Wypowiedź ojca Rydzyka w Parlamencie Europejskim, że od 1939 roku Polską nie rządzą Polacy wywołała oburzenie... Światowego Kongresu Żydów. Co? W rzeczy samej, jak podaje serwis TVN24.
Przytoczona wypowiedź, według ŚKŻ "pośrednio sugeruje", że to właśnie Żydzi rządzą Polską.
Nie mam pojęcia jak to wyczytali, ale jak to skomentował uczestnik jednego z forów, "uderz w stół, a nożyce się odezwą". Również Książę Gorczakow mawiał by nie wierzyć nie zdementowanym doniesieniom. Jednak nie to tu jest najdziwniejsze.
Najdziwniejsze jest to, że nawet gdyby ojciec dyrektor zasugerował bezpośrednio, że Polską rządzą Żydzi, to w jaki sposób miałoby to ich urazić? Gdyby ktoś powiedział, że od 1939 roku Polską rządzi Staszek z Halinowa, to ja na pewno bym się nie sprzeciwiał. Zapewne zapytany nie potwierdziłbym tego, ale w żadnym razie nie robiłbym z tego afery. Nie sądzę, by piłkarze klubu z Glasgow obruszali się, czytając na moim blogu komentarz "Glagow Rangers rządzą". Posiadanie władzy to powód do dumy.
Ale kto zrozumie Żydów? Prawdziwy mężczyzna, któremu w bójce ulicznej rozbito głowę i pozostawiono w kałuży krwi, następnego dnia powie, że sam położył pół tuzina osiłków, a rozbita głowa to tylko draśnięcie, którego zaznał, zderzywszy się z pociągiem towarowym, kiedy gonił tamtych pierzchających w popłochu przez tory. Żydzi inaczej. Wiecznie rozdmuchują swoje porażki, starając się nic nie mówić o sukcesach. Przynajmniej jako naród. Co się o nich dobrego nie powie, to zawsze jest obelżywe i okrutne.
To odgrywanie permanentnych nieudaczników i ciamciaramć zapewne nie wynika z niskiego poczucia własnej wartości. Tu jest głębszy cel. W cywilizowanym państwie aby odnieść sukces trzeba być silnym, groźnym i niezwyciężonym. Dzisiejszy świat sprzyja niedojdom - warto więc takich udawać. I oni o tym wiedzą.
ŚKŻ zapewne uznałoby powyższą wypowiedź, chwalącą ich spryt i przebiegłość, za mowę nienawiści.
czwartek, 30 czerwca 2011
wtorek, 28 czerwca 2011
Niezbyt darmowa edukacja
W poprzednim wpisie na temat obowiązku szkolnego jasno wykazałem, że szkoła na żadnym poziomie edukacji nie powinna być obowiązkowa i już nie mam zamiaru do tego wracać. W tym wpisie poruszę kwestię finansową, która również była częstym tematem w komentarzach.
Błędem jest porównywanie miesięcznych kosztów szkoły przed i po prywatyzacji. Przede wszystkim szkole prywatnej płaci się w okresie, kiedy dziecko faktycznie jest w szkole, czyli przez te kilka - kilkanaście lat. Za szkołę państwową płaci się całe życie. Po drugie czesne w szkole prywatnej płaci się tylko w miesiącach nauki, czyli z wyłączeniem miesięcy letnich. Po trzecie Za szkołę prywatną płaci się za dziecko. Za szkołę państwową tyle samo płaci wieczny kawaler i tyle samo płaci rodzina wielodzietna. Co oczywiście nie jest sprawiedliwe, bo ten pierwszy ze swoich pieniędzy nie ma nic, choć tak samo ciężko na nie pracuje.
Podawałem już przykład dwóch rodzin z trójką nastolatków. W pierwszej wszyscy się uczą, w drugiej najmłodsze dziecko ma kosztowną chorobę, więc dwójka braci zamiast się uczyć poszła do pracy, by pomóc bratu i rodzicom. Druga rodzina płaci na państwową szkołę dwa razy więcej, niż pierwsza. To nie jest sprawiedliwość. To jest niewolnictwo. Druga rodzina jest WYZYSKIWANA po to, by dzieci z pierwszej mogły się uczyć.
Proponuję zatem policzyć faktyczny koszt kształcenia w "bezpłatnej" szkole państwowej. Wystarczy pięć minut w Internecie i mam przegląd danych dla Warszawy:
Liczba uczniów rozpoczynających naukę w roku szkolnym 2010/2011 w szkołach prowadzonych przez miasto (od przedszkola do szkół średnich) - 207 170. Na cel ten miasto przeznaczyło w roku 2010 kwotę 2 209 882 129,91 zł. Roczne kształcenie jednego dziecka w państwowej szkole kosztuje miasto 10 667 złotych. Biorąc pod uwagę, że szkoła trwa niecałe 10 miesięcy w roku jest to ponad 1 000 złotych miesięcznie. A są to tylko pieniądze przeznaczone na ten cel przez miasto, zatem nie uwzględniłem wpływów z budżetu państwa oraz kosztów administracji państwowej związanej z edukacją. Jeśli wierzyć Kage, koszta te to dodatkowe 472 złote miesięcznie.
Miesiąc w najdroższych ponadpodstawowych szkołach prywatnych kosztuje niewiele ponad tysiąc złotych. Ceny w tych tańszych zaczynają się od 400 złotych za miesiąc, zatem są blisko czterokrotnie tańsze niż państwowe. Po uwolnieniu rynku będą jeszcze tańsze.
A jeśli ktoś nie wierzy liczbom, to podam argument zdroworozsądkowy: Co jest tańsze: zapłacić za naukę dziecka szkole, czy zapłacić za tę samą naukę szkole, urzędnikom, ministerstwu finansów i ministerstwu edukacji? Nie da się z tego worka wyjąć więcej, niż się włożyło. Ktoś, kto twierdzi, że państwo daje coś za darmo, jest najlepszym przykładem na to, że system edukacyjny nie spisał się w jego przypadku zbyt dobrze.
Po proponowanej reformie z tego worka nie tylko odpadną koszty biurokracji, ale także zarządzanie samymi szkołami będzie bardziej racjonalne, bo prywatne. Po uwolnieniu rynku w szkolnictwie ceny zatem spadną. Nie ma najmniejszych powodów, żeby w szkole prywatnej koszt edukacji jednego dziecka był wyższy niż w szkole państwowej o tym samym poziomie. Jeśli właściciel takiej szkoły będzie zawyżał czesne, to rychło znajdzie się jakiś wredny kapitalista, który postawi w sąsiedztwie tańszą szkołę. Jest to ABC działania wolnego rynku.
Jeśli obecnie są nauczyciele, którym opłaca się pracować za pensję państwową, to będzie im się opłacało pracować za tę samą pensję w szkole prywatnej, zwłaszcza, jeśli dodatkowo zdejmiemy z nich obciążenia, które zdjąć zamierzamy. Wówczas nawet najbiedniejszych rodziców stać będzie na edukację ich pociech, bo będzie ona kosztowała mniej niż suma zabierana im na ten cel w podatkach obecnie.
Kage odpowiada:
600 złotych to wcale nie najtańsza szkoła, również w obecnym zniewolonym rynku. Ponadto nawet najgorsza prywatna szkoła jest lepsza od państwowej, bo państwowa nie musi zabiegać o klienta. Więc nawet jeśli rodzic nie wysupła tych dwustu dodatkowych złotych, to dziecko i tak zyska. I w ogóle argument taki jest bez sensu, bo nawet jeśli wysupła te pieniądze, to Kage mógłby powiedzieć, że za kolejne dwieście będzie jeszcze lepsza szkoła, więc chyba lepiej znowu dopłacić i po paru takich iteracjach z triumfem udowodni, że ludzi nie stać na to, by ich pociechy studiowały w prestiżowych szkołach za granicą. Różne są portfele, to i ceny są różne.
A jeśli ojca nie stać na posłanie dziecka do szkoły, mimo, że będzie mniej łupiony przez państwo, to też są sposoby. Obecnie rodzic spłaca gorszej jakości edukację dziecka przez całe życie na niekorzystnych warunkach, bo u państwa. Dlaczego zatem nie wziąć kredytu na dobrą edukację, który spłaci szybciej i taniej?
Poza tym rodzic nie musi decydować się na pełny kurs. To nie jest PRLowska kawiarnia, gdzie kawa i ciastko są już w pakiecie. Przecież mogę uznać, że moje dziecko nie musi chodzić na lekcje śpiewu, plastyki, czy środowiska, na którym uczy się o dziurze ozonowej i teorii Gore'a. Jeśli chodzę z dzieciakami co sobotę na pływalnie i na rower, to po jakie licho mam jeszcze płacić za WF. A jeśli jestem księgowym, to i rachunków je nauczę sam. Kiedy wreszcie ministerstwo zlezie mi z karku, to już ja będę potrafił dobrać najlepszy zestaw dla moich pociech, dokładnie tak jak w prywatnej restauracji.
No i kwestia szkół powstających przy kościołach, gdzie księża i zakonnice, czy też fundacje charytatywne z radością będą uczyć i wychowywać te dzieci, których rodzice postanowią na pociesze oszczędzić.
Skoro jest taka masa ludzi, również nieposiadających dzieci w wieku szkolnym, którzy uważają, że państwo powinno im pod przymusem zabierać pieniądze na edukację innych, to rozumiem, że jeśli obowiązku tego nie będzie, to sami będą na ten cel przeznaczać część swojej pensji, nieprawdaż? Chyba, że głosy te to tylko festiwal hipokryzji.
Jest też kwestia moralna. Jeżeli ja ciężko i uczciwie pracuję, jeżeli poświęcam na pracę dużo czasu, również tego, który mógłbym poświęcić na przebywanie z dziećmi, żeby więcej zarobić, to również po to, bym mógł za te pieniądze zapewnić im lepszą edukację i lepsze perspektywy, niż sąsiad, który raz na pół roku wywalany jest z roboty, a większość wypłaty przepija, a nie po to, żeby wrzucać moje ciężko wypracowane pieniądze do jednego wora razem z nierobami. Jaką mam motywację do lepszej pracy, gdy muszę płacić na szkołę więcej niż sąsiad (bo płacę wyższe podatki), a moje dziecko uczy się w tej samej klasie, co syn tamtego?
Prywatna szkoła wychowuje również rodziców. Uczy ich odpowiedzialności za swoje dzieci. Postawa obojętna, kiedy rodzica nie obchodzi co z tym dzieckiem się dzieje między ósmą a piętnastą przynosi gorsze efekty niż postawa odpowiedzialna.
Anonim pisze:
Argument całkowicie chybiony. Przez setki lat szkolnictwo było płatne, a mimo to ludzie biedni stawali się milionerami. Co więcej, przy obecnym systemie edukacji sporo mamy magistrów, którzy zarabiają minimalne stawki, oraz hydraulików żyjących na bardzo przyzwoitym poziomie. Dzieje się tak, gdyż obowiązek szkolny i sztywny program zachwiały równowagę między edukacją a rynkiem pracy.
Do wyjścia z biedy nie potrzebna jest edukacja. Historia zna wiele przypadków milionerów analfabetów. Bogactwo zdobywa się ciężką pracą. Szkoła nie jest najważniejsza. Ważniejszy jest spryt, odwaga i przedsiębiorczość. Edukacja bywa pomocna, ale nie jest warunkiem koniecznym. W obecnej zaś formie często przeszkadza się bogacić, wbijając do podatnych główek ideologię socjalizmu.
Bardzo mnie zaskoczyło stanowisko kilku komentatorów. Koronnym argumentem dla nich jest:
Tylko czy to jest uczciwe rozwiązanie? Absolutnie nie! Owszem, rodzice płacą mniej za edukację swoich dzieci. Ale wszyscy inni płacą dużo więcej za nic! Płacą za coś, z czego nie mają najmniejszej korzyści! Łatwo jest mówić, że system jest dobry, kiedy daje nam pieniądze, ale żeby nam dać, komuś musi odebrać, nie dając nic w zamian. I dla nich ten system jest zły i bandycki. Tak jak było z Kalim i kradzieżą krowy.
Zapewne motocykliści też byliby szczęśliwsi, gdyby na ich jednoślady składali się nie tylko oni, ale też i ci, którzy motocyklami nie jeżdżą. Dlaczego o to nie powalczyć?
System, w którym cały kolektyw płaci za usługę, czy towar, z którego korzystają nieliczni nazywa się KOMUNIZM. Radzę więc być ostrożnym z wypowiadaniem życzeń, bo jeszcze gotowe się ziścić.
Błędem jest porównywanie miesięcznych kosztów szkoły przed i po prywatyzacji. Przede wszystkim szkole prywatnej płaci się w okresie, kiedy dziecko faktycznie jest w szkole, czyli przez te kilka - kilkanaście lat. Za szkołę państwową płaci się całe życie. Po drugie czesne w szkole prywatnej płaci się tylko w miesiącach nauki, czyli z wyłączeniem miesięcy letnich. Po trzecie Za szkołę prywatną płaci się za dziecko. Za szkołę państwową tyle samo płaci wieczny kawaler i tyle samo płaci rodzina wielodzietna. Co oczywiście nie jest sprawiedliwe, bo ten pierwszy ze swoich pieniędzy nie ma nic, choć tak samo ciężko na nie pracuje.
Podawałem już przykład dwóch rodzin z trójką nastolatków. W pierwszej wszyscy się uczą, w drugiej najmłodsze dziecko ma kosztowną chorobę, więc dwójka braci zamiast się uczyć poszła do pracy, by pomóc bratu i rodzicom. Druga rodzina płaci na państwową szkołę dwa razy więcej, niż pierwsza. To nie jest sprawiedliwość. To jest niewolnictwo. Druga rodzina jest WYZYSKIWANA po to, by dzieci z pierwszej mogły się uczyć.
Ja wiem, że edukacja jest ważna. Ale dla nas ważniejsza jest wolność i sprawiedliwość.
Proponuję zatem policzyć faktyczny koszt kształcenia w "bezpłatnej" szkole państwowej. Wystarczy pięć minut w Internecie i mam przegląd danych dla Warszawy:
Liczba uczniów rozpoczynających naukę w roku szkolnym 2010/2011 w szkołach prowadzonych przez miasto (od przedszkola do szkół średnich) - 207 170. Na cel ten miasto przeznaczyło w roku 2010 kwotę 2 209 882 129,91 zł. Roczne kształcenie jednego dziecka w państwowej szkole kosztuje miasto 10 667 złotych. Biorąc pod uwagę, że szkoła trwa niecałe 10 miesięcy w roku jest to ponad 1 000 złotych miesięcznie. A są to tylko pieniądze przeznaczone na ten cel przez miasto, zatem nie uwzględniłem wpływów z budżetu państwa oraz kosztów administracji państwowej związanej z edukacją. Jeśli wierzyć Kage, koszta te to dodatkowe 472 złote miesięcznie.
Miesiąc w najdroższych ponadpodstawowych szkołach prywatnych kosztuje niewiele ponad tysiąc złotych. Ceny w tych tańszych zaczynają się od 400 złotych za miesiąc, zatem są blisko czterokrotnie tańsze niż państwowe. Po uwolnieniu rynku będą jeszcze tańsze.
A jeśli ktoś nie wierzy liczbom, to podam argument zdroworozsądkowy: Co jest tańsze: zapłacić za naukę dziecka szkole, czy zapłacić za tę samą naukę szkole, urzędnikom, ministerstwu finansów i ministerstwu edukacji? Nie da się z tego worka wyjąć więcej, niż się włożyło. Ktoś, kto twierdzi, że państwo daje coś za darmo, jest najlepszym przykładem na to, że system edukacyjny nie spisał się w jego przypadku zbyt dobrze.
Po proponowanej reformie z tego worka nie tylko odpadną koszty biurokracji, ale także zarządzanie samymi szkołami będzie bardziej racjonalne, bo prywatne. Po uwolnieniu rynku w szkolnictwie ceny zatem spadną. Nie ma najmniejszych powodów, żeby w szkole prywatnej koszt edukacji jednego dziecka był wyższy niż w szkole państwowej o tym samym poziomie. Jeśli właściciel takiej szkoły będzie zawyżał czesne, to rychło znajdzie się jakiś wredny kapitalista, który postawi w sąsiedztwie tańszą szkołę. Jest to ABC działania wolnego rynku.
Jeśli obecnie są nauczyciele, którym opłaca się pracować za pensję państwową, to będzie im się opłacało pracować za tę samą pensję w szkole prywatnej, zwłaszcza, jeśli dodatkowo zdejmiemy z nich obciążenia, które zdjąć zamierzamy. Wówczas nawet najbiedniejszych rodziców stać będzie na edukację ich pociech, bo będzie ona kosztowała mniej niż suma zabierana im na ten cel w podatkach obecnie.
Kage odpowiada:
A teraz jeżeli miałbyś posłać dziecko do szkoły za 600zł (najtańsze znalezione na szybko), wiedząc, że poziom jest tam przeciętny, to nie lepiej byłoby zapłacić te 200zł więcej żeby posłać dziecko do najlepszej szkoły? A co jeżeli nie będzie Cię stać, by posłać dziecko do renomowanego liceum, mimo iż wiesz, że sobie poradzi i otworzy to mu drzwi do lepszej przyszłości a na stypendium się nie łapie?
600 złotych to wcale nie najtańsza szkoła, również w obecnym zniewolonym rynku. Ponadto nawet najgorsza prywatna szkoła jest lepsza od państwowej, bo państwowa nie musi zabiegać o klienta. Więc nawet jeśli rodzic nie wysupła tych dwustu dodatkowych złotych, to dziecko i tak zyska. I w ogóle argument taki jest bez sensu, bo nawet jeśli wysupła te pieniądze, to Kage mógłby powiedzieć, że za kolejne dwieście będzie jeszcze lepsza szkoła, więc chyba lepiej znowu dopłacić i po paru takich iteracjach z triumfem udowodni, że ludzi nie stać na to, by ich pociechy studiowały w prestiżowych szkołach za granicą. Różne są portfele, to i ceny są różne.
A jeśli ojca nie stać na posłanie dziecka do szkoły, mimo, że będzie mniej łupiony przez państwo, to też są sposoby. Obecnie rodzic spłaca gorszej jakości edukację dziecka przez całe życie na niekorzystnych warunkach, bo u państwa. Dlaczego zatem nie wziąć kredytu na dobrą edukację, który spłaci szybciej i taniej?
