stosowanie jakichkolwiek kar w przypadku wyrządzenia faktycznej szkody, a nie "potencjalnej", ale wskazuję tylko "lepsze rozwiązanie" tego problemu, który sam stworzyli.
Oczywiście resort żadnego z tych pomysłów nawet nie weźmie pod uwagę, bo im nie chodzi ani o bezpieczeństwo, ani o sprawiedliwość, ani o poszanowanie prawa (wprost przeciwnie). Im chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. I bardzo łatwo jest to udowodnić: Założę się, że jeśli prawo to wejdzie w życie, to mandaty dla zamożnych pójdą w górę, ale te dla najmniej zarabiających nie zostaną obniżone ani o grosz.
poniedziałek, 16 września 2013
Burdel na kółkach
Główny Inspektorat Transportu Drogowego w odpowiedzi na wniosek o rozłożenie kary na raty pisze:
Główny Inspektorat Transportu Drogowego wyjaśnia, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa, ale również jako ograniczenie jego ewentualnych wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną". (czytanka)
Zgadzam się całkowicie z drugą częścią, aczkolwiek uważam, że Główny Inspektorat Transportu Drogowego nie jest właściwym organem do wydawania podobnych opinii, ale w tym samym piśmie urząd również sugeruje kierowcy jak rozporządzać budżetem domowym oraz które z posiadanych dóbr mogłaby sprzedać, więc najwyraźniej ktoś ostatnio rozszerzył kompetencje GITD.
Stwierdzenie, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa świadczy tylko o tym, że urzędnicy państwowi już dawno stracili kontakt z rzeczywistoścą. Dla nich bowiem obywatel nie jest już podmiotem, usługobiorcą - jest maszynką do zaspokajania ich głodu pieniędzy.
Inspektorowi, którego nazwiska niestety przezornie nie podano, myli się dobro publiczne z domem publicznym. To celem domu publicznego jest porządnie wydupczyć klienta i wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy. To nie jest dobro publiczne, tylko dobro urzędnika.
Dobro publiczne leży po stronie obywatela. Dobrem publicznym jest to, żeby nasz kraj był bogaty, żeby bogatym był nasz naród, ale kategorycznie nie na tym, żeby zapewniać dochód do budżetu państwa. Polega ono na tym, że państwo jest tanie i sprawne. Dobro publiczne jest tym większe im więcej pieniędzy jest w naszych kieszeniach, a nie w budżecie. W interesie publicznym jest sprawne wypełnianie przez państwo jego funkcji - wpłacanie pieniędzy do jego budżetu to tylko przykra konieczność.
Ten imbecyl z GITD miałby tyle samo racji gdyby głosił, że interes kierowców należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w kasie stacji benzynowej.
Główny Inspektorat Transportu Drogowego wyjaśnia, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa, ale również jako ograniczenie jego ewentualnych wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną". (czytanka)
Zgadzam się całkowicie z drugą częścią, aczkolwiek uważam, że Główny Inspektorat Transportu Drogowego nie jest właściwym organem do wydawania podobnych opinii, ale w tym samym piśmie urząd również sugeruje kierowcy jak rozporządzać budżetem domowym oraz które z posiadanych dóbr mogłaby sprzedać, więc najwyraźniej ktoś ostatnio rozszerzył kompetencje GITD.
Stwierdzenie, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa świadczy tylko o tym, że urzędnicy państwowi już dawno stracili kontakt z rzeczywistoścą. Dla nich bowiem obywatel nie jest już podmiotem, usługobiorcą - jest maszynką do zaspokajania ich głodu pieniędzy.
Inspektorowi, którego nazwiska niestety przezornie nie podano, myli się dobro publiczne z domem publicznym. To celem domu publicznego jest porządnie wydupczyć klienta i wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy. To nie jest dobro publiczne, tylko dobro urzędnika.
