Liczba urzędników w Polsce jest ogromna. Ile dokładnie - trudno powiedzieć, zależy to głównie od metody liczenia. Tak czy inaczej jest to cała zgraja ludzi, którzy mają bardzo przyjemne i wygodne posady, na których utrzymaniu im bardzo zależy. By ich nie stracić, muszą co chwila udowadniać jak bardzo są nam, ciężko na nich pracującym Polakom, potrzebni.
Efektem są budowane za nasze pieniądze "Piramidy Wałęsy", czyli coś zupełnie bezużytecznego, absurdalnego, aby tylko zająć czymś urzędnicze ręce. Są to nikomu niepotrzebne przepisy i rozporządzenia regulujące wszystko co się da, a które tak naprawdę tylko szkodzą.
Oto kilka dni temu w Dzienniku ustaw ukazało się Rozporządzenie Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej z dnia 13 lipca 2012 r. w sprawie szkolenia osób ubiegających się o uprawnienia do kierowania pojazdami, instruktorów i wykładowców. Rozporządzenie to mówi jak należy prowadzić samochód. Opisuje bardzo dokładnie, jak mają przemieszczać się dłonie kierowcy, w czasie wykonywania skrętu, jakim ruchem zmieniać biegi, gdzie ma się znajdować lewa pięta kierowcy i tak dalej, bardzo szczegółowo. Twórcy rozporządzenia zdają się zapominać o tym, że celem nauki jazdy jest umiejętność panowania nad pojazdem, a nie to, czy trzymam kierownicę "na godzinie dwunastej", czy na kwadrans po ósmej.
Sam pobieżnie przejrzałem te zalecenia porównując je z moim stylem prowadzenia samochodu i stwierdziłem, że do kilku z podanych reguł nie stosuję się i nigdy się nie stosowałem. Piszę, że tylko do kilku, bo większości przypadków nie byłem nawet w stanie przypomnieć sobie, siedząc przed komputerem, a nie w samochodzie, "jak ja to robię". Robię to po prostu naturalnie, bezmyślnie, nie zastanawiając się nad każdą kończyną i nad każdym ruchem. Jakoś zawsze dojeżdżam bezpiecznie do celu.
Tak jak ta stonoga z historyjki, która nigdy nie miała problemu z marszem, dopóki złośliwy chrabąszcz nie zapytał jej, w jakiej kolejności przebiera nogami. Stonoga zaczęła o tym myśleć i natychmiast poplątały jej się nogi. Póki o tym nie myślała póty wszystko było dobrze.
I to samo jest z kierowcami. Kierowca, który całą swoją uwagę skupia na prawidłowym ułożeniu dłoni, na tym by w odpowiednim momencie zmienić bieg otwartą dłonią prawej ręki prowadząc dźwignię przy lewej krawędzi w linii
prostej - z zaakcentowaniem przejścia przez bieg neutralny i innych zupełnie nieistotnych szczegółach, a nie na sytuacji na drodze i torze ruchu pojazdu, to zły kierowca.
Obawiam się tylko, że po tej lekturze, prowadząc samochód będę sam teraz myślał o tym, jak zmieniam biegi, skręcam, czy włączam wycieraczki, zamiast skupić się na tym, na czym kierowca skupiać się powinien. Postaram się na nic nie wpaść.
środa, 26 września 2012
poniedziałek, 24 września 2012
Dyskryminacja w imię równości
Socjalizm w dużej mierze polega na wybijaniu klina klinem. Różnica polega na tym, że klin wybijający jest zazwyczaj dużo większy, czyni większe szkody i jest trudniejszy do wybicia, niż klin wybity. Bardzo dobrym przykładem jest walka z bardzo ogólnie pojętą "nietolerancją" polegająca na braku tolerancji dla zachowań i wypowiedzi odbiegających od politycznie poprawnych frazesów.