Poza tym rodzic nie musi decydować się na pełny kurs. To nie jest PRLowska kawiarnia, gdzie kawa i ciastko są już w pakiecie. Przecież mogę uznać, że moje dziecko nie musi chodzić na lekcje śpiewu, plastyki, czy środowiska, na którym uczy się o dziurze ozonowej i teorii Gore'a. Jeśli chodzę z dzieciakami co sobotę na pływalnie i na rower, to po jakie licho mam jeszcze płacić za WF. A jeśli jestem księgowym, to i rachunków je nauczę sam. Kiedy wreszcie ministerstwo zlezie mi z karku, to już ja będę potrafił dobrać najlepszy zestaw dla moich pociech, dokładnie tak jak w prywatnej restauracji.
No i kwestia szkół powstających przy kościołach, gdzie księża i zakonnice, czy też fundacje charytatywne z radością będą uczyć i wychowywać te dzieci, których rodzice postanowią na pociesze oszczędzić.
Skoro jest taka masa ludzi, również nieposiadających dzieci w wieku szkolnym, którzy uważają, że państwo powinno im pod przymusem zabierać pieniądze na edukację innych, to rozumiem, że jeśli obowiązku tego nie będzie, to sami będą na ten cel przeznaczać część swojej pensji, nieprawdaż? Chyba, że głosy te to tylko festiwal hipokryzji.
Jest też kwestia moralna. Jeżeli ja ciężko i uczciwie pracuję, jeżeli poświęcam na pracę dużo czasu, również tego, który mógłbym poświęcić na przebywanie z dziećmi, żeby więcej zarobić, to również po to, bym mógł za te pieniądze zapewnić im lepszą edukację i lepsze perspektywy, niż sąsiad, który raz na pół roku wywalany jest z roboty, a większość wypłaty przepija, a nie po to, żeby wrzucać moje ciężko wypracowane pieniądze do jednego wora razem z nierobami. Jaką mam motywację do lepszej pracy, gdy muszę płacić na szkołę więcej niż sąsiad (bo płacę wyższe podatki), a moje dziecko uczy się w tej samej klasie, co syn tamtego?
Prywatna szkoła wychowuje również rodziców. Uczy ich odpowiedzialności za swoje dzieci. Postawa obojętna, kiedy rodzica nie obchodzi co z tym dzieckiem się dzieje między ósmą a piętnastą przynosi gorsze efekty niż postawa odpowiedzialna.
Anonim pisze:
Szkolnictwo podstawowe musi pozostać bezpłatne, aby nie zamykać biedocie drogi do wydostania się z biedy.
Argument całkowicie chybiony. Przez setki lat szkolnictwo było płatne, a mimo to ludzie biedni stawali się milionerami. Co więcej, przy obecnym systemie edukacji sporo mamy magistrów, którzy zarabiają minimalne stawki, oraz hydraulików żyjących na bardzo przyzwoitym poziomie. Dzieje się tak, gdyż obowiązek szkolny i sztywny program zachwiały równowagę między edukacją a rynkiem pracy.
Do wyjścia z biedy nie potrzebna jest edukacja. Historia zna wiele przypadków milionerów analfabetów. Bogactwo zdobywa się ciężką pracą. Szkoła nie jest najważniejsza. Ważniejszy jest spryt, odwaga i przedsiębiorczość. Edukacja bywa pomocna, ale nie jest warunkiem koniecznym. W obecnej zaś formie często przeszkadza się bogacić, wbijając do podatnych główek ideologię socjalizmu.
Bardzo mnie zaskoczyło stanowisko kilku komentatorów. Koronnym argumentem dla nich jest:
Bo teraz nie płacą tylko zainteresowani a całe społeczeństwo- Ci bezdzietni, Ci których dzieci jeszcze do szkoły nie chodzą i Ci, którzy już swoje dzieci wyedukowali.
Tylko czy to jest uczciwe rozwiązanie? Absolutnie nie! Owszem, rodzice płacą mniej za edukację swoich dzieci. Ale wszyscy inni płacą dużo więcej za nic! Płacą za coś, z czego nie mają najmniejszej korzyści! Łatwo jest mówić, że system jest dobry, kiedy daje nam pieniądze, ale żeby nam dać, komuś musi odebrać, nie dając nic w zamian. I dla nich ten system jest zły i bandycki. Tak jak było z Kalim i kradzieżą krowy.
Zapewne motocykliści też byliby szczęśliwsi, gdyby na ich jednoślady składali się nie tylko oni, ale też i ci, którzy motocyklami nie jeżdżą. Dlaczego o to nie powalczyć?
System, w którym cały kolektyw płaci za usługę, czy towar, z którego korzystają nieliczni nazywa się KOMUNIZM. Radzę więc być ostrożnym z wypowiadaniem życzeń, bo jeszcze gotowe się ziścić.
niedziela, 26 czerwca 2011
Kara śmierci a dzban bez dna
Na portalu Wirtualnej Polski podano wyliczenia amerykańskich badaczy twierdzących, że kara śmierci jest bardziej kosztowna niż kara dożywocia. Podane argumenty wskazują jednak niezbicie, iż sytuacja taka ma miejsce w wyniku upośledzonego systemu sądownictwa. Oczywistym jest przecież, że pozbawienie kogoś życia musi być tańsze niż utrzymywanie go przy nim.
I tak badacze ci podają:
Innymi słowy mówią tu wprost, że sędziowie i ławnicy nie przykładają się zbytnio do spraw, w których zasądzana jest kara dożywocia, w której również waży się ludzkie życie.
Każda rozprawa, niezależnie od tego, czy dotyczy kary śmierci, dożywocia, czy dwudziestu lat więzienia, powinna zostać przeprowadzona z najwyższą bacznością. Wyrok nie powinien pozostawiać żadnych wątpliwości. Nie może być tak, że sąd radzący nad błahszymi przewinieniami mniej się przykłada tylko dlatego, że to nie jest kwestia życia i śmierci.
Zresztą, właśnie z ekonomicznego punktu widzenia, odszkodowanie dla rodziny niesłusznie skazanego na śmierć jest zazwyczaj niższe w porównaniu z odszkodowaniem za dwadzieścia lat spędzonych za kratkami przez niedopatrzenie sądu. Oczywiście marny to argument, ale skoro panowie badacze zajmują się tylko suchymi liczbami, to i ten głos nie jest nie na miejscu.
Kolejny błąd systemu: wyrok powinien być wykonywany następnego dnia po jego ogłoszeniu. Jeżeli proces przebiegał zgodnie z powyższymi założeniami, to nie ma powodów do żadnej zwłoki.
Po raz trzeci: każda kara, nie wykluczając kary śmierci, może zostać zasądzona jedynie po pełnym udowodnieniu winy. Jeśli tak się będzie działo, nie będzie ani błędów sądowych, ani podstaw do apelacji.
Ponadto istnienie możliwości apelacji ma bardzo negatywne skutki moralne. Po pierwsze podważa niezawisłość sądu. Skoro od wyroku można się odwołać, to znaczy, że zakładamy, że sędzia mógł się pomylić. Jest to niedopuszczalne. Sąd jest nieomylny.
Po drugie dochodzi do przerzucenia odpowiedzialności. Sędzia może pochopnie wydać wyrok w przekonaniu, że w przypadku pomyłki, skoryguje ją sąd wyższej instancji. A tymczasem sąd apelacyjny również przyjmuje wygodną postawę i zakłada, że skoro wszystkie akta były już przestudiowane, wszystkie mowy i zeznania wysłuchane przez sąd niższej instancji, to cóż więcej można wymyślić? I sprawa ponownie rozpatrywana jest "po łebkach".
Możliwość apelacji zatem jedynie wydłuża ten proces, zwiększa jego koszty oraz, co jest gorsze od wszelkiego marnotrawstwa, obniża jakość wymiaru sprawiedliwości i rozleniwia sędziów.
Aby nie wyrzucać pieniędzy w błoto, należy zmienić system na prosty i jasny, gdyż to jego wady generują dodatkowe koszta, nie tylko w przypadku skazanych na karę śmierci. W poprawnie zaprojektowanym systemie koszta samego procesu są takie same zarówno dla kary śmierci, jak i dla podawanego za przykład w artykule źródłowym dożywocia. W przypadku samej kary rachunek jest oczywisty.
Sędzia Arthur L. Alarcon i profesor z Loyola Law School Paula M. Mitchell wyliczyli bardzo skrzętnie, że do dzbana wchodzi więcej wina niż do beczki. Niestety nie zauważyli, że dzban jest dziurawy.
I tak badacze ci podają:
Rachunek jest tu prosty, należy bowiem pamiętać, że w kwestiach związanych z karą śmierci, wszystko jest droższe. I tak, przykładowo: jak podają specjaliści rozprawa, w której oskarżyciele domagają się kary głównej generuje średnio 20- krotnie większe koszty, niż proces z orzeczeniem dożywocia i kosztuje minimum 1,1 miliona dolarów. Dlaczego tak drogo? Otóż w tym przypadku wszystko musi być dogłębnie przeanalizowane i sprawdzone, bo w końcu na szali waży się ludzkie życie.
Innymi słowy mówią tu wprost, że sędziowie i ławnicy nie przykładają się zbytnio do spraw, w których zasądzana jest kara dożywocia, w której również waży się ludzkie życie.
Każda rozprawa, niezależnie od tego, czy dotyczy kary śmierci, dożywocia, czy dwudziestu lat więzienia, powinna zostać przeprowadzona z najwyższą bacznością. Wyrok nie powinien pozostawiać żadnych wątpliwości. Nie może być tak, że sąd radzący nad błahszymi przewinieniami mniej się przykłada tylko dlatego, że to nie jest kwestia życia i śmierci.
Zresztą, właśnie z ekonomicznego punktu widzenia, odszkodowanie dla rodziny niesłusznie skazanego na śmierć jest zazwyczaj niższe w porównaniu z odszkodowaniem za dwadzieścia lat spędzonych za kratkami przez niedopatrzenie sądu. Oczywiście marny to argument, ale skoro panowie badacze zajmują się tylko suchymi liczbami, to i ten głos nie jest nie na miejscu.
Nie można także zapominać o późniejszym przebywaniu skazanych na śmierć w więzieniach. Naturalnie, osoby oczekujące na wykonanie najwyższego wyroku, muszą być przetrzymywane w specyficznych warunkach, pod okiem wzmożonej ochrony.
Kolejny błąd systemu: wyrok powinien być wykonywany następnego dnia po jego ogłoszeniu. Jeżeli proces przebiegał zgodnie z powyższymi założeniami, to nie ma powodów do żadnej zwłoki.
Oczywiście należy do tego doliczyć koszty postępowania karnego i niekończących się apelacji, a także... błędów sądowych.
Po raz trzeci: każda kara, nie wykluczając kary śmierci, może zostać zasądzona jedynie po pełnym udowodnieniu winy. Jeśli tak się będzie działo, nie będzie ani błędów sądowych, ani podstaw do apelacji.
Ponadto istnienie możliwości apelacji ma bardzo negatywne skutki moralne. Po pierwsze podważa niezawisłość sądu. Skoro od wyroku można się odwołać, to znaczy, że zakładamy, że sędzia mógł się pomylić. Jest to niedopuszczalne. Sąd jest nieomylny.
Po drugie dochodzi do przerzucenia odpowiedzialności. Sędzia może pochopnie wydać wyrok w przekonaniu, że w przypadku pomyłki, skoryguje ją sąd wyższej instancji. A tymczasem sąd apelacyjny również przyjmuje wygodną postawę i zakłada, że skoro wszystkie akta były już przestudiowane, wszystkie mowy i zeznania wysłuchane przez sąd niższej instancji, to cóż więcej można wymyślić? I sprawa ponownie rozpatrywana jest "po łebkach".
Możliwość apelacji zatem jedynie wydłuża ten proces, zwiększa jego koszty oraz, co jest gorsze od wszelkiego marnotrawstwa, obniża jakość wymiaru sprawiedliwości i rozleniwia sędziów.
Aby nie wyrzucać pieniędzy w błoto, należy zmienić system na prosty i jasny, gdyż to jego wady generują dodatkowe koszta, nie tylko w przypadku skazanych na karę śmierci. W poprawnie zaprojektowanym systemie koszta samego procesu są takie same zarówno dla kary śmierci, jak i dla podawanego za przykład w artykule źródłowym dożywocia. W przypadku samej kary rachunek jest oczywisty.
Sędzia Arthur L. Alarcon i profesor z Loyola Law School Paula M. Mitchell wyliczyli bardzo skrzętnie, że do dzbana wchodzi więcej wina niż do beczki. Niestety nie zauważyli, że dzban jest dziurawy.
sobota, 25 czerwca 2011
Kosztowna szkoła w nieco innym znaczeniu
Jeśli ktoś ma jeszcze wątpliwość, że składanie się na cudzą edukację nie jest dobrym pomysłem, podam przykład pewnego ucznia.
Uczy się uczeń ów już czwarty rok, całkowicie za pieniądze podatników. Edukacja jego jest NIEWIARYGODNIE kosztowna. Nie robi nic poza tym. Utrzymuje się z również państwowego, bardzo hojnego, stypendium, mimo, że uczniem jest miernym. I już teraz planuje wybranie się na drugi równie kosztowny kierunek.
Mówię o premierze Tusku, który sam bezwstydnie przyznał w wywiadzie dla Newsweek.pl:
To on nie wiedział? To on się dopiero uczy? Przecież przed ostatnimi wyborami zapewniał, że wie co trzeba poprawić, a teraz bez skrępowania mówi o tym, że dopiero teraz się dowiedział. Jak może w tym samym wywiadzie snuć plany na następną kadencję? Żeby znowu za cztery lata pozostawił Polaków w bigosie, pocieszając ich, że przynajmniej on się czegoś dowiedział? Skoro on się dopiero uczył, to on powinien płacić, a nie podatnicy w jego pensji i rozlicznych kosztach jego głupich żakowskich decyzji. Bo posadę dostał nie po to, by się uczyć, tylko po to by działać.
To może być dobry argument do przekonywania innych do niegłosowania na PO. Proszę wykorzystywać.
Uczy się uczeń ów już czwarty rok, całkowicie za pieniądze podatników. Edukacja jego jest NIEWIARYGODNIE kosztowna. Nie robi nic poza tym. Utrzymuje się z również państwowego, bardzo hojnego, stypendium, mimo, że uczniem jest miernym. I już teraz planuje wybranie się na drugi równie kosztowny kierunek.
Mówię o premierze Tusku, który sam bezwstydnie przyznał w wywiadzie dla Newsweek.pl:
Po tych czterech latach ogromnie dużo się nauczyłem. Dziś wiem o wiele więcej. Wiem, co trzeba poprawić i bardzo chcę rządzić lepiej.
To on nie wiedział? To on się dopiero uczy? Przecież przed ostatnimi wyborami zapewniał, że wie co trzeba poprawić, a teraz bez skrępowania mówi o tym, że dopiero teraz się dowiedział. Jak może w tym samym wywiadzie snuć plany na następną kadencję? Żeby znowu za cztery lata pozostawił Polaków w bigosie, pocieszając ich, że przynajmniej on się czegoś dowiedział? Skoro on się dopiero uczył, to on powinien płacić, a nie podatnicy w jego pensji i rozlicznych kosztach jego głupich żakowskich decyzji. Bo posadę dostał nie po to, by się uczyć, tylko po to by działać.
A następnym razem do rządzenia należy brać kogoś, kto JUŻ się na tym zna.
To może być dobry argument do przekonywania innych do niegłosowania na PO. Proszę wykorzystywać.
piątek, 24 czerwca 2011
Tusk, honor, ojczyzna
Donald Tusk powiedział w Brukseli, że O. Rydzyk złamał regułę mówiącą, że za granicą nie należy mówić źle o ojczyźnie (źródło). Miał na myśli wypowiadź, w której Ojciec Dyrektor miał powiedzieć, że w Polsce panuje totalitaryzm, oraz krytykował rząd.
Nie mam zamiaru odnosić się do wypowiedzi O. Rydzyka. Chodzi mi o rozumienie przez pana premiera słowa "ojczyzna". Ojczyzna to kraj. Ojczyzna to tradycja, kultura naród. Ale ojczyzną nie jest państwo. Państwa przychodzą i odchodzą. To tylko chwilowy okupant naszej ojczyzny. A to mamy PRL, a to mamy N-tą RP. To się zmienia. Moją ojczyzną jest Polska, jest to również ojczyzna mojego ojca, dziada, pradziada... Ale każdy z nas urodził się w innym państwie.
Pójdźmy jednak premierowi na rękę i załóżmy na chwilę, że istotnie słowo "ojczyzna" to pojęcie czysto administracyjne. Wówczas powstaje pewien dylemat. W przeciwieństwie do kraju, państwo jest tworem zmiennym w czasie. Czy za ojczyznę należy uważać stan w chwili narodzin mówcy, czy też kategorią będzie tu obywatelstwo w chwili obecnej?
W tym pierwszym przypadku należałoby mówić, że ojczyzną Ojca Rydzyka jest III Rzesza, pod której okupacją był się urodził i spędził pierwsze cztery dni swojego życia i to o niej nie powinien wypowiadać się negatywnie i zawsze z szacunkiem mówić o twórcy III Rzeszy*, a rząd III RP mógłby przeklinać do woli.
Jeżeli zaś tuskowe rozumienie słowa "ojczyzna" miałoby się odnosić do obecnych granic administracyjnych, to znaczy, że ojczyzną jest państwo obecnie okupujące miejsce urodzenia, czy też miejsce zamieszkania osoby krytykującej tęże. W takim wypadku, O. Rydzyk nie był za granicą, gdyż jego ojczyzną w myśl powyższego byłby ZSRE.
Najwyraźniej pan premier nie do końca przemyślał, co ma na myśli, ale jak podaje portal WP:
Zatem jest usprawiedliwiony.
Jak widać utożsamianie słowa "ojczyzna" z tworem administracyjnym, jakim jest państwo może poważnie dezorientować. "Zacznijmy od naprawy pojęć." Apeluję o używanie słowa "ojczyzna" w jego tradycyjnym znaczeniu. Ojczyzna to jest konkret, to miejsce, to kraj, to kultura. Ludzie tęsknią do miejsc, a nie do urzędników. Można mówić, że na przykład za PRL było lepiej, ale jest to zupełnie nieporównywalne z uczuciem człowieka, który po raz pierwszy po pięćdziesięciu latach widzi dom, w którym się urodził i wychował. Bo to jest w sercu na zawsze. A nie rząd, prezydent, premier - bo ci przychodzą i odchodzą.
Myślę, że pan Tusk chciał raczej powiedzieć, że Tadeusz Rydzyk złamał pewną zasadę, mówiąc negatywnie o rządzie Tuska.