Dobro publiczne leży po stronie obywatela. Dobrem publicznym jest to, żeby nasz kraj był bogaty, żeby bogatym był nasz naród, ale kategorycznie nie na tym, żeby zapewniać dochód do budżetu państwa. Polega ono na tym, że państwo jest tanie i sprawne. Dobro publiczne jest tym większe im więcej pieniędzy jest w naszych kieszeniach, a nie w budżecie. W interesie publicznym jest sprawne wypełnianie przez państwo jego funkcji - wpłacanie pieniędzy do jego budżetu to tylko przykra konieczność.
Ten imbecyl z GITD miałby tyle samo racji gdyby głosił, że interes kierowców należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w kasie stacji benzynowej.
czwartek, 12 września 2013
Lesbopotam
Rządy "państw opiekuńczych", również Stanów Zjednoczonych, bardzo dbają o naszą linię. Walczą z napojami gazowanymi w dużych butelkach, próbują zakazywać spożywania soli, usuwają automaty z czekoladą i chrupkami ze szkół. Ciekawe, że rząd SZA nie zakazuje lesbijstwa, jako przyczyny otyłości, bo, przynajmniej według jego przedstawicieli, lesbijstwo JEST przyczyną otyłości. Gdyby tak nie było nie wydawalioby ponad dwóch milionów dolarów z pieniędzy podatników na badanie "naukawe" mające wyjaśnić, dlaczego znaczna większość lesbijek jest otyła (czytanka)
Badanie dlaczego lesbijki są grube brzmi jak pomysł kosmity, który dopiero wylądował na Ziemii i nie wie jeszcze, czym jest otyłość, ani jaka jest różnica między płciami. Ale nie Ziemianina, tym bardziej tak zwanego "naukowca".
Po pierwsze, podstawową i jedyną przyczyną otyłości jest przyjmowanie większej ilości substancji odżywczych, niż się ich spala. Nie ma żadnej innej przyczyny. Wszelkie inne kwestie w tym temacie to próba odpowiedzi na pytania "dlaczego tyle, żresz?" oraz "dlaczego tak mało spalasz?", ale nic nie jest w stanie podważyć tej prostej arytmetyki.
Po drugie, każdy rozsądny człowiek potrafi też rozwiać wątpliwość dlaczego lesbijki doprowadzają się do takiego stanu rozpasania. Bo nie dbają o siebie - nie dbają o swoje zdrowie, nie dbają o swój wygląd. Dlaczego? Aby to zrozumieć, należy sobie zadać pytanie przeciwne: Dlaczego kobiety o siebie dbają?
Dla mężczyzny.
Badanie dlaczego lesbijki są grube brzmi jak pomysł kosmity, który dopiero wylądował na Ziemii i nie wie jeszcze, czym jest otyłość, ani jaka jest różnica między płciami. Ale nie Ziemianina, tym bardziej tak zwanego "naukowca".
Po pierwsze, podstawową i jedyną przyczyną otyłości jest przyjmowanie większej ilości substancji odżywczych, niż się ich spala. Nie ma żadnej innej przyczyny. Wszelkie inne kwestie w tym temacie to próba odpowiedzi na pytania "dlaczego tyle, żresz?" oraz "dlaczego tak mało spalasz?", ale nic nie jest w stanie podważyć tej prostej arytmetyki.
Po drugie, każdy rozsądny człowiek potrafi też rozwiać wątpliwość dlaczego lesbijki doprowadzają się do takiego stanu rozpasania. Bo nie dbają o siebie - nie dbają o swoje zdrowie, nie dbają o swój wygląd. Dlaczego? Aby to zrozumieć, należy sobie zadać pytanie przeciwne: Dlaczego kobiety o siebie dbają?
Dla mężczyzny.
wtorek, 10 września 2013
Heterofobia
Organizacje gejowskie od lat głoszą, że całkowicie normalnym jest, gdy chłopcy spotykają się z chłopcami i gdy dziewczynki spotykają się z dziewczynkami. Kto się z tym nie godzi jest homofobem. Tymczasem ci sami ludzie atakują rosyjską lekkoatletkę Helenę Isinbajewą za słowa:
My uważamy za normalne, gdy chłopcy spotykają się z dziewczętami, a dziewczęta z chłopcami.
Dodatkowo domagając się odebrania jej za te słowa tytułu honorowego ambasadora młodzieżowych igrzysk olimpijskich (sznurek).