Innym takim klinem są parytety. Oto Bundesrat przyjął ustawę, która wymusza na czołowych niemieckich firmach, by w ich zarządach przynajmniej 40 procent stanowiły kobiety (czytanka). Ustawa oczywiście powstała w imię zagwarantowania równości płci, a w rzeczywistości wprowadza nierówność. Oto bowiem kobiety mają zagwarantowane te swoje 40 procent, mężczyźni - nie. Ustawa ta mówi wprost, że liczba kobiet w zarządzie dużej spółki ma wynosić od 40 do 100 procent, natomiast, czego ustawa nie mówi wprost, ale implikuje w oczywisty sposób, mężczyzn w tym zarządzie ma być najwyżej 60 procent. Innymi słowy zarząd, w którym są same kobiety jest legalny, a zarząd składający się z samych mężczyzn - nie. Gdzie tu jest równość?
Współpracowałem kiedyś z firmą, której właścicielka była zaangażowaną feministką, która walczyła o parytety wszelkiego rodzaju - o 30 procent kobiet w parlamencie, o to by firmy zatrudniały 30 procent kobiet. Dziwnym trafem w całej tej czterdziesto-, czy pięćdziesięcioosobowej firmie zatrudniony był tylko jeden mężczyzna - do sprzątania. Znamiennym jest fakt, że firma ta dość prędko zniknęła z rynku w wyniku wewnętrznych sporów.
Oczywiście daleki jestem temu, by żądać, by mężczyźni również mieli zagwarantowane parytety na tym samym poziomie co kobiety. Moim celem jest tylko wytknięcie hipokryzji "wyrównywaczy". W zarządzie firmy czy też w parlamencie płeć nie powinna grać żadnej roli. Ich członkami powinni być ludzie, którzy wiedzą co robią. W przeciwnym razie dojdziemy do absurdów, takich jak wyrzucanie z zarządu profesjonalistów, którzy dobrze znają się na swoim fachu po to by zatrudnić na ich miejsce ludzi, którzy może mniej się nadają na stanowisko, ale ich zatrudnienia domaga się państwo, któremu jest wszystko jedno, czy firma będzie zarządzana rozsądnie, czy też nie.
Innym takim klinem są parytety. Oto Bundesrat przyjął ustawę, która wymusza na czołowych niemieckich firmach, by w ich zarządach przynajmniej 40 procent stanowiły kobiety (czytanka). Ustawa oczywiście powstała w imię zagwarantowania równości płci, a w rzeczywistości wprowadza nierówność. Oto bowiem kobiety mają zagwarantowane te swoje 40 procent, mężczyźni - nie. Ustawa ta mówi wprost, że liczba kobiet w zarządzie dużej spółki ma wynosić od 40 do 100 procent, natomiast, czego ustawa nie mówi wprost, ale implikuje w oczywisty sposób, mężczyzn w tym zarządzie ma być najwyżej 60 procent. Innymi słowy zarząd, w którym są same kobiety jest legalny, a zarząd składający się z samych mężczyzn - nie. Gdzie tu jest równość?
Współpracowałem kiedyś z firmą, której właścicielka była zaangażowaną feministką, która walczyła o parytety wszelkiego rodzaju - o 30 procent kobiet w parlamencie, o to by firmy zatrudniały 30 procent kobiet. Dziwnym trafem w całej tej czterdziesto-, czy pięćdziesięcioosobowej firmie zatrudniony był tylko jeden mężczyzna - do sprzątania. Znamiennym jest fakt, że firma ta dość prędko zniknęła z rynku w wyniku wewnętrznych sporów.
Oczywiście daleki jestem temu, by żądać, by mężczyźni również mieli zagwarantowane parytety na tym samym poziomie co kobiety. Moim celem jest tylko wytknięcie hipokryzji "wyrównywaczy". W zarządzie firmy czy też w parlamencie płeć nie powinna grać żadnej roli. Ich członkami powinni być ludzie, którzy wiedzą co robią. W przeciwnym razie dojdziemy do absurdów, takich jak wyrzucanie z zarządu profesjonalistów, którzy dobrze znają się na swoim fachu po to by zatrudnić na ich miejsce ludzi, którzy może mniej się nadają na stanowisko, ale ich zatrudnienia domaga się państwo, któremu jest wszystko jedno, czy firma będzie zarządzana rozsądnie, czy też nie.
sobota, 22 września 2012
Oskarżony o to, co komuś się wydawało
To trzeba przeczytać (sznurek).