* To też rodzi pewien dylemat, bo w chwili narodzin Ojca Rydzyka, o ile mnie pamięć nie myli, zarówno jego rodzinny Olkusz, jak i Bruksela pozostawały pod okupacją tego samego państwa, zatem być może w rozumowaniu premiera jednak miałby on prawo do krytyki III Rzeszy w Brukseli. Nie wiem, ale i wolę nie pytać.
Nie mam zamiaru odnosić się do wypowiedzi O. Rydzyka. Chodzi mi o rozumienie przez pana premiera słowa "ojczyzna". Ojczyzna to kraj. Ojczyzna to tradycja, kultura naród. Ale ojczyzną nie jest państwo. Państwa przychodzą i odchodzą. To tylko chwilowy okupant naszej ojczyzny. A to mamy PRL, a to mamy N-tą RP. To się zmienia. Moją ojczyzną jest Polska, jest to również ojczyzna mojego ojca, dziada, pradziada... Ale każdy z nas urodził się w innym państwie.
Pójdźmy jednak premierowi na rękę i załóżmy na chwilę, że istotnie słowo "ojczyzna" to pojęcie czysto administracyjne. Wówczas powstaje pewien dylemat. W przeciwieństwie do kraju, państwo jest tworem zmiennym w czasie. Czy za ojczyznę należy uważać stan w chwili narodzin mówcy, czy też kategorią będzie tu obywatelstwo w chwili obecnej?
W tym pierwszym przypadku należałoby mówić, że ojczyzną Ojca Rydzyka jest III Rzesza, pod której okupacją był się urodził i spędził pierwsze cztery dni swojego życia i to o niej nie powinien wypowiadać się negatywnie i zawsze z szacunkiem mówić o twórcy III Rzeszy*, a rząd III RP mógłby przeklinać do woli.
Jeżeli zaś tuskowe rozumienie słowa "ojczyzna" miałoby się odnosić do obecnych granic administracyjnych, to znaczy, że ojczyzną jest państwo obecnie okupujące miejsce urodzenia, czy też miejsce zamieszkania osoby krytykującej tęże. W takim wypadku, O. Rydzyk nie był za granicą, gdyż jego ojczyzną w myśl powyższego byłby ZSRE.
Najwyraźniej pan premier nie do końca przemyślał, co ma na myśli, ale jak podaje portal WP:
Tusk argumentował, demokracja polega też na tym, że każdy ma prawo do wypowiadania nawet głupot.
Zatem jest usprawiedliwiony.
Jak widać utożsamianie słowa "ojczyzna" z tworem administracyjnym, jakim jest państwo może poważnie dezorientować. "Zacznijmy od naprawy pojęć." Apeluję o używanie słowa "ojczyzna" w jego tradycyjnym znaczeniu. Ojczyzna to jest konkret, to miejsce, to kraj, to kultura. Ludzie tęsknią do miejsc, a nie do urzędników. Można mówić, że na przykład za PRL było lepiej, ale jest to zupełnie nieporównywalne z uczuciem człowieka, który po raz pierwszy po pięćdziesięciu latach widzi dom, w którym się urodził i wychował. Bo to jest w sercu na zawsze. A nie rząd, prezydent, premier - bo ci przychodzą i odchodzą.
Myślę, że pan Tusk chciał raczej powiedzieć, że Tadeusz Rydzyk złamał pewną zasadę, mówiąc negatywnie o rządzie Tuska.
* To też rodzi pewien dylemat, bo w chwili narodzin Ojca Rydzyka, o ile mnie pamięć nie myli, zarówno jego rodzinny Olkusz, jak i Bruksela pozostawały pod okupacją tego samego państwa, zatem być może w rozumowaniu premiera jednak miałby on prawo do krytyki III Rzeszy w Brukseli. Nie wiem, ale i wolę nie pytać.
czwartek, 23 czerwca 2011
Jesteśmy różni, więc się tak zachowujmy
We wtorek pisałem o konieczności zniesienia obowiązku szkolnego (sznurek). Temat to bardzo trudny do przepchnięcia i budzi bardzo wiele sprzeciwów. Dzieje się tak nie bez powodu. O wiele łatwiej jest przełknąć pomysł likwidacji państwowej służby zdrowia, z którą kontakt mamy przeciętnie kilka razy w roku, czy ZUS, z którym styczność mamy raz w miesiącu, a i tak przez znaczną część życia kontakt ten ma miejsce poza naszą świadomością. Ze szkolnictwem publicznym jest trudniej bo dla większości z nas przez kilka lub kilkanaście lat naszego życia było ono codziennością. Przesiąknęliśmy nim do szpiku kości. Nic zatem dziwnego, że nawet wśród osób deklarujących się jako wolnościowcy istnieją osoby z wątpliwościami "ale jakże to tak, bez obowiązku szkolnego?!".
Celowo w tamtym wpisie pominąłem jeden z ważniejszych argumentów, zostawiając go sobie na oddzielny temat. Otóż główną zaletą braku obowiązku szkolnego jest różnorodność - program w każdej szkole będzie różnił się od oferty konkurencji. Komentatorzy zauważyli tę lukę i dyskusja pod wspomnianym wpisem rozciągnęła się również i na ten temat oraz na kwestię finansową, o której będę pisał przy innej okazji.
Dlaczego różnorodność jest dobra? Przede wszystkim dlatego, że każdy rodzic ma prawo posłać swoje dziecko do takiej szkoły, której program najbardziej mu odpowiada. Jeden rodzic wyśle dzieci do szkoły, gdzie będzie większy nacisk na historię, geografię i religię, inny pośle dzieci do szkoły gdzie będzie Więcej biologii, chemii i WF, a jeszcze inny pośle syna na rozszerzoną matematykę, fizykę i ZPT, a córkę do szkoły gdzie jest dziesięć godzin muzyki i dziesięć godzin plastyki.
Drugim, nie mniej ważnym argumentem jest fakt, że obecnie umiera sztuka dyskusji. Obecnie szkoły uczą wszystkiego na jedno kopyto. Program jest sztywny, wszyscy uczą się z tych samych podręczników. To czego młodzież dzisiaj się uczy przyjmowane jest za aksjomat typu "Mickiewicz wielkim poetą był". Nic dziwnego, że młodzież nie rozmawia o nauce, historii, czy literaturze. Nie ma o czym, bo każdy ma tę samą "opinię".
Jeśli programy będą różne, a nauczyciel dodatkowo będzie przedstawiał punkt widzenia odbiegający od jedynego słusznego, to po lekcjach, gdy dziecko spotka się z kolegą z innej szkoły, z kuzynem, czy w grupie na kolonii, będzie miał o czym porozmawiać. Będzie mógł przekonać kolegę, że jednak Mickiewicz był niewielkim poetą, że rewolucja francuska nie była dobrym pomysłem, czy że globalne zmiany klimatu to zjawisko całkowicie naturalne nie mające nic wspólnego z tym jaką żarówkę wkręci do żyrandola.
Sztuka dyskusji bowiem jest bardzo ważna, a, o czym niestety przekonać się można łatwo na wielu forach, również wśród komentarzy na niniejszym blogu, jest sztuką całkowicie zapomnianą. Zdolność logicznego wyciągania wniosków zastąpiona została przez zacietrzewienie. Argumenty merytoryczne parowane są argumentami "Nie, bo nie". Dialog jest prowadzony jak przepychanka. Jedynym celem dyskusji jest nie dać się przekonać, za żadną cenę nie zmienić zdania. Dzieje się tak dlatego, że ludzie są przyzwyczajeni, że jak raz coś usłyszeli od nauczyciela, czy w telewizji, to jest to najświętsza prawda i koniec. Byliby bardziej otwarci, gdyby w młodości częściej mieli do czynienia z odmiennym zdaniem.
Różnorodność umożliwia rodzicowi wolny wybór, czego i w jakiej szkole jego dziecko ma się uczyć. I bardzo dobrze, by każdy taki wybór miał, by każdy mógł swoje potomstwo wychować w duchu wartości, które on sam uznaje. Jak już pisałem w poprzednim artykule, rodzicowi bardziej zależy na odpowiednim wykształceniu dzieci, niż urzędnikowi. Okazuje się, że nie dla wszystkich jest to oczywiste. Komentator Kage ma wątpliwości:
Ma rację, że rodzice nie muszą się znać na tym co jest przydatne w życiu, i wielu z nich się nie zna. Na pewno jednak wiedzą to lepiej, niż minister, który tego dziecka nie zna i na oczy nie widział. Ale sugerowanie, że dziecko wie lepiej od rodzica, co mu się w życiu przyda? Powagi! Dziecko może powiedzieć rodzicowi, czego lubi się uczyć, co je interesuje i dobry rodzic głos taki weźmie pod uwagę.
Jeśli dziecko uwielbia matematykę, to większa jest szansa, że przekona ojca, by posłał go do szkoły, gdzie jest więcej matematyki, niż że przekona ministra, by zmienił program. Nie mówiąc już o sytuacji, w której dziecko byłoby miłośnikiem kryptologii. Poza tym jeśli dziecko ma prawdziwą pasję, to nie potrzebuje do jej rozwijania szkoły. Zwłaszcza dziś, gdy jest Internet. Ja nie miałem w szkole przedmiotu szachy, kostka Rubika, czy grawimetria (w prywatnej mógłbym mieć!), a mimo to nie stanęło to na przeszkodzie mojej pasji.
Ponadto, wbrew temu, co Kage sugeruje, JEST to inwestycja we WŁASNĄ przyszłość. Pamiętajmy bowiem, że inwestorem, przynajmniej w początkowych latach edukacji, o których piszemy, jest rodzic i on też w jakiejś części będzie beneficjentem właściwego wychowania i procesu nauczania swojego potomka. Zatem to do rodzica należy wybór, na co te pieniądze przeznaczyć. I tak, jak ma prawo decydować, co jego dziecko je, tak samo ma prawo decydować, czym karmiony jest dziecka umysł.
A dziecko, gdyby mogło samo wybierać, to jadłoby tylko czekoladę, nie myłoby zębów, wrzeszczałoby na rodziców i chodziło spać po północy, a co dopiero mówić o wyborze szkoły. Ministerstwo edukacji natomiast wszystkie dzieci wrzuca do jednego wora i ani ich zainteresowania, ani ambicje rodziców nie są brane pod uwagę.
Ponownie Kage:
W czym wtóruje mu P.G.T.:
Co z tego, że większość uzna kreacjonizm za jedynie prawdziwy? Wtedy już będziemy pędzić po równi pochyłej kiedy to nauka będzie służyć kościołowi (jakiemukolwiek) i się bezwzględnie zgadzać z jego założeniami zamiast być wolna.
Nie wiem czego tu się bać. Ja na pewno nie posłałbym moich dzieci do takiej szkoły. Kage i P.G.T. zapewne też nie. Więc nie ma ryzyka, że WSZYSCY będą uważać teorię ewolucji za kłamstwo. Zapewniam, że całkiem spory odsetek młodych rodziców pośle pociechy do szkół, w których naucza się podstawowych teorii naukowych. Zapewne znacznie większy odsetek, niż odsetek osób, którym jest to do życia potrzebne. A dodatkowo nasze dzieci miałyby z kim dyskutować na temat pochodzenia człowieka.
Nie wszyscy muszą być naukowcami. Dla kierowcy autobusu, operatora koparki, sprzątaczki, urzędnika czy prezesa banku nie ma ŻADNEGO znaczenia, czy stworzył go Bóg, Allah, czy pochodzi od małpoluda, czy od tchórzofretki. Po prostu będzie kupował inne krzyżówki. Przez wiele wieków ludzie wierzyli że Ziemia jest płaska i leży w centrum wszechświata, a i tak nie zahamowali postępu nauki.
Ja zresztą uważam, że jest lepiej, jeśli osoby, które nauką się nie interesuję, zamiast uczyć się teorii, których i tak nie pojmą, będą wierzyły, że jak kogoś okradną lub zabiją to pójdą do piekła. Taka wiedza bardziej przyda się i im samym, i społeczeństwu.
A poza tym - i to jest chyba ważniejszy argument - dlaczego moje dzieci mają się uczyć tego, co chce Kage, a nie odwrotnie? To są moje i tylko moje dzieci. Mam prawo nie wierzyć w teorię ewolucji. I nikt nie ma prawa nakazać mi, żebym posyłał dziecko do szkoły, w którym uczą idei, z którymi ja się nie zgadzam, choćbym był w tym jedynym na świecie.
Mam prawo nie chcieć, by moje dzieci uczyły się zasad dynamiki Newtona, tego, że homoseksualizm jest normalny, rachunku prawdopodobieństwa, antropogenicznej teorii globalnego ocieplenia, czy tego, że w czasie II Wojny Światowej zginęło sześć milionów żydów. A skoro mam prawo nie chcieć tego, to muszę mieć też prawo nie chcieć, by umiały czytać, czy dodawać i nie muszę przed nikim się tłumaczyć dlaczego. I mam prawo im to uniemożliwić tak samo, jak uniemożliwiam im jedzenie niemytych jabłek, dostęp do filmów dla dorosłych czy gangsta-rapu. Bo są to moje dzieci. Ja je karmię. Ja je wychowuję. Ja je utrzymuję. Kropka.
Kage może jedynie walczyć o zmniejszenie odsetka dzieci nauczanych niezgodnie z jego przekonaniami przez intensyfikację własnej prokreacji i posyłanie swojego licznego potomstwa do właściwych jego zdaniem instytucji oświatowych. A zanim zacznie wychowywać moje dzieci, musi mieć moją zgodę.
W czasach Darwina najbardziej uhonorowane głowy z kręgów naukowych oburzały się słysząc jego teorie. Gdyby w owym czasie program szkół był zunifikowany, jego obrońcy również by twierdzili, że nie można go zliberalizować, bo jeszcze powstaną szkoły, w których dzieci będą uczyły się, że człowiek jest krewnym goryla. To samo dotyczy wszystkich przełomowych teorii naukowych.
I jeszcze jeden argument Kage, z którym się zupełnie nie zgadzam:
Wolne żarty. To właśnie obecny system nauczania marnuje talenty. Spowalnia ludzi uzdolnionych i równa w dół. Talenty trzeba rozwijać, a nie uśredniać. Jeśli ktoś ma talent do języków, to niech idzie do podstawówki, gdzie zamiast hymnu Unii Europejskiej będzie się uczył sześciu języków obcych. Jak ktoś ma talent do matematyki, to nic nie stoi na przeszkodzie, by miał dwadzieścia godzin matematyki tygodniowo, a w trzeciej klasie uczuł się liczb zespolonych. Jeśli czyjąś pasją jest wojna secesyjna, to niech poświęci jej więcej czasu, a mniej chemii i fizyce. Uśrednianie zabija talent. Dużo lepiej jest, jeśli społeczeństwo składa się z fachowców z różnych dziedzin, niż z uśrednionej papki. Społeczeństwo takie więcej dokona, a i ludzie będą mieli o czym rozmawiać, bo każdy nauczony będzie czegoś innego. Nauka na tym tylko zyska, a nie ucierpi.
A kultura? Proszę się wybrać do muzeum sztuki i do muzeum sztuki współczesnej. Proszę iść do teatru na sztukę klasyczną a potem na sztukę współczesną. Proszę się wybrać do filharmonii na koncert muzyki klasycznej i na koncert muzyki współczesnej. Proszę zgadnąć, które działa powstały ZANIM wprowadzono obowiązek szkolny.
Kontynuacja tematu
Celowo w tamtym wpisie pominąłem jeden z ważniejszych argumentów, zostawiając go sobie na oddzielny temat. Otóż główną zaletą braku obowiązku szkolnego jest różnorodność - program w każdej szkole będzie różnił się od oferty konkurencji. Komentatorzy zauważyli tę lukę i dyskusja pod wspomnianym wpisem rozciągnęła się również i na ten temat oraz na kwestię finansową, o której będę pisał przy innej okazji.
Dlaczego różnorodność jest dobra? Przede wszystkim dlatego, że każdy rodzic ma prawo posłać swoje dziecko do takiej szkoły, której program najbardziej mu odpowiada. Jeden rodzic wyśle dzieci do szkoły, gdzie będzie większy nacisk na historię, geografię i religię, inny pośle dzieci do szkoły gdzie będzie Więcej biologii, chemii i WF, a jeszcze inny pośle syna na rozszerzoną matematykę, fizykę i ZPT, a córkę do szkoły gdzie jest dziesięć godzin muzyki i dziesięć godzin plastyki.
Drugim, nie mniej ważnym argumentem jest fakt, że obecnie umiera sztuka dyskusji. Obecnie szkoły uczą wszystkiego na jedno kopyto. Program jest sztywny, wszyscy uczą się z tych samych podręczników. To czego młodzież dzisiaj się uczy przyjmowane jest za aksjomat typu "Mickiewicz wielkim poetą był". Nic dziwnego, że młodzież nie rozmawia o nauce, historii, czy literaturze. Nie ma o czym, bo każdy ma tę samą "opinię".
Jeśli programy będą różne, a nauczyciel dodatkowo będzie przedstawiał punkt widzenia odbiegający od jedynego słusznego, to po lekcjach, gdy dziecko spotka się z kolegą z innej szkoły, z kuzynem, czy w grupie na kolonii, będzie miał o czym porozmawiać. Będzie mógł przekonać kolegę, że jednak Mickiewicz był niewielkim poetą, że rewolucja francuska nie była dobrym pomysłem, czy że globalne zmiany klimatu to zjawisko całkowicie naturalne nie mające nic wspólnego z tym jaką żarówkę wkręci do żyrandola.
Sztuka dyskusji bowiem jest bardzo ważna, a, o czym niestety przekonać się można łatwo na wielu forach, również wśród komentarzy na niniejszym blogu, jest sztuką całkowicie zapomnianą. Zdolność logicznego wyciągania wniosków zastąpiona została przez zacietrzewienie. Argumenty merytoryczne parowane są argumentami "Nie, bo nie". Dialog jest prowadzony jak przepychanka. Jedynym celem dyskusji jest nie dać się przekonać, za żadną cenę nie zmienić zdania. Dzieje się tak dlatego, że ludzie są przyzwyczajeni, że jak raz coś usłyszeli od nauczyciela, czy w telewizji, to jest to najświętsza prawda i koniec. Byliby bardziej otwarci, gdyby w młodości częściej mieli do czynienia z odmiennym zdaniem.