Dochodzi do tego, że można powiedzieć, że związek dwóch chłopców jest normalny, ale powiedzenie, że związek chłopca z dziewczynką jest normalny to mowa nienawiści. Świat stoi na głowie.
Zastanawiam się, czy nie zaczynamy mieć do czynienia z nowym zjawiskiem, z heterofobią.
Panna Isinbajewa poparła też zakaz propagandy homoseksualizmu wśród nieletnich, mówiąc:
Popieram działania rządu. To nie byłoby w porządku dla naszego kraju, gdybyśmy pozwolili ludziom robić na ulicach te wszystkie dziwne rzeczy.
W wypowiedzi tej nie sprzeciwia się homoseksualizmowi, jak się to jej zarzuca, ale ekshibicjonizmowi - wyraźnie mówi o tym, co robi się na ulicy, a nie o tym, co robi się w sypialni. Niestety postępowcy słyszą to co chcą słyszeć. Gdyby panna Isinbajewa powiedziała, że jest przeciwna temu, by homoseksualiści mordowali heteroseksualistów, postępowcy zapewne też nazwaliby to brakiem tolerancji.
My uważamy za normalne, gdy chłopcy spotykają się z dziewczętami, a dziewczęta z chłopcami.
Dodatkowo domagając się odebrania jej za te słowa tytułu honorowego ambasadora młodzieżowych igrzysk olimpijskich (sznurek).
Dochodzi do tego, że można powiedzieć, że związek dwóch chłopców jest normalny, ale powiedzenie, że związek chłopca z dziewczynką jest normalny to mowa nienawiści. Świat stoi na głowie.
Zastanawiam się, czy nie zaczynamy mieć do czynienia z nowym zjawiskiem, z heterofobią.
Panna Isinbajewa poparła też zakaz propagandy homoseksualizmu wśród nieletnich, mówiąc:
Popieram działania rządu. To nie byłoby w porządku dla naszego kraju, gdybyśmy pozwolili ludziom robić na ulicach te wszystkie dziwne rzeczy.
W wypowiedzi tej nie sprzeciwia się homoseksualizmowi, jak się to jej zarzuca, ale ekshibicjonizmowi - wyraźnie mówi o tym, co robi się na ulicy, a nie o tym, co robi się w sypialni. Niestety postępowcy słyszą to co chcą słyszeć. Gdyby panna Isinbajewa powiedziała, że jest przeciwna temu, by homoseksualiści mordowali heteroseksualistów, postępowcy zapewne też nazwaliby to brakiem tolerancji.
poniedziałek, 9 września 2013
Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony
Firmy budowlane w Szwecji zaczęły sprzedaż nieruchomości w "strefach wolnych od muzułmanów", czyli w osiedlach, które będą zamknięte dla wyznawców islamu (czytanka). Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę - bardzo wielu rdzennych Szwedów ma już dość hałaśliwych i nietolerancyjnych sąsiadów, więc działki, jak nietrudno się domyślić, sprzedają się świetnie. Jak jeszcze mniej trudno się domyślić, środowiska postępowe protestują, dodatkowo nazywając pomysłodawców rasistami, oczywiście niesłusznie.
Szwedzka lewica nie zauważa jednak, że osiedla te powstają jako odpowiedź na powstawanie stref zamieszkałych wyłącznie przez muzułmanów, których jest w Szwecji, ale także w całej tej części Europy, która cieszy się popularnością wśród przybyszy z Bliskiego Wschodu, coraz więcej. Zapuszczający się do nich innowierca musi się liczyć z bardzo przykrymi konsekwencjami z poderżnięciem gardła włącznie. Te strefy jednak nie są ani rasistowskie, ani nietolerancyjne.
Przypomniało mi to informację sprzed kilku tygodni, kiedy we Francji pewien developer podstępem uzyskał podpis burmistrza gminy Sallèles d’Aude w regionie Langwedocja-Roussillon, na budowę osiedla tylko dla elgiebeciarzy. Sprawa bardzo szybko ucichła. Jestem pewien, że gdyby ktoś śmiał zaproponować takie osiedle tylko dla normalnych, protestom postępowców z całego świata nie byłoby końca, a kalifornijscy geje wylewaliby do kanałów wcześniej zakupione francuskie wina.
Do mojego własnego domu mam prawo nie wpuścić Murzyna, Cygana, menela, pedofila, rosomaka. Ktoś może sobie kręcić nosem i nazywać mnie gulofobem, ale nie może mnie do niczego zmusić. I takie samo prawo powinno bezdyskusyjnie przysługiwać deweloperom, wspólnocie sąsiadów, czy sklepikarzom. Miłośnicy muzułmanów mogą sobie budować domy gdzieś indziej, między "swoimi".
Znam właścicieli nieruchomości, którzy zabraniają mieszkańcom trzymania w ich blokach psów, a nawet dzieci. Nie słychać protestów RPD, ani kynoentuzjastów. Są ludzie, którzy chętnie zapłacą za mieszkanie w takim bloku, bo cenią sobie ciszę, spokój i czyste skwerki, a miłośnicy psów, czy rodziny z dziećmi szukają mieszkań gdzieś indziej. I nie ma z tym problemu. Nie pchają się na siłę tam, gdzie ich nie chcą.
Jest powiedzenie "dobry płot to dobrzy sąsiedzi". Jeśli człowiekowi narzuca się coś wbrew woli i siłą - tolerancję gejostwa, Murzynów, Arabów itd., to siłą rzeczy będzie do nich bardziej uprzedzony. To jest zarzewie wszelkich konfliktów. A jak człowiekowi da się spokój i pozwoli mu żyć zgodnie z jego własną wizją i własnym systemem wartości, to i on będzie szczęśliwy, a także ci geje, Murzyni i pozostałe mniejszości, które przestaną walczyć o jego akceptację.
Podsumować to można dialogiem żyda Gwidona Orefice z synem Jozue z włoskiego filmu "Życie jest piękne" Roberta Benigniego. Akcja filmu rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej. Jozue zauważa w witrynie sklepowej napis "Żydom i psom wstęp wzbroniony":
- Dlaczego żydzi i psy nie mogą wchodzić?
- Po prostu nie chcą, żeby żydzi tam wchodzili. Każdy robi to, na co ma ochotę.
[...]
- My wszystkich wpuszczamy do naszej księgarni...
- Nie, dzisiaj my też tak napiszemy. Czego nie lubisz?
- Pająków.
- A ja Wizygotów. Napiszemy "Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony".
Szwedzka lewica nie zauważa jednak, że osiedla te powstają jako odpowiedź na powstawanie stref zamieszkałych wyłącznie przez muzułmanów, których jest w Szwecji, ale także w całej tej części Europy, która cieszy się popularnością wśród przybyszy z Bliskiego Wschodu, coraz więcej. Zapuszczający się do nich innowierca musi się liczyć z bardzo przykrymi konsekwencjami z poderżnięciem gardła włącznie. Te strefy jednak nie są ani rasistowskie, ani nietolerancyjne.
Przypomniało mi to informację sprzed kilku tygodni, kiedy we Francji pewien developer podstępem uzyskał podpis burmistrza gminy Sallèles d’Aude w regionie Langwedocja-Roussillon, na budowę osiedla tylko dla elgiebeciarzy. Sprawa bardzo szybko ucichła. Jestem pewien, że gdyby ktoś śmiał zaproponować takie osiedle tylko dla normalnych, protestom postępowców z całego świata nie byłoby końca, a kalifornijscy geje wylewaliby do kanałów wcześniej zakupione francuskie wina.
Do mojego własnego domu mam prawo nie wpuścić Murzyna, Cygana, menela, pedofila, rosomaka. Ktoś może sobie kręcić nosem i nazywać mnie gulofobem, ale nie może mnie do niczego zmusić. I takie samo prawo powinno bezdyskusyjnie przysługiwać deweloperom, wspólnocie sąsiadów, czy sklepikarzom. Miłośnicy muzułmanów mogą sobie budować domy gdzieś indziej, między "swoimi".