Różnorodność umożliwia rodzicowi wolny wybór, czego i w jakiej szkole jego dziecko ma się uczyć. I bardzo dobrze, by każdy taki wybór miał, by każdy mógł swoje potomstwo wychować w duchu wartości, które on sam uznaje. Jak już pisałem w poprzednim artykule, rodzicowi bardziej zależy na odpowiednim wykształceniu dzieci, niż urzędnikowi. Okazuje się, że nie dla wszystkich jest to oczywiste. Komentator Kage ma wątpliwości:
Prywatyzacja szkół da różnorodność. Wygeneruje również spore koszty i nierówności programowe, które może byłyby zdrowe, gdyby były podejmowane tylko przez osoby zainteresowane (dzieci) a nie rodziców, którzy niekoniecznie muszą się znać na tym co jest przydatne w życiu a co nie
Ma rację, że rodzice nie muszą się znać na tym co jest przydatne w życiu, i wielu z nich się nie zna. Na pewno jednak wiedzą to lepiej, niż minister, który tego dziecka nie zna i na oczy nie widział. Ale sugerowanie, że dziecko wie lepiej od rodzica, co mu się w życiu przyda? Powagi! Dziecko może powiedzieć rodzicowi, czego lubi się uczyć, co je interesuje i dobry rodzic głos taki weźmie pod uwagę.
Jeśli dziecko uwielbia matematykę, to większa jest szansa, że przekona ojca, by posłał go do szkoły, gdzie jest więcej matematyki, niż że przekona ministra, by zmienił program. Nie mówiąc już o sytuacji, w której dziecko byłoby miłośnikiem kryptologii. Poza tym jeśli dziecko ma prawdziwą pasję, to nie potrzebuje do jej rozwijania szkoły. Zwłaszcza dziś, gdy jest Internet. Ja nie miałem w szkole przedmiotu szachy, kostka Rubika, czy grawimetria (w prywatnej mógłbym mieć!), a mimo to nie stanęło to na przeszkodzie mojej pasji.
Ponadto, wbrew temu, co Kage sugeruje, JEST to inwestycja we WŁASNĄ przyszłość. Pamiętajmy bowiem, że inwestorem, przynajmniej w początkowych latach edukacji, o których piszemy, jest rodzic i on też w jakiejś części będzie beneficjentem właściwego wychowania i procesu nauczania swojego potomka. Zatem to do rodzica należy wybór, na co te pieniądze przeznaczyć. I tak, jak ma prawo decydować, co jego dziecko je, tak samo ma prawo decydować, czym karmiony jest dziecka umysł.
A dziecko, gdyby mogło samo wybierać, to jadłoby tylko czekoladę, nie myłoby zębów, wrzeszczałoby na rodziców i chodziło spać po północy, a co dopiero mówić o wyborze szkoły. Ministerstwo edukacji natomiast wszystkie dzieci wrzuca do jednego wora i ani ich zainteresowania, ani ambicje rodziców nie są brane pod uwagę.
Ponownie Kage:
Natomiast czego ja się BARDZO boję gdyby nagle edukacja podstawowa rozstała uwolniona to zapędów organizacji religijnych.
Boję się, że jak w Teksasie rodzice będą buntować się przeciw teorii ewolucji, bo jest niekompletna, ale każą nauczać dzieci teorii "inteligentnego projektu".
Bardzo się boję, że może u nas dojść nie do wygenerowania analfabetów, ale wieków ciemnych, gdzie dzieci będą ukształtowane jedynie światopoglądem rodziców. Gdzie będą uważać kłamstwo za prawdę, bo znają je od dzieciństwa i od wczesnych lat było im wmawiane, że to jedyna droga.
Boję się, że jak w Teksasie rodzice będą buntować się przeciw teorii ewolucji, bo jest niekompletna, ale każą nauczać dzieci teorii "inteligentnego projektu".
Bardzo się boję, że może u nas dojść nie do wygenerowania analfabetów, ale wieków ciemnych, gdzie dzieci będą ukształtowane jedynie światopoglądem rodziców. Gdzie będą uważać kłamstwo za prawdę, bo znają je od dzieciństwa i od wczesnych lat było im wmawiane, że to jedyna droga.
W czym wtóruje mu P.G.T.:
Co z tego, że większość uzna kreacjonizm za jedynie prawdziwy? Wtedy już będziemy pędzić po równi pochyłej kiedy to nauka będzie służyć kościołowi (jakiemukolwiek) i się bezwzględnie zgadzać z jego założeniami zamiast być wolna.
Nie wiem czego tu się bać. Ja na pewno nie posłałbym moich dzieci do takiej szkoły. Kage i P.G.T. zapewne też nie. Więc nie ma ryzyka, że WSZYSCY będą uważać teorię ewolucji za kłamstwo. Zapewniam, że całkiem spory odsetek młodych rodziców pośle pociechy do szkół, w których naucza się podstawowych teorii naukowych. Zapewne znacznie większy odsetek, niż odsetek osób, którym jest to do życia potrzebne. A dodatkowo nasze dzieci miałyby z kim dyskutować na temat pochodzenia człowieka.
Nie wszyscy muszą być naukowcami. Dla kierowcy autobusu, operatora koparki, sprzątaczki, urzędnika czy prezesa banku nie ma ŻADNEGO znaczenia, czy stworzył go Bóg, Allah, czy pochodzi od małpoluda, czy od tchórzofretki. Po prostu będzie kupował inne krzyżówki. Przez wiele wieków ludzie wierzyli że Ziemia jest płaska i leży w centrum wszechświata, a i tak nie zahamowali postępu nauki.
Ja zresztą uważam, że jest lepiej, jeśli osoby, które nauką się nie interesuję, zamiast uczyć się teorii, których i tak nie pojmą, będą wierzyły, że jak kogoś okradną lub zabiją to pójdą do piekła. Taka wiedza bardziej przyda się i im samym, i społeczeństwu.
A poza tym - i to jest chyba ważniejszy argument - dlaczego moje dzieci mają się uczyć tego, co chce Kage, a nie odwrotnie? To są moje i tylko moje dzieci. Mam prawo nie wierzyć w teorię ewolucji. I nikt nie ma prawa nakazać mi, żebym posyłał dziecko do szkoły, w którym uczą idei, z którymi ja się nie zgadzam, choćbym był w tym jedynym na świecie.
Mam prawo nie chcieć, by moje dzieci uczyły się zasad dynamiki Newtona, tego, że homoseksualizm jest normalny, rachunku prawdopodobieństwa, antropogenicznej teorii globalnego ocieplenia, czy tego, że w czasie II Wojny Światowej zginęło sześć milionów żydów. A skoro mam prawo nie chcieć tego, to muszę mieć też prawo nie chcieć, by umiały czytać, czy dodawać i nie muszę przed nikim się tłumaczyć dlaczego. I mam prawo im to uniemożliwić tak samo, jak uniemożliwiam im jedzenie niemytych jabłek, dostęp do filmów dla dorosłych czy gangsta-rapu. Bo są to moje dzieci. Ja je karmię. Ja je wychowuję. Ja je utrzymuję. Kropka.
Kage może jedynie walczyć o zmniejszenie odsetka dzieci nauczanych niezgodnie z jego przekonaniami przez intensyfikację własnej prokreacji i posyłanie swojego licznego potomstwa do właściwych jego zdaniem instytucji oświatowych. A zanim zacznie wychowywać moje dzieci, musi mieć moją zgodę.
W czasach Darwina najbardziej uhonorowane głowy z kręgów naukowych oburzały się słysząc jego teorie. Gdyby w owym czasie program szkół był zunifikowany, jego obrońcy również by twierdzili, że nie można go zliberalizować, bo jeszcze powstaną szkoły, w których dzieci będą uczyły się, że człowiek jest krewnym goryla. To samo dotyczy wszystkich przełomowych teorii naukowych.
I jeszcze jeden argument Kage, z którym się zupełnie nie zgadzam:
Poza tym, gdyby rodzice stwierdzali, że Tobie wystarczy 6 klas podstawówki, albo nawet sami nauczymy dziecka czytać i liczyć wiesz ile talentów mogło by się zmarnować? Jak na tym ucierpiała by nasza kultura i nauka?
Wolne żarty. To właśnie obecny system nauczania marnuje talenty. Spowalnia ludzi uzdolnionych i równa w dół. Talenty trzeba rozwijać, a nie uśredniać. Jeśli ktoś ma talent do języków, to niech idzie do podstawówki, gdzie zamiast hymnu Unii Europejskiej będzie się uczył sześciu języków obcych. Jak ktoś ma talent do matematyki, to nic nie stoi na przeszkodzie, by miał dwadzieścia godzin matematyki tygodniowo, a w trzeciej klasie uczuł się liczb zespolonych. Jeśli czyjąś pasją jest wojna secesyjna, to niech poświęci jej więcej czasu, a mniej chemii i fizyce. Uśrednianie zabija talent. Dużo lepiej jest, jeśli społeczeństwo składa się z fachowców z różnych dziedzin, niż z uśrednionej papki. Społeczeństwo takie więcej dokona, a i ludzie będą mieli o czym rozmawiać, bo każdy nauczony będzie czegoś innego. Nauka na tym tylko zyska, a nie ucierpi.
A kultura? Proszę się wybrać do muzeum sztuki i do muzeum sztuki współczesnej. Proszę iść do teatru na sztukę klasyczną a potem na sztukę współczesną. Proszę się wybrać do filharmonii na koncert muzyki klasycznej i na koncert muzyki współczesnej. Proszę zgadnąć, które działa powstały ZANIM wprowadzono obowiązek szkolny.
Kontynuacja tematu
środa, 22 czerwca 2011
Pan Innocenty 3D
W moim filmie "Zbrodnie i Kary" umieściłem postać pana Innocentego. Biednego emeryta, który rozważa zejście na drogę przestępstwa w celu poprawienia warunków swojej egzystencji. Wielu komentatorów uznało to za przesadę i naciąganie. Dzisiaj na serwisie Business Insider przeczytałem o faktycznym takim zdarzeniu z Karoliny Północnej.
Niejaki Richard James Verone, którego nie stać było na leczenie choroby kręgosłupa napadł na bank, po czym oddał się w ręce policji. Liczy, że w więzieniu na koszt podatników zostanie poddany kuracji oraz kosztownym operacjom.
Na szczęście Verone wykazał się skromnością i finezją. Zrabowana kwota to 1 dolar. Równie dobrze mógł przecież zamordować, albo przynajmniej zgwałcić, co mogłoby mu nie tylko załatwić leczenie, ale i umilić proces łamania prawa.
Ale istotne jest co innego. To, że kara przewidziana za jego czyn przez prawo jest faktycznie nagrodą. A proszę pamiętać, że więzienia amerykańskie na ogół są trochę bardziej przykrymi miejscami, niż te w Polsce. Ponadto bieda w Polsce piszczy trochę bardziej niż w USA. Więc jeśli tam miał miejsce taki wypadek, to i u nas zapewne prędzej czy później bezrobotni, bezdomni, renciści wpadną na taki pomysł. Możemy tylko mieć nadzieję, że również będą rabowali banki na jakieś drobniaki.
Więzienie to dla niektórych, w porównaniu z ich obecnym stanem to hotele ze spa. Dopóki tak jest, takie rzeczy będą się działy.
Niejaki Richard James Verone, którego nie stać było na leczenie choroby kręgosłupa napadł na bank, po czym oddał się w ręce policji. Liczy, że w więzieniu na koszt podatników zostanie poddany kuracji oraz kosztownym operacjom.
Na szczęście Verone wykazał się skromnością i finezją. Zrabowana kwota to 1 dolar. Równie dobrze mógł przecież zamordować, albo przynajmniej zgwałcić, co mogłoby mu nie tylko załatwić leczenie, ale i umilić proces łamania prawa.
Ale istotne jest co innego. To, że kara przewidziana za jego czyn przez prawo jest faktycznie nagrodą. A proszę pamiętać, że więzienia amerykańskie na ogół są trochę bardziej przykrymi miejscami, niż te w Polsce. Ponadto bieda w Polsce piszczy trochę bardziej niż w USA. Więc jeśli tam miał miejsce taki wypadek, to i u nas zapewne prędzej czy później bezrobotni, bezdomni, renciści wpadną na taki pomysł. Możemy tylko mieć nadzieję, że również będą rabowali banki na jakieś drobniaki.
Więzienie to dla niektórych, w porównaniu z ich obecnym stanem to hotele ze spa. Dopóki tak jest, takie rzeczy będą się działy.
wtorek, 21 czerwca 2011
Rodzic nie ma nic do gadania
Na portalu Emetro przeczytałem wstęp do artykułu:
Wiadomość ta natchnęła mnie optymizmem, że ludzie są zdeterminowani walczyć z tym idiotycznym przymusem. Nie cieszyłem się długo, gdyż już w pierwszym akapicie przeczytałem:
Przecież problemem nie jest to, czy obowiązek szkolny ma obejmować dzieci od lat siedmiu, sześciu, dwóch, czy piętnastu! Problemem jest to, że taki obowiązek istnieje. To tak, jakby sejm uchwalił ustawę, by wszyscy ludzie byli prowadzani na sześciometrowych smyczach, a państwo Elbanowscy zaczęli zbierać podpisy pod projektem ustawy zakładającej prowadzanie obywateli na smyczach siedmiometrowych. Owszem, zawsze to lepiej niż smycz sześciometrowa, ale generalnie jest to ta sama niewola.
Projekt ustawy o którym mowa nie zmienia podstawowego założenia, że urzędnik ma prawo decydować za rodzica, kiedy jego dziecko idzie do szkoły i czego jest uczone. To trochę tak jak z tymi świniami przy korycie. Można je zmienić na trochę lepsze, można je zmienić na ciut gorsze, ale dlaczego po prostu nie zlikwidować koryta?
Nie zamierzam tu krytykować akcji państwa Elbanowskich, bo jestem przekonany, że jest on oparty o szlachetną ideę, ale niestety jest to tylko pudrowanie legislacyjnych wągrów.
Przeciwnicy zaraz się obruszą, że jak to tak, bez obowiązku szkolnego? Przecież za kilka lat Polacy będą narodem analfabetów! Spokojna głowa, nic takiego nie nastąpi. Większość rodziców jest świadoma tego, że edukacja jest dzieciom potrzebna. Dowodem na to jest sam fakt, że ludzie bardzo krytycznie odnoszą się do propozycji by szkoła nie była obowiązkowa. A jeśli chcą, by ich dzieci były zmuszane do chodzenia do szkoły, to zapewne poślą je do niej nawet jeśli obowiązku nie będzie, prawda? Postąpienie inaczej byłoby hipokryzją.
Ale to rodzic ma decydować kiedy dziecko do tej szkoły pójdzie. Któż lepiej niż rodzic wie, czy jego dziecko już jest gotowe na podjęcie edukacji? A może ma być uczone w domu przez rodziców albo piastuna? Każde dziecko jest inne.
I, tak, to rodzic ma decydować, czy dziecko w ogóle pójdzie do szkoły. A może tylko do dwóch klas - niech nauczy się literek, dodawania i odejmowania w zbiorze liczb naturalnych, bo więcej nie potrzebuje. Jak raz na jakiś czas jakieś dziecko w ogóle nie pójdzie do szkoły - to też tragedii nie będzie. Dla takich też znajdzie się miejsce w społeczeństwie. Nie trzeba znać treści "Germinal", by pracować w kopalni. Nie trzeba studiować mechaniki newtonowskiej, by zostać mechanikiem.
Do podstawówki ze mną chodził pewien kolega z rodziny menelskiej. Bardzo oporny na naukę. Nigdy nie było go w ławce, zawsze tarzał się gdzieś po podłodze w klasie. Krzyczał, przeklinał, bardzo utrudniał nauczycielom prowadzenie zajęć, a były to jeszcze czasy, kiedy obowiązywała niepisana zasada, że nauczycielowi nie należy zakładać na głowę kosza na śmieci. Materiał się opóźniał, inne dzieci były przez niego rozpraszane, moja klasa miała najniższą średnią. Na przerwach też nas demoralizował ucząc menelskich przyśpiewek zasłyszanych w domu w czasie libacji, albo bijąc się z kolegami, a był od nas starszy - repetował.
Po jakie licho było mu te dwanaście lat podstawówki? On z niej niczego przydatnego nie wyniósł, reszta klasy na tym tylko traciła na zdrowiu, kulturze i edukacji. Jedyną osobą która na tym zyskała był hurtownik relanium zaopatrujący naszą panią.
Kilka lat po skończeniu podstawówki spotkałem go na stadionie X-lecia. Handlował obuwiem sportowym. Arytmetyki jakoś się nauczył, bo musiał, bo jak źle wydał resztę, to dokładał z własnej kieszeni. Polszczyznę opanował w stopniu wystarczającym, szło się z nim dogadać, a wszelkie bardziej skomplikowane wyrazy dłuższe niż trzysylabowe bardzo sprytnie zastępował łacińskimi odpowiednikami tak, że nawet trudno się było zorientować. Jakoś sobie dawał radę.
Podejrzewam nawet, że w czasie, kiedy ja byłem w szkole średniej, czy na studiach i nie miałem pieniędzy na nic, on sobie dużo lepiej radził z tym swoim analfabetyzmem, a i teraz zapewne z głodu nie umiera.
Decyzja o edukacji dziecka, o sposobie jego wychowywania, o wieku inicjacji naukowej powinni decydować rodzice, i tylko oni. Bo to oni, a nie urzędnik chcą dla tego dziecka najlepiej. Bo to oni, a nie urzędnik zostaną bez opieki na stare lata, jeśli popełnią błąd wychowawczy. Bo to oni, a nie urzędnik znają możliwości i zainteresowania swojego dziecka. Bo to oni, a nie urzędnik kochają to dziecko nad życie. A jeśli urzędnik kocha dziecko bardziej niż rodzice, to powinna się nim zająć pani Elżbieta Radziszewska.
Urzędnik, w przeciwieństwie do rodzica nie ponosi ŻADNEJ odpowiedzialności, za skutki takiego, a nie innego wychowania czy trybu edukacji dziecka. Co więcej - porażka jest w jego interesie - jeśli zawali sprawę i za dwadzieścia lat okaże się, że centralnie zarządzany system edukacyjny wyprodukował masy idotów, kryminalistów, nieudaczników i inne patologiczne jednostki - to jeszcze lepiej dla niego, bo powstaje tzw. "problem społeczny", do rozwiązania którego niezbędny jest kto?
Urzędnik oczywiście.
Kontynuacja tematu
Już 165 tys. osób podpisało się pod projektem ustawy zmieniającej reformę edukacji - chodzi o obowiązkowe wysyłanie sześciolatków do szkół.
Wiadomość ta natchnęła mnie optymizmem, że ludzie są zdeterminowani walczyć z tym idiotycznym przymusem. Nie cieszyłem się długo, gdyż już w pierwszym akapicie przeczytałem:
Karolina i Tomasz Elbanowscy zorganizowali akcję "Ratuj Maluchy" - przygotowali obywatelski projekt ustawy przywracający obowiązek szkolny od 7 lat.