Znam właścicieli nieruchomości, którzy zabraniają mieszkańcom trzymania w ich blokach psów, a nawet dzieci. Nie słychać protestów RPD, ani kynoentuzjastów. Są ludzie, którzy chętnie zapłacą za mieszkanie w takim bloku, bo cenią sobie ciszę, spokój i czyste skwerki, a miłośnicy psów, czy rodziny z dziećmi szukają mieszkań gdzieś indziej. I nie ma z tym problemu. Nie pchają się na siłę tam, gdzie ich nie chcą.
Jest powiedzenie "dobry płot to dobrzy sąsiedzi". Jeśli człowiekowi narzuca się coś wbrew woli i siłą - tolerancję gejostwa, Murzynów, Arabów itd., to siłą rzeczy będzie do nich bardziej uprzedzony. To jest zarzewie wszelkich konfliktów. A jak człowiekowi da się spokój i pozwoli mu żyć zgodnie z jego własną wizją i własnym systemem wartości, to i on będzie szczęśliwy, a także ci geje, Murzyni i pozostałe mniejszości, które przestaną walczyć o jego akceptację.
Podsumować to można dialogiem żyda Gwidona Orefice z synem Jozue z włoskiego filmu "Życie jest piękne" Roberta Benigniego. Akcja filmu rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej. Jozue zauważa w witrynie sklepowej napis "Żydom i psom wstęp wzbroniony":
- Dlaczego żydzi i psy nie mogą wchodzić?
- Po prostu nie chcą, żeby żydzi tam wchodzili. Każdy robi to, na co ma ochotę.
[...]
- My wszystkich wpuszczamy do naszej księgarni...
- Nie, dzisiaj my też tak napiszemy. Czego nie lubisz?
- Pająków.
- A ja Wizygotów. Napiszemy "Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony".
piątek, 6 września 2013
Diabeł stróż
Większości zwolenników państwa opiekuńczego brak piątej klepki. Dosłownie - są to ludzie całkowicie niezdolni do samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków. Ilekroć czytam w internecie o podwyżce płacminu, o zmianie w kodeksie pracy, o kosztach pracy, natrafiam na mnóstwo komentarzy (kilkanaście, kilkadziesiąt pod każdym artykułem) z obelgami pod adresem właścicieli firm, o wyzysku i o tym, jak to dobrze, że państwo chce nam pomóc.
Wciąż czytam, że chlebodawca, który DAJE pracownikowi pieniądze na podstawie DOBROWOLNEJ obustronnej umowy jest wyzyskiwaczem i dusigroszem, a państwo, które im obu pieniądze ZABIERA pod PRZYMUSEM to zbawiciel.
Przecież trzeba mie nie po kolei w głowie, żeby w to wierzyć!
Ale głoszenie tego i utwierdzanie ludzi w tej wierze jest bardzo ważne dla beneficjentów tego systemu. Bo kiedy pracodawcy i pracownicy zorientują się, że są sprzymierzeńcami, a opiekuńcze państwo jest ich wspólnym wrogiem, to obecny system runie. Bo trwająca walka między jednymi a drugimi jest jego fundamentem.
Wciąż czytam, że chlebodawca, który DAJE pracownikowi pieniądze na podstawie DOBROWOLNEJ obustronnej umowy jest wyzyskiwaczem i dusigroszem, a państwo, które im obu pieniądze ZABIERA pod PRZYMUSEM to zbawiciel.
Przecież trzeba mie nie po kolei w głowie, żeby w to wierzyć!
Ale głoszenie tego i utwierdzanie ludzi w tej wierze jest bardzo ważne dla beneficjentów tego systemu. Bo kiedy pracodawcy i pracownicy zorientują się, że są sprzymierzeńcami, a opiekuńcze państwo jest ich wspólnym wrogiem, to obecny system runie. Bo trwająca walka między jednymi a drugimi jest jego fundamentem.
środa, 4 września 2013
Czynna bierność
Komentator pod wpisem Primum non nocere zamieścił następującą uwagę:
"Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak"
Powiedział lekarz, który nie zajął się pacjentem.