Przecież problemem nie jest to, czy obowiązek szkolny ma obejmować dzieci od lat siedmiu, sześciu, dwóch, czy piętnastu! Problemem jest to, że taki obowiązek istnieje. To tak, jakby sejm uchwalił ustawę, by wszyscy ludzie byli prowadzani na sześciometrowych smyczach, a państwo Elbanowscy zaczęli zbierać podpisy pod projektem ustawy zakładającej prowadzanie obywateli na smyczach siedmiometrowych. Owszem, zawsze to lepiej niż smycz sześciometrowa, ale generalnie jest to ta sama niewola.
Projekt ustawy o którym mowa nie zmienia podstawowego założenia, że urzędnik ma prawo decydować za rodzica, kiedy jego dziecko idzie do szkoły i czego jest uczone. To trochę tak jak z tymi świniami przy korycie. Można je zmienić na trochę lepsze, można je zmienić na ciut gorsze, ale dlaczego po prostu nie zlikwidować koryta?
Nie zamierzam tu krytykować akcji państwa Elbanowskich, bo jestem przekonany, że jest on oparty o szlachetną ideę, ale niestety jest to tylko pudrowanie legislacyjnych wągrów.
Przeciwnicy zaraz się obruszą, że jak to tak, bez obowiązku szkolnego? Przecież za kilka lat Polacy będą narodem analfabetów! Spokojna głowa, nic takiego nie nastąpi. Większość rodziców jest świadoma tego, że edukacja jest dzieciom potrzebna. Dowodem na to jest sam fakt, że ludzie bardzo krytycznie odnoszą się do propozycji by szkoła nie była obowiązkowa. A jeśli chcą, by ich dzieci były zmuszane do chodzenia do szkoły, to zapewne poślą je do niej nawet jeśli obowiązku nie będzie, prawda? Postąpienie inaczej byłoby hipokryzją.
Ale to rodzic ma decydować kiedy dziecko do tej szkoły pójdzie. Któż lepiej niż rodzic wie, czy jego dziecko już jest gotowe na podjęcie edukacji? A może ma być uczone w domu przez rodziców albo piastuna? Każde dziecko jest inne.
I, tak, to rodzic ma decydować, czy dziecko w ogóle pójdzie do szkoły. A może tylko do dwóch klas - niech nauczy się literek, dodawania i odejmowania w zbiorze liczb naturalnych, bo więcej nie potrzebuje. Jak raz na jakiś czas jakieś dziecko w ogóle nie pójdzie do szkoły - to też tragedii nie będzie. Dla takich też znajdzie się miejsce w społeczeństwie. Nie trzeba znać treści "Germinal", by pracować w kopalni. Nie trzeba studiować mechaniki newtonowskiej, by zostać mechanikiem.
Do podstawówki ze mną chodził pewien kolega z rodziny menelskiej. Bardzo oporny na naukę. Nigdy nie było go w ławce, zawsze tarzał się gdzieś po podłodze w klasie. Krzyczał, przeklinał, bardzo utrudniał nauczycielom prowadzenie zajęć, a były to jeszcze czasy, kiedy obowiązywała niepisana zasada, że nauczycielowi nie należy zakładać na głowę kosza na śmieci. Materiał się opóźniał, inne dzieci były przez niego rozpraszane, moja klasa miała najniższą średnią. Na przerwach też nas demoralizował ucząc menelskich przyśpiewek zasłyszanych w domu w czasie libacji, albo bijąc się z kolegami, a był od nas starszy - repetował.
Po jakie licho było mu te dwanaście lat podstawówki? On z niej niczego przydatnego nie wyniósł, reszta klasy na tym tylko traciła na zdrowiu, kulturze i edukacji. Jedyną osobą która na tym zyskała był hurtownik relanium zaopatrujący naszą panią.
Kilka lat po skończeniu podstawówki spotkałem go na stadionie X-lecia. Handlował obuwiem sportowym. Arytmetyki jakoś się nauczył, bo musiał, bo jak źle wydał resztę, to dokładał z własnej kieszeni. Polszczyznę opanował w stopniu wystarczającym, szło się z nim dogadać, a wszelkie bardziej skomplikowane wyrazy dłuższe niż trzysylabowe bardzo sprytnie zastępował łacińskimi odpowiednikami tak, że nawet trudno się było zorientować. Jakoś sobie dawał radę.
Podejrzewam nawet, że w czasie, kiedy ja byłem w szkole średniej, czy na studiach i nie miałem pieniędzy na nic, on sobie dużo lepiej radził z tym swoim analfabetyzmem, a i teraz zapewne z głodu nie umiera.
Decyzja o edukacji dziecka, o sposobie jego wychowywania, o wieku inicjacji naukowej powinni decydować rodzice, i tylko oni. Bo to oni, a nie urzędnik chcą dla tego dziecka najlepiej. Bo to oni, a nie urzędnik zostaną bez opieki na stare lata, jeśli popełnią błąd wychowawczy. Bo to oni, a nie urzędnik znają możliwości i zainteresowania swojego dziecka. Bo to oni, a nie urzędnik kochają to dziecko nad życie. A jeśli urzędnik kocha dziecko bardziej niż rodzice, to powinna się nim zająć pani Elżbieta Radziszewska.
Urzędnik, w przeciwieństwie do rodzica nie ponosi ŻADNEJ odpowiedzialności, za skutki takiego, a nie innego wychowania czy trybu edukacji dziecka. Co więcej - porażka jest w jego interesie - jeśli zawali sprawę i za dwadzieścia lat okaże się, że centralnie zarządzany system edukacyjny wyprodukował masy idotów, kryminalistów, nieudaczników i inne patologiczne jednostki - to jeszcze lepiej dla niego, bo powstaje tzw. "problem społeczny", do rozwiązania którego niezbędny jest kto?
Urzędnik oczywiście.
Kontynuacja tematu
poniedziałek, 20 czerwca 2011
Apel
Drodzy czytelnicy i komentatorzy,
Bardzo mnie cieszy ciągle rosnąca liczba osób zaglądających na stronę mojego bloga. Dziękuję za komentarze, rady, wskazówki i przede wszystkim za szerzenie myśli konserwatywno liberalnej.
Zbliżają się wybory. Z satysfakcją zauważam dużą aktywność "naszych" w Internecie. Dużo wpisów, dużo akcji, dużo propozycji. Oby tak dalej, bo w przeciwieństwie do partii zasiadających w sejmie, my mamy trochę pod górkę, i naszą machinę propagandową trzeba najpierw porządnie rozbujać.
Akcje
Bierzmy czynny udział w akcjach przedwyborczych wolnościowców. Nie przestawajcie przekonywać znajomych do naszych poglądów. Niedawno kontaktował się ze mną twórca akcji "Podaj dalej Korwina", która ma całkiem spory potencjał. Proszę odwiedzić stronę, gdzie autor podaje kilka ciekawych pomysłów na działanie w sieci i poza nią. Akcje tego typu mogą okazać bardzo skutecznym narzędziem, pod warunkiem, że zabierzemy się do roboty. Mówienie "Fajny pomysł, dobrze, że ktoś to robi" nie wystarczy, trzeba być tym kimś.
Wiem, że przekonanie rodziny, znajomych, kolegów jest czasem trudne i sama myśl o tym może zniechęcić. Dlatego zabierzmy się za to spokojnie. Mamy jeszcze czas. Na początek niech każdy sobie wybierze JEDNĄ osobę. Kogoś w miarę bystrego, zapewne młodego i takiego, do którego trafia to co się do niego mówi. Rozmawiać, podsyłać sznurki do filmów, blogów. Jedna osoba to niedużo. Da się to zrobić. Jak się uda, wówczas, bogatsi o doświadczenie i argumenty, ruszamy dalej. Ale ważne jest, by każdy postawił sobie za minimum przekonanie jednej osoby. Bo jeśli każdy z nas przekona chociaż jedną osobę, to będzie nas dwa razy więcej.
Sam planuję ogłoszenie nieco zbliżonej charakterem akcji, ale zrobię to tuż przed wyborami, gdyż falstart może obniżyć skuteczność.
Na blogu JKM w komentarzach znalazłem też bardzo dobry pomysł podpisany dana i:
A my "uczyniliśmy" sobie koszulki z JKM (Tychy szerzą oswiatę) wywołują one kosmiczna burze wśród znajomych i nieznajomych, szyje trzeszczą za nami, regularne pytania w stylu "a ty coooo??" no i opowiadamy...
a od ciekawości zawsze się zaczyna
a od ciekawości zawsze się zaczyna
Warto wykorzystać. "Naszych" pokrzepimy pokazując, że jesteśmy, a innych zaintrygujemy.
Plusowanie, lubienie, wykopywanie...
Niedawno na blogerze pojawiła się opcja dawania wpisom "+1" (coś jak facebookowe "lubię to!"). Z tego co gdzieś wyczytałem, wysokie oceny przyczyniają się do lepszego pozycjonowania wpisów w wyszukiwarkach. Gorąco namawiam do założenia sobie konta na blogerze, i plusjedynkowanie wpisów moich oraz innych wolnościowych bloggerów, zwłaszcza wpisów o tematyce ogólnej, oraz używanie analogicznych instrumentów na innych portalach dla bloggerów. Dzięki temu, jak ktoś będzie szukał w Google na przykład danych na temat płacy minimalnej, to zanim dotrze do poszukiwanej wartości, będzie musiał przekopać się przez kilka naszych wpisów na temat tego idiotycznego pomysłu.
Komentarze
O ile dobrze wiem, liczba komentarzy też odgrywa pewną rolę w pozycjonowaniu przez wyszukiwarki, więc zachęcam, by od czasu do czasu, pod interesującymi i ważnymi tematami na blogach wolnościowych coś napisać, chociażby krótkie "popieram", "racja", albo "Glasgow Rangers rządzą!".
Feedback
I jeszcze jedno: Chwalcie się! Wchodźcie na fora wolnościowe i mówcie "Dzisiaj przekonałem szwagra". Dawajcie przykład. Niech "nasi" wiedzą, że akcja działa, że odnosimy sukcesy, że to nie jest takie trudne, tylko trzeba chcieć. Piszcie jak, jakich argumentów używacie, jakie linki podsyłacie, z jakimi ludźmi warto rozmawiać.
Również jeśli dzięki materiałowi z jakiegoś bloga, YouTube, czy z forum uda się wam kogoś przekonać, napiszcie o tym autorowi - to bardzo motywuje i daje satysfakcję, w końcu po to te blogi piszemy.
Proszę przekazać te myśli naszym sojusznikom.
Do dzieła!
niedziela, 19 czerwca 2011
Usta milczą, dusza śpiewa
Jak podaje serwis Fox Charlotte, amerykański kongres pracuje nad ustawą, która ma na celu penalizację udawania, że się śpiewa.
Zakaz ma dotyczyć umieszczania w sieci w serwisach typu YouTube filmów, na których imituje się ruchy ust piosenkarza do podkładu muzycznego, który jest objęty prawami autorskimi. Ustawa ta, jak nietrudno się domyślić, głównie uderzałaby w dzieci i młodzież. Przewidywana kara to pięć lat więzienia.
Pomijam oczywisty fakt, że zabawa taka raczej przysparza popularności autorowi oryginalnego wykonania, a zatem i pieniędzy posiadaczowi praw autorskich. Po ustawieniu takiego prawa znaki zapytania będą wyrastać jak grzyby po deszczu.
Co z tzw. air-guitar, czyli imitowaniem gry na gitarze do podkładu muzycznego? Technicznie jest to to samo, tylko instrument inny.
Co z karaoke? Jest to co prawda samodzielne śpiewanie, ale do podkładu chronionego prawami autorskimi.
Co z wszelkiego rodzaju "Idolami", "X-factorami" i "Od przedszkola do Opola"? Ja po nich płakał nie będę, ale jestem ciekawy.
Co z tzw. coverem czyli autorskim wykonaniem utworu innego artysty?
I czy wreszcie "Gwiazdeczki" przestaną śpiewać z play-backu? Bo wówczas największe ikony muzyki pop ograniczą się do albumów studyjnych.
Co z teledyskami, do których wszak oddzielnie nagrywa się ścieżkę dźwiękową, a oddzielnie obraz?
Co jeśli - to pytanie uznałbym jeszcze kilka tygodni temu za absurdalne, ale w obliczu naszych rodzimych pomysłów, autorstwa pani Elżbiety Radziszewskiej, muszę je zadać - śpiewanie udają postaci animowane?
A co to prawo mówi na temat czegoś takiego?
Zakaz ma dotyczyć umieszczania w sieci w serwisach typu YouTube filmów, na których imituje się ruchy ust piosenkarza do podkładu muzycznego, który jest objęty prawami autorskimi. Ustawa ta, jak nietrudno się domyślić, głównie uderzałaby w dzieci i młodzież. Przewidywana kara to pięć lat więzienia.
Pomijam oczywisty fakt, że zabawa taka raczej przysparza popularności autorowi oryginalnego wykonania, a zatem i pieniędzy posiadaczowi praw autorskich. Po ustawieniu takiego prawa znaki zapytania będą wyrastać jak grzyby po deszczu.
Co z tzw. air-guitar, czyli imitowaniem gry na gitarze do podkładu muzycznego? Technicznie jest to to samo, tylko instrument inny.
Co z karaoke? Jest to co prawda samodzielne śpiewanie, ale do podkładu chronionego prawami autorskimi.
Co z wszelkiego rodzaju "Idolami", "X-factorami" i "Od przedszkola do Opola"? Ja po nich płakał nie będę, ale jestem ciekawy.
Co z tzw. coverem czyli autorskim wykonaniem utworu innego artysty?
I czy wreszcie "Gwiazdeczki" przestaną śpiewać z play-backu? Bo wówczas największe ikony muzyki pop ograniczą się do albumów studyjnych.
Co z teledyskami, do których wszak oddzielnie nagrywa się ścieżkę dźwiękową, a oddzielnie obraz?
Co jeśli - to pytanie uznałbym jeszcze kilka tygodni temu za absurdalne, ale w obliczu naszych rodzimych pomysłów, autorstwa pani Elżbiety Radziszewskiej, muszę je zadać - śpiewanie udają postaci animowane?
A co to prawo mówi na temat czegoś takiego?
sobota, 18 czerwca 2011
Fachowiec radzi sobie sam
Kiedy czytam w Internecie wypowiedzi różnych osób na temat monarchii, uderza mnie jedna ciekawostka. Oprócz ludzi, którzy są jawnie i twardo przeciwni, uważających, że demokracja jest najlepszym ustrojem na świecie, zdarzają się też głosy, że faktycznie monarchia jest lepsza, ale Polacy jeszcze do niej nie dojrzeli. Ja tego nie rozumiem. Stosowanie tego argumentu świadczy o całkowitym niezrozumieniu na czym monarchia polega.
Polacy nie dojrzeli do tego, żeby rządził nimi ktoś rozsądny, znający się na rzeczy i od kołyski kształcony na przywódcę, ale są wystarczająco dojrzali, by rządziła nimi zbieranina ludzi, z której większość nie ma pojęcia o polityce, czy gospodarce. To jest jakaś bzdura.
Jest dokładnie odwrotnie. To dla poprawnego działania demokracji wymagane jest, aby przynajmniej połowa wyborców do niej dojrzała. Aby monarchia dobrze działała wystarczy JEDNA osoba, która wie, co robi! Reszta może nie mieć nawet ukończonej podstawówki.
Większość ludzi nie zna się na budowie mostów, na medycynie, czy na silnikach rakietowych. A mimo to powstają mosty, przeprowadzane są skomplikowane zabiegi chirurgiczne, a człowiek stanął był na Księżycu. Bo całą robotę za nas załatwia ktoś, kto się na tym zna.
Jeśli komuś zepsuje się samochód, to czy zwołuje wszystkich sąsiadów z osiedla, prawników, grabarzy, pielęgniarki, meneli, babcie spod kościoła, rzeźników i diabli wiedzą kogo jeszcze, czy wzywa JEDNEGO mechanika? Co więcej, w tym pierwszym przypadku kolektyw najpewniej powiedziałby: "Panie, daj nam pan spokój, znajdź sobie mechanika!" Dlaczego więc nie wykażą się tym rozsądkiem w skali makro? Bo media im nieustannie wmawiają, że oni najlepiej znają się na polityce.
Poza tym, w przypadku zepsutego samochodu, w którym padł akumulator, a kolektyw zadecyduje, że rozwiązaniem będzie wymiana oleju i wymienią ten olej, to po kilku minutach przekonają się, że samochód nadal jest zepsuty. W skali makro na efekty trzeba czekać kilka miesięcy, czasem kilka lat. Po takim czasie ktoś kto się na tym nie zna nie potrafi już skojarzyć skutku z przyczyną, bo nie pamięta, a nawet jeśli pamięta to często nie wie, że pieczywo podrożało dlatego, że miesiąc temu wprowadzono wyższy podatek na mąkę. Przecież mąkę kupuje piekarz, więc to on powinien płacić więcej, a nie ja, który kupuję kajzerkę, obłożoną niezmienionym podatkiem.
Aby wybudować dom, wystarczy JEDEN murarz i może ze dwóch pomocników. Nie ma potrzeby, żeby cała rodzina mająca w nim zamieszkać się na tym znała. A już całkowicie niewskazane jest, by rodzina ta stała cały czas nad głową murarza i mądrzyła się na temat jego pracy.
Polacy nie dojrzeli do tego, żeby rządził nimi ktoś rozsądny, znający się na rzeczy i od kołyski kształcony na przywódcę, ale są wystarczająco dojrzali, by rządziła nimi zbieranina ludzi, z której większość nie ma pojęcia o polityce, czy gospodarce. To jest jakaś bzdura.
Jest dokładnie odwrotnie. To dla poprawnego działania demokracji wymagane jest, aby przynajmniej połowa wyborców do niej dojrzała. Aby monarchia dobrze działała wystarczy JEDNA osoba, która wie, co robi! Reszta może nie mieć nawet ukończonej podstawówki.
Większość ludzi nie zna się na budowie mostów, na medycynie, czy na silnikach rakietowych. A mimo to powstają mosty, przeprowadzane są skomplikowane zabiegi chirurgiczne, a człowiek stanął był na Księżycu. Bo całą robotę za nas załatwia ktoś, kto się na tym zna.
Jeśli komuś zepsuje się samochód, to czy zwołuje wszystkich sąsiadów z osiedla, prawników, grabarzy, pielęgniarki, meneli, babcie spod kościoła, rzeźników i diabli wiedzą kogo jeszcze, czy wzywa JEDNEGO mechanika? Co więcej, w tym pierwszym przypadku kolektyw najpewniej powiedziałby: "Panie, daj nam pan spokój, znajdź sobie mechanika!" Dlaczego więc nie wykażą się tym rozsądkiem w skali makro? Bo media im nieustannie wmawiają, że oni najlepiej znają się na polityce.
Poza tym, w przypadku zepsutego samochodu, w którym padł akumulator, a kolektyw zadecyduje, że rozwiązaniem będzie wymiana oleju i wymienią ten olej, to po kilku minutach przekonają się, że samochód nadal jest zepsuty. W skali makro na efekty trzeba czekać kilka miesięcy, czasem kilka lat. Po takim czasie ktoś kto się na tym nie zna nie potrafi już skojarzyć skutku z przyczyną, bo nie pamięta, a nawet jeśli pamięta to często nie wie, że pieczywo podrożało dlatego, że miesiąc temu wprowadzono wyższy podatek na mąkę. Przecież mąkę kupuje piekarz, więc to on powinien płacić więcej, a nie ja, który kupuję kajzerkę, obłożoną niezmienionym podatkiem.
Aby wybudować dom, wystarczy JEDEN murarz i może ze dwóch pomocników. Nie ma potrzeby, żeby cała rodzina mająca w nim zamieszkać się na tym znała. A już całkowicie niewskazane jest, by rodzina ta stała cały czas nad głową murarza i mądrzyła się na temat jego pracy.
środa, 15 czerwca 2011
Możemy tylko zyskać!
Wiele osób słysząc o pomyśle likwidacji ZUS przyznaje, że faktycznie zakład ów działa źle, jest nierentowny, ale z drugiej strony te same osoby mówią, że nie można go zlikwidować, bo przecież obecni emeryci muszą z czegoś żyć. Mnóstwo tego typu komentarzy czytuję, zwłaszcza pod moim filmem "Koszta Pracy". Ostatnio kolejny wpis tego typu zamieścił ad1492:
Odpowiedź na jego pierwszą wątpliwość jest nie tylko prosta, ale i dobrze znana, o czym świadczyć może fakt, że ad1492 sam na nie odpowiada. Obawia się jednak, że pomysł ten może nie zadziałać, bo pieniędzy z prywatyzacji może nie starczyć i nie ma stuprocentowej pewności powodzenia. Chciałbym dać mu zapewnienie, że to zadziała, ale niestety nie mogę, bo też nie wiem. Ale wiem inną rzecz, za którą ręczę:
Więc ostatecznie nic nie ryzykujemy, zwłaszcza, że w razie niedostatków dobrym dodatkiem dla pieniędzy z prywatyzacji będzie VAT i akcyza, z których chwilowo nie da się legalnie zrezygnować. A trzeba to zrobić szybko, bo z każdym dniem sytuacja jest coraz gorsza.
ad1942 jest pilotem zestrzelonego samolotu, który nie chce się katapultować, bo nie ma pewności, że wszystko dobrze zadziała, że spadochron się otworzy. Obawy te są całkowicie słuszne. Ale czekanie, że sytuacja sama się rozwiąże, że grawitacja przestanie działać, że samolot jakimś cudem się poderwie tylko pogarsza sytuację. Katapultowanie się to jego jedyna szansa. Zwłaszcza, że silnik już jakiś czas temu runął z hukiem na ziemię.
Ale nie to jest najważniejsze w jego wypowiedzi. Najważniejsze jest zdanie "Ludzie którzy teraz pobierają emerytury też kiedyś pracowali i płacili - nie można ich zrobić w balona". Wypowiedź zawiera bardzo często powtarzany błąd. Politycy i media dokładają wszelkich starań, nie bez sukcesu, by obywateli z tego błędu nie wyprowadzać. Likwidując ZUS NIKOGO nie zrobimy w balona. Ci ludzie, o których mówi ad1492, JUŻ ZOSTALI zrobieni w balona! Ich pieniądze już zostały przehulane. Ich oszczędności nie ma. Świadczenia dostają z bieżących wpłat ludzi pracujących obecnie. Z bardzo okrojonych wpłat - przecież ta armia urzędników też na nich żeruje. Reforma, którą my chcemy wprowadzić, nie okradnie ich bardziej, niż już zostali okradzeni. A wsparcie finansowe otrzymają, bo przejmując władzę, przejmiemy też zobowiązania.
Problem jest inny. Oni już zostali okradzeni i to się nie odstanie, możemy tylko starać się łagodzić tego konsekwencje. Ale jest też cała masa młodych ludzi, którzy jeszcze nie zostali okradzeni! I fakt, że kolejne rządy przez lata robiły w balona tych pierwszych w żaden sposób nie usprawiedliwia robienia w balona nowych, kolejnych i kolejnych pokoleń ciężko pracujących Polaków. Kiedyś to się musi skończyć. Kiedyś, któreś pokolenie będzie tym ostatnim, pokrzywdzonym. Różnica tylko w liczbie tych pokoleń, które do tego momentu zostaną oskubane z pieniędzy i godności. I ponownie: Im wcześniej - tym lepiej.
A pieniądze trafiające do ZUS są marnowane w tak niewiarygodny sposób, że jego likwidacja tylko nam ulży. Nawet jeśli przez jakiś czas "emeryci" będą musieli zamieszkać z wnukami, albo skorzystać z odwróconej hipoteki.
Im szybciej to zrobimy, tym większa szansa, że spadochron otworzy się prawidłowo.
Odpowiedź na jego pierwszą wątpliwość jest nie tylko prosta, ale i dobrze znana, o czym świadczyć może fakt, że ad1492 sam na nie odpowiada. Obawia się jednak, że pomysł ten może nie zadziałać, bo pieniędzy z prywatyzacji może nie starczyć i nie ma stuprocentowej pewności powodzenia. Chciałbym dać mu zapewnienie, że to zadziała, ale niestety nie mogę, bo też nie wiem. Ale wiem inną rzecz, za którą ręczę:
Jeśli pozostawimy dotychczasowy system bez zmian, to pieniędzy na pewno NIE STARCZY. I w tej kwestii MAM stuprocentową pewność.
Więc ostatecznie nic nie ryzykujemy, zwłaszcza, że w razie niedostatków dobrym dodatkiem dla pieniędzy z prywatyzacji będzie VAT i akcyza, z których chwilowo nie da się legalnie zrezygnować. A trzeba to zrobić szybko, bo z każdym dniem sytuacja jest coraz gorsza.
ad1942 jest pilotem zestrzelonego samolotu, który nie chce się katapultować, bo nie ma pewności, że wszystko dobrze zadziała, że spadochron się otworzy. Obawy te są całkowicie słuszne. Ale czekanie, że sytuacja sama się rozwiąże, że grawitacja przestanie działać, że samolot jakimś cudem się poderwie tylko pogarsza sytuację. Katapultowanie się to jego jedyna szansa. Zwłaszcza, że silnik już jakiś czas temu runął z hukiem na ziemię.
Ale nie to jest najważniejsze w jego wypowiedzi. Najważniejsze jest zdanie "Ludzie którzy teraz pobierają emerytury też kiedyś pracowali i płacili - nie można ich zrobić w balona". Wypowiedź zawiera bardzo często powtarzany błąd. Politycy i media dokładają wszelkich starań, nie bez sukcesu, by obywateli z tego błędu nie wyprowadzać. Likwidując ZUS NIKOGO nie zrobimy w balona. Ci ludzie, o których mówi ad1492, JUŻ ZOSTALI zrobieni w balona! Ich pieniądze już zostały przehulane. Ich oszczędności nie ma. Świadczenia dostają z bieżących wpłat ludzi pracujących obecnie. Z bardzo okrojonych wpłat - przecież ta armia urzędników też na nich żeruje. Reforma, którą my chcemy wprowadzić, nie okradnie ich bardziej, niż już zostali okradzeni. A wsparcie finansowe otrzymają, bo przejmując władzę, przejmiemy też zobowiązania.
Problem jest inny. Oni już zostali okradzeni i to się nie odstanie, możemy tylko starać się łagodzić tego konsekwencje. Ale jest też cała masa młodych ludzi, którzy jeszcze nie zostali okradzeni! I fakt, że kolejne rządy przez lata robiły w balona tych pierwszych w żaden sposób nie usprawiedliwia robienia w balona nowych, kolejnych i kolejnych pokoleń ciężko pracujących Polaków. Kiedyś to się musi skończyć. Kiedyś, któreś pokolenie będzie tym ostatnim, pokrzywdzonym. Różnica tylko w liczbie tych pokoleń, które do tego momentu zostaną oskubane z pieniędzy i godności. I ponownie: Im wcześniej - tym lepiej.
A pieniądze trafiające do ZUS są marnowane w tak niewiarygodny sposób, że jego likwidacja tylko nam ulży. Nawet jeśli przez jakiś czas "emeryci" będą musieli zamieszkać z wnukami, albo skorzystać z odwróconej hipoteki.
Im szybciej to zrobimy, tym większa szansa, że spadochron otworzy się prawidłowo.
wtorek, 14 czerwca 2011
Najlepszy sposób na pamięć
Dziś bardzo krótko, ale zabawnie:
Na taki tytuł natknąłem się na portalu JKM. Niech Litwini się nie obawiają. Unia nie zapomni.
Wszak najlepszym sposobem by coś zapamiętać, to powtarzać, powtarzać, powtarzać...
Litwa chce, aby UE pamiętała o zbrodniach komunizmu
Na taki tytuł natknąłem się na portalu JKM. Niech Litwini się nie obawiają. Unia nie zapomni.
Wszak najlepszym sposobem by coś zapamiętać, to powtarzać, powtarzać, powtarzać...
niedziela, 12 czerwca 2011
Bąkojad w uchu pana Gore
Ostatnimi czasy cały świat oszalał na punkcie dwutlenku węgla, znanego również jako CO2. Doszło do tego, że Australia rozważa akcję likwidacji wielbłądów, bo sapiąc wydalają tę truciznę. Nie ulega wątpliwości, że go produkujemy. Produkujemy go dużo, podobnie jak inne organizmy zwierzęce. Dodatkowo palimy w piecach, w samochodach w fabrykach. Ale czy produkujemy go na tyle dużo, by można było mówić o jakimś ponadprzeciętnym wpływie na biosferę?
Wyobraźmy sobie nosorożca, który rano idzie do łazienki i staje na wagę. Z zaniepokojeniem zauważa, że waży 2500 kilogramów. Katastrofa! Przesadził z trawką i musi zacząć się odchudzać. Schodzi z wagi, odwraca się i "nagle zerknął do lusterka. Nie chce wierzyć, znowu zerka...". Okazało się, że na jego masywnej głowie siedział sobie cichutko bąkojad, wyskubując mu kleszcze z ucha. Nosorożec, ponieważ inteligencję ma zbliżoną do członków organizacji eko-logicznych, doszedł do wniosku, że znalazł przyczynę nadwagi, strącił bąkojada i odetchnął z ulgą.
Dokładnie tak jest z tym dwutlenkiem węgla. Jego część produkowana przez człowieka jest ilością całkowicie bez znaczenia w porównaniu do jego ogólnej zawartości w biosferze, która jest pod tym względem całkowicie zrównoważona. Musi być. Gdyby nie była, jeden nieopatrznie poczyniony wydech z płuc mógłby w dłuższym okresie czasu skutkować katastrofą. Tymczasem jeden średniej wielkości wybuch wulkanu dostarcza do atmosfery większą ilość tego śmiercionośnego gazu, niż cała cywilizacja człowieka, począwszy od jej zarania.
Dzięki istnieniu roślin i zwierząt nasza planeta pozostaje w równowadze. Jeśli dochodzi do nadprodukcji CO2 - przyrasta masa roślin, którym dwutlenek węgla jest niezbędny do życia. W drodze fotosyntezy rośliny produkują tlen i substancje odżywcze, które są z kolei niezbędne dla zwierząt. Wszystko tu jest wyważone. Musi być, bo każdy niewyważony układ rozpada się i to stosunkowo szybko.
W dziejach naszej planety niejednokrotnie stężenie dwutlenku węgla w atmosferze przekraczało znacznie stężenie dzisiejsze, oraz wszelkie katastroficzne prognozy. W czasie Karbonu (carbon - łac. węgiel, 360-300 milionów lat temu), jego stężenie było ponad dziesięciokrotnie wyższe niż dzisiaj. Dzięki temu okres ten charakteryzował bardzo wysoki przyrost masy zielonej oraz nowych gatunków roślin. Katastrofy nie było, oceany nie zalały lądów, życie trwało w najlepsze.
Podobnie dzieje się z temperaturą na Ziemi. Rośnie i spada cyklicznie od zawsze. Organizmy żywe raz uciekają ze skutej lodami północy w kierunku równika, innym razem od palących upałów w przeciwną stronę. Nic złego się nie dzieje.
Nam wmawia się ciągle, że ciepełko i CO2 to największy problem dzisiejszego świata. Oficjalna politpoprawna teoria brzmi, że temperatura wzrasta ponieważ w atmosferze jest więcej dwutlenku węgla, który jest gazem cieplarnianym. Zapewne jest, bo spotyka się go w cieplarniach.
A teraz chwila refleksji. Skąd się ten dwutlenek węgla bierze w cieplarni? Ktoś go tam pompuje? Powiem więcej, rośliny hodowane w cieplarniach pobierają CO2 z atmosfery, więc jeśli już, to powinno go ubywać. Może ogrodnik tam nachuchał?
I z drugiej strony, czy oprócz CO2, który rzekomo podnosi temperaturę w szklarni istnieją w niej jakieś inne warunki sprzyjające temu zjawisku? Owszem są! Brak cyrkulacji powietrza oraz nasłonecznienie powodują kumulację ciepła. Jeśli jakiś eko-log mi nie wierzy, niech postawi w upalny dzień samochód z zamkniętymi drzwiami i oknami i zostawi w nim tabliczkę czekolady na godzinę. Najlepiej, by sam wyszedł z tego samochodu, żeby wyeliminować wydychany przez niego dwutlenek węgla. Po godzinie będzie miał tabliczkę nutelli.
Podsumujmy:
1. dwutlenek węgla nie jest niezbędny do podniesienia temperatury powietrza w cieplarni.
2. nie wiadomo (na razie) skąd CO2 bierze się w cieplarni.
3. dodatkowo z filmu pana Ala Gore wiemy, że temperatura na Ziemi oraz stężenie dwutlenku węgla są skorelowane dodatnio - przecież pokazał diagramy (dwa osobne diagramy!).
Hipoteza: Biorąc powyższe pod uwagę należy się zastanowić: A może jest odwrotnie? Może to wzrost temperatury powoduje wzrost stężenia CO2 w atmosferze?
Eksperyment:
Bardzo prosty do przeprowadzenia, każdy może wykonać go za kilka złotych (których i tak nie straci, bo produkt uboczny eksperymentu można wypić). A i to nie jest konieczne, bo każdy wielokrotnie miał do czynienia z sytuacjami opisanymi poniżej, wystarczy sobie przypomnieć i wyciągnąć wnioski.
Potrzebne są dwie jednakowe butelki (im większe tym lepiej) wody mineralnej gazowanej (może być też Coca-Cola - efekt będzie wyraźniejszy). Jedną z butelek wstawiamy do lodówki, drugą stawiamy na słońcu, albo w innym ciepłym miejscu. Po paru godzinach bardzo ostrożnie, by nie wstrząsać zawartości, stawiamy butelki obok siebie i otwieramy obie. Co obserwujemy? Zimna woda przy otworzeniu robi "psst". Ciepła robi "pssssszszszsffffffsssszszkhhhh", a ponadto przy gwałtownym otwarciu rozpryskuje się.
Dlaczego tak się dzieje? Otóż gazem, którym napój jest nasycony jest nic innego, tylko dwutlenek węgla, co można sprawdzić na etykiecie napoju (UE zapewne w związku z tym już niebawem zabroni produkcji napojów gazowanych). Ewidentnie z ciepłej wody uwolniło się go znacznie więcej niż z zimnej.
Wniosek:
Jakie to ma znaczenie dla teorii eko-logów? Zwiększone stężenie CO2 jest skutkiem, a nie przyczyną globalnego ocieplenia. Oceany i morza to ogromne zbiorniki wody. W wodzie tej rozpuszczone są ogromne ilości dwutlenku węgla (oczywiście w mniejszym stężeniu niż w Mazowszance, ale to wciąż jest niewyobrażalna ilość). Kiedy temperatura oceanu się podnosi, część tego gazu jest uwalniana do atmosfery, ergo jego zawartość w atmosferze rośnie.
Nawiasem mówiąc, nie inaczej jest z cieplarniami. Rośliny w nich hodowane są obficie podlewane wodą, która parując uwalnia CO2.
I faktycznie, jeśli przyjrzeć się diagramom pana Gore, podobieństwo między wykresem temperatury i wykresem zmian poziomu CO2 w tym samym czasie, jest uderzające. Aż kusi, żeby te dwa wykresy na siebie nałożyć, żeby było ono jeszcze bardziej oczywiste. Dlaczego więc pan Gore tego nie uczynił? Ponieważ wówczas wyraźnie byłoby na takim diagramie widać, że wykres CO2 jest przesunięty względem wykresu temperatury o kilkaset lat do przodu - tyle bowiem czasu trwa zanim ciepłe powietrze ogrzeje (lub oziębi) ogromne masy wody w oceanie.
Ja rozumiem, że pan Gore może o tym nie wiedzieć, bo zapewne nie spożywa napojów gazowanych zawierających tę truciznę. Ale, do licha, mógłby sobie ten eksperyment przeprowadzić na wodzie sodowej, która uderzyła mu do głowy!
No chyba, że on to wie i tylko udaje głupiego. Na pewno zarabia na tym więcej niż klaun, który to samo robi w cyrku dla dzieci.
Wyobraźmy sobie nosorożca, który rano idzie do łazienki i staje na wagę. Z zaniepokojeniem zauważa, że waży 2500 kilogramów. Katastrofa! Przesadził z trawką i musi zacząć się odchudzać. Schodzi z wagi, odwraca się i "nagle zerknął do lusterka. Nie chce wierzyć, znowu zerka...". Okazało się, że na jego masywnej głowie siedział sobie cichutko bąkojad, wyskubując mu kleszcze z ucha. Nosorożec, ponieważ inteligencję ma zbliżoną do członków organizacji eko-logicznych, doszedł do wniosku, że znalazł przyczynę nadwagi, strącił bąkojada i odetchnął z ulgą.