Faktycznie lekarz ów nie wykonał żadnej fizycznej czynności, która pogorszyła stan pacjenta, ale w tej sytuacji należy spojrzeć na sprawę nieco inaczej. Jeżeli mówimy o ludziach związanych pewną umową (lub przysięgą), jak lekarz, strażak, żołnierz, czy nawet kontrahent w interesach, to tym czynem z ich strony, za który ponoszą odpowiedzialność, jest również złamanie tej umowy - bo ono narusza status quo.
Jeśli zatem lekarz z przykładu w tym czasie miał obowiązek zająć się pacjentem, a tego nie uczynił, to jak najbardziej może zostać ukarany - nie za nieudzielenie pomocy, tylko za zlekceważenie swojego obowiązku. Tak samo karze podlega żołnierz, który nie wykona rozkazu, tak samo przysługuje mi zadośćuczynienie od dostawcy pizzy, jeśli przyjedzie po upływie 20 minut.
Bezczynność w sensie fizycznym nie znaczy jeszcze, że nie robię czegoś złego. W przeciwnym razie można byłoby powiedzieć, że skoro niewierny mąż był "na dole", to nie doszło do zdrady małżeńskiej.
"Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak"
Powiedział lekarz, który nie zajął się pacjentem.
Faktycznie lekarz ów nie wykonał żadnej fizycznej czynności, która pogorszyła stan pacjenta, ale w tej sytuacji należy spojrzeć na sprawę nieco inaczej. Jeżeli mówimy o ludziach związanych pewną umową (lub przysięgą), jak lekarz, strażak, żołnierz, czy nawet kontrahent w interesach, to tym czynem z ich strony, za który ponoszą odpowiedzialność, jest również złamanie tej umowy - bo ono narusza status quo.
Jeśli zatem lekarz z przykładu w tym czasie miał obowiązek zająć się pacjentem, a tego nie uczynił, to jak najbardziej może zostać ukarany - nie za nieudzielenie pomocy, tylko za zlekceważenie swojego obowiązku. Tak samo karze podlega żołnierz, który nie wykona rozkazu, tak samo przysługuje mi zadośćuczynienie od dostawcy pizzy, jeśli przyjedzie po upływie 20 minut.
Bezczynność w sensie fizycznym nie znaczy jeszcze, że nie robię czegoś złego. W przeciwnym razie można byłoby powiedzieć, że skoro niewierny mąż był "na dole", to nie doszło do zdrady małżeńskiej.
wtorek, 3 września 2013
Wszystkie związki na plasterki!
OPZZ proponuje skrócenie tygodnia pracy z 40 do 38 godzin (czytanka), przy zachowaniu tych samych wynagrodzeń. OPZZ zapomina, że przedsiębiorca płaci pracownikowi za wykonaną pracę, a nie zryczałtowany czynsz miesięczny. Wprawdzie wypłacanie pensji w większości wypadków wygląda jak miesięczny czynsz za wynajem pracownika, ale jest to tylko forma - w rzeczywistości wypłata jest oparta na "przeciętnej" miesięcznej wydajności pracownika. Jeśli pracownik ten pracuje nie 40, tylko 38 godzin w tygodniu, to jego miesięczna wydajność się zmniejsza.
Postulat skrócenie tygodnia pracy o dwie godziny, przy zachowaniu tej samej stawki miesięcznej, to tak naprawdę, oprócz obniżenia wydajności pracownika, postulat dania każdemu pracującemu Polakowi podwyżki w wysokości 5,3 procent za godzinę pracy.
W efekcie przedsiębiorca będzie miał dwa wyjścia - albo pogodzić się z obniżoną o 5 procent produkcją - albo zatrudni dodatkowych pracowników. Niezależnie od wyboru, w wielu przypadkach będzie to oznaczało powolne bankructwo firmy. Nie może być inaczej, bo skoro obecnie upada blisko tysiąc firm rocznie (455 w pierwszym półroczu 2013), to oczywistym jest, że po dodatkowym obciążeniu przedsiębiorców liczba ta wzrośnie.