Dokładnie tak jest z tym dwutlenkiem węgla. Jego część produkowana przez człowieka jest ilością całkowicie bez znaczenia w porównaniu do jego ogólnej zawartości w biosferze, która jest pod tym względem całkowicie zrównoważona. Musi być. Gdyby nie była, jeden nieopatrznie poczyniony wydech z płuc mógłby w dłuższym okresie czasu skutkować katastrofą. Tymczasem jeden średniej wielkości wybuch wulkanu dostarcza do atmosfery większą ilość tego śmiercionośnego gazu, niż cała cywilizacja człowieka, począwszy od jej zarania.
Dzięki istnieniu roślin i zwierząt nasza planeta pozostaje w równowadze. Jeśli dochodzi do nadprodukcji CO2 - przyrasta masa roślin, którym dwutlenek węgla jest niezbędny do życia. W drodze fotosyntezy rośliny produkują tlen i substancje odżywcze, które są z kolei niezbędne dla zwierząt. Wszystko tu jest wyważone. Musi być, bo każdy niewyważony układ rozpada się i to stosunkowo szybko.
W dziejach naszej planety niejednokrotnie stężenie dwutlenku węgla w atmosferze przekraczało znacznie stężenie dzisiejsze, oraz wszelkie katastroficzne prognozy. W czasie Karbonu (carbon - łac. węgiel, 360-300 milionów lat temu), jego stężenie było ponad dziesięciokrotnie wyższe niż dzisiaj. Dzięki temu okres ten charakteryzował bardzo wysoki przyrost masy zielonej oraz nowych gatunków roślin. Katastrofy nie było, oceany nie zalały lądów, życie trwało w najlepsze.
Podobnie dzieje się z temperaturą na Ziemi. Rośnie i spada cyklicznie od zawsze. Organizmy żywe raz uciekają ze skutej lodami północy w kierunku równika, innym razem od palących upałów w przeciwną stronę. Nic złego się nie dzieje.
Nam wmawia się ciągle, że ciepełko i CO2 to największy problem dzisiejszego świata. Oficjalna politpoprawna teoria brzmi, że temperatura wzrasta ponieważ w atmosferze jest więcej dwutlenku węgla, który jest gazem cieplarnianym. Zapewne jest, bo spotyka się go w cieplarniach.
A teraz chwila refleksji. Skąd się ten dwutlenek węgla bierze w cieplarni? Ktoś go tam pompuje? Powiem więcej, rośliny hodowane w cieplarniach pobierają CO2 z atmosfery, więc jeśli już, to powinno go ubywać. Może ogrodnik tam nachuchał?
I z drugiej strony, czy oprócz CO2, który rzekomo podnosi temperaturę w szklarni istnieją w niej jakieś inne warunki sprzyjające temu zjawisku? Owszem są! Brak cyrkulacji powietrza oraz nasłonecznienie powodują kumulację ciepła. Jeśli jakiś eko-log mi nie wierzy, niech postawi w upalny dzień samochód z zamkniętymi drzwiami i oknami i zostawi w nim tabliczkę czekolady na godzinę. Najlepiej, by sam wyszedł z tego samochodu, żeby wyeliminować wydychany przez niego dwutlenek węgla. Po godzinie będzie miał tabliczkę nutelli.
Podsumujmy:
1. dwutlenek węgla nie jest niezbędny do podniesienia temperatury powietrza w cieplarni.
2. nie wiadomo (na razie) skąd CO2 bierze się w cieplarni.
3. dodatkowo z filmu pana Ala Gore wiemy, że temperatura na Ziemi oraz stężenie dwutlenku węgla są skorelowane dodatnio - przecież pokazał diagramy (dwa osobne diagramy!).
Hipoteza: Biorąc powyższe pod uwagę należy się zastanowić: A może jest odwrotnie? Może to wzrost temperatury powoduje wzrost stężenia CO2 w atmosferze?
Eksperyment:
Bardzo prosty do przeprowadzenia, każdy może wykonać go za kilka złotych (których i tak nie straci, bo produkt uboczny eksperymentu można wypić). A i to nie jest konieczne, bo każdy wielokrotnie miał do czynienia z sytuacjami opisanymi poniżej, wystarczy sobie przypomnieć i wyciągnąć wnioski.
Potrzebne są dwie jednakowe butelki (im większe tym lepiej) wody mineralnej gazowanej (może być też Coca-Cola - efekt będzie wyraźniejszy). Jedną z butelek wstawiamy do lodówki, drugą stawiamy na słońcu, albo w innym ciepłym miejscu. Po paru godzinach bardzo ostrożnie, by nie wstrząsać zawartości, stawiamy butelki obok siebie i otwieramy obie. Co obserwujemy? Zimna woda przy otworzeniu robi "psst". Ciepła robi "pssssszszszsffffffsssszszkhhhh", a ponadto przy gwałtownym otwarciu rozpryskuje się.
Dlaczego tak się dzieje? Otóż gazem, którym napój jest nasycony jest nic innego, tylko dwutlenek węgla, co można sprawdzić na etykiecie napoju (UE zapewne w związku z tym już niebawem zabroni produkcji napojów gazowanych). Ewidentnie z ciepłej wody uwolniło się go znacznie więcej niż z zimnej.
Wniosek:
Dwutlenek węgla znacznie lepiej rozpuszcza się w wodzie zimnej.
Jakie to ma znaczenie dla teorii eko-logów? Zwiększone stężenie CO2 jest skutkiem, a nie przyczyną globalnego ocieplenia. Oceany i morza to ogromne zbiorniki wody. W wodzie tej rozpuszczone są ogromne ilości dwutlenku węgla (oczywiście w mniejszym stężeniu niż w Mazowszance, ale to wciąż jest niewyobrażalna ilość). Kiedy temperatura oceanu się podnosi, część tego gazu jest uwalniana do atmosfery, ergo jego zawartość w atmosferze rośnie.
Nawiasem mówiąc, nie inaczej jest z cieplarniami. Rośliny w nich hodowane są obficie podlewane wodą, która parując uwalnia CO2.
I faktycznie, jeśli przyjrzeć się diagramom pana Gore, podobieństwo między wykresem temperatury i wykresem zmian poziomu CO2 w tym samym czasie, jest uderzające. Aż kusi, żeby te dwa wykresy na siebie nałożyć, żeby było ono jeszcze bardziej oczywiste. Dlaczego więc pan Gore tego nie uczynił? Ponieważ wówczas wyraźnie byłoby na takim diagramie widać, że wykres CO2 jest przesunięty względem wykresu temperatury o kilkaset lat do przodu - tyle bowiem czasu trwa zanim ciepłe powietrze ogrzeje (lub oziębi) ogromne masy wody w oceanie.
Ja rozumiem, że pan Gore może o tym nie wiedzieć, bo zapewne nie spożywa napojów gazowanych zawierających tę truciznę. Ale, do licha, mógłby sobie ten eksperyment przeprowadzić na wodzie sodowej, która uderzyła mu do głowy!
No chyba, że on to wie i tylko udaje głupiego. Na pewno zarabia na tym więcej niż klaun, który to samo robi w cyrku dla dzieci.
czwartek, 9 czerwca 2011
Walka ze smokiem
Walka z korupcją ma bardzo szlachetny cel. Niestety, prowadzona w ten sposób w jaki jest prowadzona obecnie, przyczynia się do jej zwiększenia.
Obecna walka polega na zwiększeniu kontroli i tropieniu łapówkarstwa. Może i byłaby to dobra metoda, gdyby faktycznie państwo mieszało się tylko tam, gdzie jest to nieuniknione. Ale dziś urzędnik musi zatwierdzić wszystko!. Głupiego tarasu nie można dobudować, bez wypełniania druków, stania w kolejkach i całowania stóp pań urzędniczek. Nic dziwnego, że normalny człowiek nie wytrzymuje i wyciąga kopertę, byle mieć już ten biurokratyczny koszmar za sobą. Szkodliwość takiego czynu jest niewspółmierna do wydanych na to środków, a wielkie afery i tak zostają w cieniu.
Z drugiej strony podnosi to koszt działania państwa, bo to przecież są etaty dla kontrolerów i innych wichrzycieli. Przeciętny podatnik powie po prostu: "A niech już ten sąsiad postawi sobie dom z krzywymi ścianami, różowym dachem, czy bez fundamentu, tylko niech ze mnie nie zdzierają na te urzędy, co mu wydają pozwolenie i na kontrolerów, którzy sprawdzają, czy nie dał w łapę. Ostatecznie jak mu się chałupa zawali - to tylko on straci."
Ale to jest najmniejszy problem walki z łapówkarstwem. Większym problemem jest generowanie tą walką jego wzrostu. Znamy z dzieciństwa bajki o rycerzach, którzy walcząc ze smokiem odrąbują mu łeb, a w miejscu rany wyrastają trzy kolejne łby. Za każdym ciosem potwór staje się groźniejszy. A bajki jak wiadomo są po to, by niewinnemu i nieświadomemu dziecku podtykać pewne prawdy jako uniwersalny przekaz ukryty pod maską opowiadania przygodowego.
To samo dzieje się z korupcją. Tworzenie kolejnych stanowisk państwowych do kontroli uczciwości urzędników i przedsiębiorców, to tworzenie kolejnych pysków tego samego potwora. Przecież kontroler też lubi pieniądze. Przedsiębiorca teraz musi zamiast jednej koperty wręczyć dwie (bardzo przebiegły plan ratowania Poczty Polskiej!).
Jak zatem z tym walczyć? Przede wszystkim uprościć prawo. Póki obywatel nie szkodzi innym, niech sobie stawia płot jaki chce, niech sobie pije, je i pali co chce, niech wychowuje dziecko jak chce. W ten sposób nie tylko zmniejszy się korupcję, ale i biurokrację, wszystko będzie szybciej i taniej szło, zmniejszą się podatki, gospodarka zacznie hulać. To jest lekarstwo na wszystko, a przerost biurokracji to główna przyczyna korupcji.
Po drugie, o czym już pisałem w tekście "Jeśli nieznajomy nagle obsypie cię kwiatami, bezzwłocznie zgłoś to do prokuratury!", karać nie za to, że przedsiębiorca daje pieniądze, nie za to, że urzędnik bierze te pieniądze. Karać należy za to, że urzędnik łamie przepisy. Za pieniądze, czy nie. Mogę dać pieniądze grajkowi na ulicy - dlaczego nie urzędnikowi?
I trzecie, nie mniej proste rozwiązanie - pry-wa-ty-zacja. Jak ktoś jest właścicielem przedsiębiorstwa, to nie ma dla niego znaczenia, czy pieniądze dostaje oficjalnie, czy pod stołem, bo i tak lądują w jego kieszeni. Wręcz preferowaną jest droga oficjalna, bo skoro nie ma różnicy - po co kombinować?
Jeśli państwowa firma stawia powiedzmy - przykład zupełnie z kosmosu - stadion, to tak, jak w dowcipie: przychodzi do niej chiński wykonawca i mówi, że zrobi to za 50 milionów, następnego dnia przychodzi firma niemiecka i mówi, że zrobi to za 150 milionów, bo oni mają związki zawodowe. Po czym przychodzi Polak i mówi, że zrobi to za 250 milionów - dlaczego? Stówka dla Polaka, stówka dla urzędnika, a za pięć dyszek Chińczycy postawią stadion. No i którą ofertę ma ten urzędnik wybrać? Oczywiście że Polaka, bo jeszcze na tym zarobi. A to, że całość będzie dużo droższa - to już nie jego pieniądze, przynajmniej będzie czym uzasadnić kolejną podwyżkę VATu.
Inwestor prywatny - przeciwnie. Pierwsza oferta jest dla niego najkorzystniejsza, bo ma stadion za 50 milionów, a druga i trzecia są dla niego tak samo niekorzystne, bo czy płaci 150, czy płaci 250 z czego 100 do niego wraca to to samo. Ważne jest to, że to dużo drożej.
Łapówki są tam, gdzie po jednej ze stron stoi urzędnik*. To w urzędach jest korupcja i marnotrawstwo, bo tam za złe decyzje płaci się "niczyimi" pieniędzmi. Firmy prywatne nie mają potrzeby korumpować się między sobą.
*lub inna osoba nieodpowiedzialnie dysponująca cudzym majątkiem, ale wówczas szkodę ponosi właściciel, który przedstawiciela sam wskazał, więc sam jest sobie winien, a nie na lewo i prawo okradany podatnik.
Obecna walka polega na zwiększeniu kontroli i tropieniu łapówkarstwa. Może i byłaby to dobra metoda, gdyby faktycznie państwo mieszało się tylko tam, gdzie jest to nieuniknione. Ale dziś urzędnik musi zatwierdzić wszystko!. Głupiego tarasu nie można dobudować, bez wypełniania druków, stania w kolejkach i całowania stóp pań urzędniczek. Nic dziwnego, że normalny człowiek nie wytrzymuje i wyciąga kopertę, byle mieć już ten biurokratyczny koszmar za sobą. Szkodliwość takiego czynu jest niewspółmierna do wydanych na to środków, a wielkie afery i tak zostają w cieniu.
Z drugiej strony podnosi to koszt działania państwa, bo to przecież są etaty dla kontrolerów i innych wichrzycieli. Przeciętny podatnik powie po prostu: "A niech już ten sąsiad postawi sobie dom z krzywymi ścianami, różowym dachem, czy bez fundamentu, tylko niech ze mnie nie zdzierają na te urzędy, co mu wydają pozwolenie i na kontrolerów, którzy sprawdzają, czy nie dał w łapę. Ostatecznie jak mu się chałupa zawali - to tylko on straci."
Ale to jest najmniejszy problem walki z łapówkarstwem. Większym problemem jest generowanie tą walką jego wzrostu. Znamy z dzieciństwa bajki o rycerzach, którzy walcząc ze smokiem odrąbują mu łeb, a w miejscu rany wyrastają trzy kolejne łby. Za każdym ciosem potwór staje się groźniejszy. A bajki jak wiadomo są po to, by niewinnemu i nieświadomemu dziecku podtykać pewne prawdy jako uniwersalny przekaz ukryty pod maską opowiadania przygodowego.
To samo dzieje się z korupcją. Tworzenie kolejnych stanowisk państwowych do kontroli uczciwości urzędników i przedsiębiorców, to tworzenie kolejnych pysków tego samego potwora. Przecież kontroler też lubi pieniądze. Przedsiębiorca teraz musi zamiast jednej koperty wręczyć dwie (bardzo przebiegły plan ratowania Poczty Polskiej!).
Jak zatem z tym walczyć? Przede wszystkim uprościć prawo. Póki obywatel nie szkodzi innym, niech sobie stawia płot jaki chce, niech sobie pije, je i pali co chce, niech wychowuje dziecko jak chce. W ten sposób nie tylko zmniejszy się korupcję, ale i biurokrację, wszystko będzie szybciej i taniej szło, zmniejszą się podatki, gospodarka zacznie hulać. To jest lekarstwo na wszystko, a przerost biurokracji to główna przyczyna korupcji.
Po drugie, o czym już pisałem w tekście "Jeśli nieznajomy nagle obsypie cię kwiatami, bezzwłocznie zgłoś to do prokuratury!", karać nie za to, że przedsiębiorca daje pieniądze, nie za to, że urzędnik bierze te pieniądze. Karać należy za to, że urzędnik łamie przepisy. Za pieniądze, czy nie. Mogę dać pieniądze grajkowi na ulicy - dlaczego nie urzędnikowi?
I trzecie, nie mniej proste rozwiązanie - pry-wa-ty-zacja. Jak ktoś jest właścicielem przedsiębiorstwa, to nie ma dla niego znaczenia, czy pieniądze dostaje oficjalnie, czy pod stołem, bo i tak lądują w jego kieszeni. Wręcz preferowaną jest droga oficjalna, bo skoro nie ma różnicy - po co kombinować?
Jeśli państwowa firma stawia powiedzmy - przykład zupełnie z kosmosu - stadion, to tak, jak w dowcipie: przychodzi do niej chiński wykonawca i mówi, że zrobi to za 50 milionów, następnego dnia przychodzi firma niemiecka i mówi, że zrobi to za 150 milionów, bo oni mają związki zawodowe. Po czym przychodzi Polak i mówi, że zrobi to za 250 milionów - dlaczego? Stówka dla Polaka, stówka dla urzędnika, a za pięć dyszek Chińczycy postawią stadion. No i którą ofertę ma ten urzędnik wybrać? Oczywiście że Polaka, bo jeszcze na tym zarobi. A to, że całość będzie dużo droższa - to już nie jego pieniądze, przynajmniej będzie czym uzasadnić kolejną podwyżkę VATu.
Inwestor prywatny - przeciwnie. Pierwsza oferta jest dla niego najkorzystniejsza, bo ma stadion za 50 milionów, a druga i trzecia są dla niego tak samo niekorzystne, bo czy płaci 150, czy płaci 250 z czego 100 do niego wraca to to samo. Ważne jest to, że to dużo drożej.
Łapówki są tam, gdzie po jednej ze stron stoi urzędnik*. To w urzędach jest korupcja i marnotrawstwo, bo tam za złe decyzje płaci się "niczyimi" pieniędzmi. Firmy prywatne nie mają potrzeby korumpować się między sobą.
*lub inna osoba nieodpowiedzialnie dysponująca cudzym majątkiem, ale wówczas szkodę ponosi właściciel, który przedstawiciela sam wskazał, więc sam jest sobie winien, a nie na lewo i prawo okradany podatnik.
wtorek, 7 czerwca 2011
Żal zupę ściska
Miłościwie panująca (lub, jakby zapewne wolały feministki, "paniująca") w stolicy Bufetowa w przyszłym tygodniu ma zamknąć swój bufet. Przynajmniej w zakresie wydawania posiłków dzieciom w ramach akcji lato/zima w mieście. Życie Warszawy donosi bowiem, że nowy zapis ma wnieść odpłatność za te posiłki.
W stu procentach zgadzam się z panią MK-H, i do samego argumentu jeszcze powrócę. Oczywiście, że gdy posiłek jest przygotowany lub opłacony przez rodzica, to już rodzic ten dopilnuje, żeby z talerza wszystko zniknęło. Jedzenie państwowe służy do katapultowania go w bandę przeciwnika siedzącą przy sąsiednim stoliku. W historii tej jednak brakuje mi jednej rzeczy. Otóż nigdzie nie zostało wyjaśnione, co się stanie z pieniędzmi, które były na ten cel zaplanowane. Bo wbrew merytorycznej poprawności powyższego argumentu, jedzenie, o którym jest mowa, nie jest za darmo. Panie kucharki i dostawcy produktów nie robią za frajer.
Możliwości są dwie. Albo miasto przekaże je na inny cel (wybuduje szkołę, szpital - o czym za chwilę), albo zwróci je mieszkańcom, stosownie pomniejszając podatki. Nie można bowiem odebrać finansowanych publicznie przywilejów, nie zwracając zapłaconych za nie pieniędzy. Ponieważ o niczym takim nie doczytałem, znaczy to tylko tyle, że miasto w podatkach nadal będzie pobierać od rodziców i nie tylko środki na posiłki, ale posiłków tych nie wyda.
Gdybym ja założył bar mleczny, w którym pani kasjerka pobierałaby od klienta pieniądze za danie, a pani w okienku pokazywałaby temu klientowi figę (albo, co lepiej oddaje sytuację, wydawała posiłek i żądała ponownej zapłaty), to jeszcze tego samego dnia mój bar zostałby zamknięty, a ja trafiłbym za kratki. Ale ja jestem przedsiębiorcą, a nie Bufetową, więc mnie dotyczą inne paragrafy.
Wrócę teraz do argumentu pani Keller-Hameli, że rzeczy otrzymywanych "za darmo" się nie szanuje. Zaraz, zaraz! Przecież dzieci te chodzą do szkoły "za darmo", korzystają z przychodni lekarskiej "za darmo". To ja mam pomysł. Niech rodzice płacą za szkołę i za lekarza bezpośrednio z kieszeni. Może wówczas dzieci te zaczną szanować nauczycieli i przekazywaną przez nich wiedzę. Może ludzie przestaną marnować czas lekarzy ostrymi atakami hipochondrii.
Bez wątpienia tak się stanie. Tylko oczywiście trzeba przy tym przestać pobierać od nich pieniądze na ten cel! Bo o tym się zapomina. W telewizji na przykład słyszymy ciągle, że jak sprywatyzujemy szpitale, to ludzi nie będzie stać na leczenie. Ale nikt nie wspomni o tym, że ludzie ci będą bogatsi o składki na NFZ, czyli nie tylko o pieniądze za faktyczne leczenie, ale również o pieniądze marnowane na biurokrację. I to jest marnotrawstwo, a nie wylana zupa!
Trzysta posiłków zmarnowanych w zeszłym roku na Białołęce są niczym, w porównaniu z pieniędzmi warszawiaków zmarnowanymi na biurokrację związaną z podaniem pozostałych tysiąca czterystu.
Jak każdy będzie za wszystko płacił z własnego portfela, to już sam zadba o to, by się nic nie marnowało. A jak nie zadba? To zmarnuje SWOJE pieniądze.
Maria Keller-Hamela z fundacji Dzieci Niczyje uważa, że wprowadzenie opłat jest celowe. – Z doświadczenia wiemy, że jeżeli coś otrzymuje się za darmo, nie zawsze to się szanuje.
W stu procentach zgadzam się z panią MK-H, i do samego argumentu jeszcze powrócę. Oczywiście, że gdy posiłek jest przygotowany lub opłacony przez rodzica, to już rodzic ten dopilnuje, żeby z talerza wszystko zniknęło. Jedzenie państwowe służy do katapultowania go w bandę przeciwnika siedzącą przy sąsiednim stoliku. W historii tej jednak brakuje mi jednej rzeczy. Otóż nigdzie nie zostało wyjaśnione, co się stanie z pieniędzmi, które były na ten cel zaplanowane. Bo wbrew merytorycznej poprawności powyższego argumentu, jedzenie, o którym jest mowa, nie jest za darmo. Panie kucharki i dostawcy produktów nie robią za frajer.
Możliwości są dwie. Albo miasto przekaże je na inny cel (wybuduje szkołę, szpital - o czym za chwilę), albo zwróci je mieszkańcom, stosownie pomniejszając podatki. Nie można bowiem odebrać finansowanych publicznie przywilejów, nie zwracając zapłaconych za nie pieniędzy. Ponieważ o niczym takim nie doczytałem, znaczy to tylko tyle, że miasto w podatkach nadal będzie pobierać od rodziców i nie tylko środki na posiłki, ale posiłków tych nie wyda.
Gdybym ja założył bar mleczny, w którym pani kasjerka pobierałaby od klienta pieniądze za danie, a pani w okienku pokazywałaby temu klientowi figę (albo, co lepiej oddaje sytuację, wydawała posiłek i żądała ponownej zapłaty), to jeszcze tego samego dnia mój bar zostałby zamknięty, a ja trafiłbym za kratki. Ale ja jestem przedsiębiorcą, a nie Bufetową, więc mnie dotyczą inne paragrafy.
Wrócę teraz do argumentu pani Keller-Hameli, że rzeczy otrzymywanych "za darmo" się nie szanuje. Zaraz, zaraz! Przecież dzieci te chodzą do szkoły "za darmo", korzystają z przychodni lekarskiej "za darmo". To ja mam pomysł. Niech rodzice płacą za szkołę i za lekarza bezpośrednio z kieszeni. Może wówczas dzieci te zaczną szanować nauczycieli i przekazywaną przez nich wiedzę. Może ludzie przestaną marnować czas lekarzy ostrymi atakami hipochondrii.
Bez wątpienia tak się stanie. Tylko oczywiście trzeba przy tym przestać pobierać od nich pieniądze na ten cel! Bo o tym się zapomina. W telewizji na przykład słyszymy ciągle, że jak sprywatyzujemy szpitale, to ludzi nie będzie stać na leczenie. Ale nikt nie wspomni o tym, że ludzie ci będą bogatsi o składki na NFZ, czyli nie tylko o pieniądze za faktyczne leczenie, ale również o pieniądze marnowane na biurokrację. I to jest marnotrawstwo, a nie wylana zupa!
Trzysta posiłków zmarnowanych w zeszłym roku na Białołęce są niczym, w porównaniu z pieniędzmi warszawiaków zmarnowanymi na biurokrację związaną z podaniem pozostałych tysiąca czterystu.
Jak każdy będzie za wszystko płacił z własnego portfela, to już sam zadba o to, by się nic nie marnowało. A jak nie zadba? To zmarnuje SWOJE pieniądze.
sobota, 4 czerwca 2011
Dlaczego UE się rozrasta?
Nie jest tajemnicą, że Unia i większość zachodzących w niej aktywności orbituje wokół kilku państw członkowskich. Upraszczając, mam tu namyśli wiodące w niej prym Francję i Niemcy. Wyobraźmy sobie teraz, że rządzący tymi wcale zamożnymi (co jest istotne) państwami postanawiają, że chcą się nakraść. Nie jest to jakiś specjalnie szokujące założenie.
Innymi słowy kilka państw postanawia, czy to wspólnie, czy też indywidualnie, wycisnąć ile się da ze swoich obywateli w podatkach.
Dygresja: oczywiście po cichu są w stanie ukraść tylko niewielką część, powiedzmy dziesiątą, tych podatków. Zatem muszą znaleźć sposób kradzieży na skalę przemysłową. I tutaj bardzo przydatnym staje się redystrybucja dóbr. Im więcej pieniędzy się przewinie przez urzędy, tym więcej ich wyparuje. Trzeba zatem stworzyć elektorat ludzi, którym się obieca, że zabierze się pracowitym i uczciwym, a odda leniom i ciamajdom. Ten elektorat to oczywiście ta druga grupa. Oczywistą konsekwencją tego jest to, że coraz bardziej opłacalna staje się do niej przynależność, w związku z czym grupa ta rośnie, co w demokracji jest oczywiście efektem pożądanym. W wielu krajach Unii można mówić już o zawodowych bezrobotnych.
Mechanizm, dzięki któremu przekłada się to na rozrost UE, a także na niepohamowane parcie do ujednolicania wszystkiego co się da, z krzywizną bananów włącznie, jest bardzo prosty do zrozumienia, ale nie każdy go zauważa, zatem do rzeczy.
Załóżmy że prowadzę piekarnię na luksusowym osiedlu. Moi klienci są zamożni, więc mógłbym, oczywiście stopniowo, wywindować cenę bochenka do dziesięciu złotych. Nie byliby z tego zadowoleni, ale stać by ich było na to i nawet nie zauważyliby większego ubytku w swoim portfelu. Ale moim problemem jest inna, stojąca dwie ulice dalej piekarnia. Moi klienci po prostu zaczną kupować pieczywo u konkurencji. Chyba, że namówię drugiego piekarza na to samo! To wszystko!
I o to chodzi. Francja i Niemcy nie mogłyby w normalnych warunkach podnieść podatków do granicy możliwości ich obywateli, bowiem dysproporcja między kosztami życia w tych państwach oraz u sąsiadów stałaby się zbyt wyraźna. Obywatele zaczęliby masowo emigrować do Polski, Austrii, Włoch, Hiszpanii i tak dalej. Nie byłoby kogo łupić.
Aby zatem zmaksymalizować przychody z tego interesu, trzeba zachęcić tychże sąsiadów do wstąpienia do ich klubu. Przekonanie rządów nie jest tu większym problemem. "Nasi" też są łasi na pieniądze. Ponadto, warto jest na zachętę sypnąć dotacjami. Wszak jest to bardzo dobrze ulokowana inwestycja! A jeśli nie obecnie rządzących, to namówi się opozycję na sypanie kolorowymi obietnicami dla łapserdaków, i już w ich interesie będzie, by ta opozycja rządem się stała przy najbliższej okazji.
Tym sposobem pazerni sąsiedzi dostają pieniądze i "przykład z góry" (o ileż łatwiej przekonać obywateli do zmian mówiąc "Na zachodzie jest to standard" - ulubiona odpowiedź na wszystko, gdy brak argumentów merytorycznych), a państwa źródłowe zyskują bufor bezpieczeństwa. A obywatel Niemiec, o ile wcześniej byłby skory wyemigrować za lepszym życiem do Polski (a jakże!), myśli sobie, że w sumie w Polsce jest niewiele lepiej, więc szkoda zachodu. A kraje, w których rzeczywiście odczułby różnice leżą z kolei za daleko.
Zasada ta jest bardzo dobrze znana każdemu z nas od dziecka, wszak świetnym przykładem jest piaskownica. Kiedy sypaliśmy piasek w jedno miejsce, powstawała nierówność. Ten sam piasek po tejże nierówności zsuwał się i gromadził się na peryferiach kopca. Im wyższa budowla, tym większa musiała być jej podstawa, by zachować stabilność. Im wyższe obciążenia obywateli, tym większy musi być obszar buforowy.
Stąd ta niekończąca się potrzeba ekspansji i ujednolicania wszystkiego. Im więcej państw jest w to uwikłanych, tym pilniejsza jest potrzeba, by najdrobniejsze szczegóły były dograne. Stąd na przykład minimalne stawki VAT i akcyzy. Wyobraźmy sobie co by było, gdyby w którymś z państw członkowskich do władzy nieoczekiwani doszła prawica i zlikwidowała VAT. Natychmiast obywatele sąsiednich krajów zaczęliby jeździć tam na zakupy, a kto wie, może i na stałe.
Państwa Unii Europejskiej budują zatem najzwyklejszą w świecie nieuczciwą konkurencję. Oczywiście, jak to w każdej demokracji nazywa się to "walką z nieuczciwą konkurencją" tych tanich państw, które są tanie tylko po to, by zniszczyć Unię. Tak samo jak się walczy na przykład z "nieuczciwą konkurencją" tanich sklepów wprowadzając ceny minimalne na książki, o czym pisałem w ubiegłym miesiącu. To właśnie to jest nieuczciwą konkurencją i zmową cenową, proszę się nie dać oszukiwać.
Jest tylko jeden problem. Nie wszystkie z państw biorących w tym udział są tak zamożne jak Francja i Niemcy. Niektóre pod takim obciążeniem padają. To trochę za dużo dla Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii i innych państw, które już się ustawiają w kolejce do bankructwa.. Ale "Bossów" Unii to nie obchodzi. Wręcz w to im graj! Tym bardziej nikomu do głowy nie przyjdzie ucieczka przed podatkami do państw bankrutów. Unia ostatecznie może i im pomoże, ale pod warunkiem, że nie przestaną dławić gospodarki. Ten balonik nie może mieć nawet najmniejszej dziurki. Prędzej czy później prawie wszystkie państwa członkowskie zbankrutują. Najważniejsze by przedstawiciele tych kilku państw inicjatorów się nachapali. Chyba, że uda nam się zawczasu zatrzymać to domino.
Innymi słowy kilka państw postanawia, czy to wspólnie, czy też indywidualnie, wycisnąć ile się da ze swoich obywateli w podatkach.
Dygresja: oczywiście po cichu są w stanie ukraść tylko niewielką część, powiedzmy dziesiątą, tych podatków. Zatem muszą znaleźć sposób kradzieży na skalę przemysłową. I tutaj bardzo przydatnym staje się redystrybucja dóbr. Im więcej pieniędzy się przewinie przez urzędy, tym więcej ich wyparuje. Trzeba zatem stworzyć elektorat ludzi, którym się obieca, że zabierze się pracowitym i uczciwym, a odda leniom i ciamajdom. Ten elektorat to oczywiście ta druga grupa. Oczywistą konsekwencją tego jest to, że coraz bardziej opłacalna staje się do niej przynależność, w związku z czym grupa ta rośnie, co w demokracji jest oczywiście efektem pożądanym. W wielu krajach Unii można mówić już o zawodowych bezrobotnych.
Mechanizm, dzięki któremu przekłada się to na rozrost UE, a także na niepohamowane parcie do ujednolicania wszystkiego co się da, z krzywizną bananów włącznie, jest bardzo prosty do zrozumienia, ale nie każdy go zauważa, zatem do rzeczy.
Załóżmy że prowadzę piekarnię na luksusowym osiedlu. Moi klienci są zamożni, więc mógłbym, oczywiście stopniowo, wywindować cenę bochenka do dziesięciu złotych. Nie byliby z tego zadowoleni, ale stać by ich było na to i nawet nie zauważyliby większego ubytku w swoim portfelu. Ale moim problemem jest inna, stojąca dwie ulice dalej piekarnia. Moi klienci po prostu zaczną kupować pieczywo u konkurencji. Chyba, że namówię drugiego piekarza na to samo! To wszystko!
I o to chodzi. Francja i Niemcy nie mogłyby w normalnych warunkach podnieść podatków do granicy możliwości ich obywateli, bowiem dysproporcja między kosztami życia w tych państwach oraz u sąsiadów stałaby się zbyt wyraźna. Obywatele zaczęliby masowo emigrować do Polski, Austrii, Włoch, Hiszpanii i tak dalej. Nie byłoby kogo łupić.
Aby zatem zmaksymalizować przychody z tego interesu, trzeba zachęcić tychże sąsiadów do wstąpienia do ich klubu. Przekonanie rządów nie jest tu większym problemem. "Nasi" też są łasi na pieniądze. Ponadto, warto jest na zachętę sypnąć dotacjami. Wszak jest to bardzo dobrze ulokowana inwestycja! A jeśli nie obecnie rządzących, to namówi się opozycję na sypanie kolorowymi obietnicami dla łapserdaków, i już w ich interesie będzie, by ta opozycja rządem się stała przy najbliższej okazji.
Tym sposobem pazerni sąsiedzi dostają pieniądze i "przykład z góry" (o ileż łatwiej przekonać obywateli do zmian mówiąc "Na zachodzie jest to standard" - ulubiona odpowiedź na wszystko, gdy brak argumentów merytorycznych), a państwa źródłowe zyskują bufor bezpieczeństwa. A obywatel Niemiec, o ile wcześniej byłby skory wyemigrować za lepszym życiem do Polski (a jakże!), myśli sobie, że w sumie w Polsce jest niewiele lepiej, więc szkoda zachodu. A kraje, w których rzeczywiście odczułby różnice leżą z kolei za daleko.
Zasada ta jest bardzo dobrze znana każdemu z nas od dziecka, wszak świetnym przykładem jest piaskownica. Kiedy sypaliśmy piasek w jedno miejsce, powstawała nierówność. Ten sam piasek po tejże nierówności zsuwał się i gromadził się na peryferiach kopca. Im wyższa budowla, tym większa musiała być jej podstawa, by zachować stabilność. Im wyższe obciążenia obywateli, tym większy musi być obszar buforowy.
Stąd ta niekończąca się potrzeba ekspansji i ujednolicania wszystkiego. Im więcej państw jest w to uwikłanych, tym pilniejsza jest potrzeba, by najdrobniejsze szczegóły były dograne. Stąd na przykład minimalne stawki VAT i akcyzy. Wyobraźmy sobie co by było, gdyby w którymś z państw członkowskich do władzy nieoczekiwani doszła prawica i zlikwidowała VAT. Natychmiast obywatele sąsiednich krajów zaczęliby jeździć tam na zakupy, a kto wie, może i na stałe.
Państwa Unii Europejskiej budują zatem najzwyklejszą w świecie nieuczciwą konkurencję. Oczywiście, jak to w każdej demokracji nazywa się to "walką z nieuczciwą konkurencją" tych tanich państw, które są tanie tylko po to, by zniszczyć Unię. Tak samo jak się walczy na przykład z "nieuczciwą konkurencją" tanich sklepów wprowadzając ceny minimalne na książki, o czym pisałem w ubiegłym miesiącu. To właśnie to jest nieuczciwą konkurencją i zmową cenową, proszę się nie dać oszukiwać.
Jest tylko jeden problem. Nie wszystkie z państw biorących w tym udział są tak zamożne jak Francja i Niemcy. Niektóre pod takim obciążeniem padają. To trochę za dużo dla Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Irlandii i innych państw, które już się ustawiają w kolejce do bankructwa.. Ale "Bossów" Unii to nie obchodzi. Wręcz w to im graj! Tym bardziej nikomu do głowy nie przyjdzie ucieczka przed podatkami do państw bankrutów. Unia ostatecznie może i im pomoże, ale pod warunkiem, że nie przestaną dławić gospodarki. Ten balonik nie może mieć nawet najmniejszej dziurki. Prędzej czy później prawie wszystkie państwa członkowskie zbankrutują. Najważniejsze by przedstawiciele tych kilku państw inicjatorów się nachapali. Chyba, że uda nam się zawczasu zatrzymać to domino.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Filmik dobry ale pominęli NAJISTOTNIEJSZY jeden element systemu ubezpieczeń: skąd obecni emeryci będą mieć kasę na swoje świadczenia jeżeli zlikwidujemy ZUS?
Ludzie którzy teraz pobierają emerytury też kiedyś pracowali i płacili - nie można ich zrobić w balona.
JKM radzi prywatyzację mienia państwowego i przekazanie na emerytury obecne. Czy starczyłoby? Jakie byłyby ewentualne skutki - nie mamy 100% pewności.