OPZZ zauważa także, że w krajach w których obowiązuje krótszy tydzień pracy, jest niższe bezrobocie. Przyczyn bezrobocia jest wiele. OPZZ nie podaje, jakie kraje ma na myśli, więc trudno jest prowadzić jakieś porównanie, ale w ciemno mogę przyznać im rację. Tak, jeśli zostanie skrócony tydzień pracy o dwie godziny, zatrudnienie wzrośnie, bo ktoś te dwie dodatkowe godziny będzie musiał wypracować. Ale jeśli skrócimy tydzień pracy o połowę, to jeszcze bardziej zmniejszymy bezrobocie! Pod warunkiem jednak, że wynagrodzenie w przeliczeniu na godzinę się nie zmieni - bo podejrzewam, że we wspomnianych krajach pensja jest dostosowana do wydajności, a nie sztucznie windowana przez darmozjadów ze związkow zawodowych.
Źródło problemu jak zwykle leży w tym, że związki zawodowe, a za nimi państwo, "wpieprzają się między wódkę a zakąskę". Jeśli pozwolą pracownikom dogadywać się z pracodawcami bez ograniczeń, to już oni tak się dogadają, że i jedni będą zadowoleni, i drudzy.
JKM mówi "wszystkie związki na Powązki", ale dla mnie ten cmentarz to piękny zabytek, miejsce spoczynku wielu zacnych ludzi, również moich przodków i jestem przeciwny kalaniu ich pamięci tak plugawym sąsiedztwem. Ja mówię: Wszystkie związki do anonimowej zbiorowej mogiły w środku buszu gdzieś bardzo daleko od Polski! A przed pogrzebem, jak mawiał Kapral: Na plas-ter-ki!
Postulat skrócenie tygodnia pracy o dwie godziny, przy zachowaniu tej samej stawki miesięcznej, to tak naprawdę, oprócz obniżenia wydajności pracownika, postulat dania każdemu pracującemu Polakowi podwyżki w wysokości 5,3 procent za godzinę pracy.
W efekcie przedsiębiorca będzie miał dwa wyjścia - albo pogodzić się z obniżoną o 5 procent produkcją - albo zatrudni dodatkowych pracowników. Niezależnie od wyboru, w wielu przypadkach będzie to oznaczało powolne bankructwo firmy. Nie może być inaczej, bo skoro obecnie upada blisko tysiąc firm rocznie (455 w pierwszym półroczu 2013), to oczywistym jest, że po dodatkowym obciążeniu przedsiębiorców liczba ta wzrośnie.
OPZZ zauważa także, że w krajach w których obowiązuje krótszy tydzień pracy, jest niższe bezrobocie. Przyczyn bezrobocia jest wiele. OPZZ nie podaje, jakie kraje ma na myśli, więc trudno jest prowadzić jakieś porównanie, ale w ciemno mogę przyznać im rację. Tak, jeśli zostanie skrócony tydzień pracy o dwie godziny, zatrudnienie wzrośnie, bo ktoś te dwie dodatkowe godziny będzie musiał wypracować. Ale jeśli skrócimy tydzień pracy o połowę, to jeszcze bardziej zmniejszymy bezrobocie! Pod warunkiem jednak, że wynagrodzenie w przeliczeniu na godzinę się nie zmieni - bo podejrzewam, że we wspomnianych krajach pensja jest dostosowana do wydajności, a nie sztucznie windowana przez darmozjadów ze związkow zawodowych.
Źródło problemu jak zwykle leży w tym, że związki zawodowe, a za nimi państwo, "wpieprzają się między wódkę a zakąskę". Jeśli pozwolą pracownikom dogadywać się z pracodawcami bez ograniczeń, to już oni tak się dogadają, że i jedni będą zadowoleni, i drudzy.
JKM mówi "wszystkie związki na Powązki", ale dla mnie ten cmentarz to piękny zabytek, miejsce spoczynku wielu zacnych ludzi, również moich przodków i jestem przeciwny kalaniu ich pamięci tak plugawym sąsiedztwem. Ja mówię: Wszystkie związki do anonimowej zbiorowej mogiły w środku buszu gdzieś bardzo daleko od Polski! A przed pogrzebem, jak mawiał Kapral: Na plas-ter-ki!
Subskrybuj:
Posty (Atom)