Do licha ciężkiego, w jakim ja świecie żyję?! Czy ludziom już do reszty rozum poodbierało? Człowiekowi grozi osiem lat więzienia za to, że zostawił na kilka minut w sklepie torbę z mikrofonami. Za zgodą ekspedientki. Słowo daję, że jest to najgłupsza rzecz o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
Przecież nawet gdyby ten dziennikarz nie uzyskał pozwolenia ekspedientki, albo postawił torbę i o niej zapomniał, to nie ma mowy o żadnym zagrożeniu. Jak zatem można o nim mówić w tej sytuacji? Przecież nie ma żadnej różnicy między pakunkiem pozostawionym za zgodą sprzedawcy, a pakunkiem zostawionym przez samego sprzedawcę. Innymi słowy sprawa ta pokazuje, że jeśli ja sam osobiście w moim własnym sklepie postawię moją torbę, a jakiś idiota zadzwoni na policję, to mogę odpowiadać za "stworzenie zagrożenia" i iść do więzienia na osiem lat! Przecież to się w głowie nie mieści.
Kiedy "Nowy Ekran" strugał kretynów i podkładał "bomby" na "Centralnym", ja wyśmiewałem ich głupotę (tu i tam). Jakże naiwny był to śmiech. Okazało się, że redaktorzy NE mieli więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby bowiem stało się było to, co według nich stać się powinno było, czyli ich "bagaż" kogoś byłby zaniepokoił, to pan Pietkun mógłby dziś swoje artykuły posyłać z więzienia. Ale kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Jeśli wówczas bili na alarm, jacy jesteśmy zagrożeni i jakie śmiertelne niebezpieczeństwo kryje się w każdej pozostawionej bez opieki torbie, to tu jest świetny przykład, co się dzieje, gdy spełniają się nieprzemyślane życzenia.
Jarosław Barnaś przeprosił i wyraził skruchę. Za co? Przecież on nie zrobił nic złego! Otóż oskarżony jest nie o to, co zrobił, tylko o to, co komuś innemu wydawało się, że zrobił. Wyobraźmy sobie, że widzę pana Barnasia na ulicy i sobie myślę: "długie włosy, nieogolony, spojrzenie jakieś takie spode łba - jak nic morderca!". Dzwonię więc na policję i mówię przerażony, że zobaczyłem faceta, który chyba jest mordercą. Policja przyjeżdża i zatrzymuje pana Barnasia. Śledztwo wykazuje, że nikogo nie zamordował, ale mimo to pan Barnaś staje przed sądem oskarżony o morderstwo tylko dlatego, że mnie się wydawało. Gdzie tu sens? A logicznie jest to dokładnie to samo. Przecież pan Barnaś oskarżony jest o spowodowanie zagrożenia, mimo, że jest JASNE, że żadnego zagrożenia nie spowodował.
Paragraf, na mocy którego postawiono to oskarżenie brzmi: Kto wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8
Pan Barnaś ani nikogo nie alarmował o zagrożeniu, ani nie próbował wywołać przekonania, że takie zagrożenie istnieje - przecież nawet otrzymał pozwolenie ekspedientki. Gdyby wywołał w niej przekonanie, że w torbie jest bomba, to musiałaby być idiotką, by zgodzić się na jej przechowanie. Gdzie zatem paragraf ten dotyczy pana Barnasia?
Powiedziałbym, że prokuratura nie ma żadnych podstaw i że ten proces to farsa, którą sąd zakończy w kilka minut, puszczając domniemanego zamachowca wolno i obsobaczając prokuraturę za zawracanie "gitary". Ale tego nie powiem. Za każdym bowiem razem, gdy piszę "głupiej być nie może", los, w postaci naszego państwa, zdaje się traktować to jako wyzwanie, czego efektem są takie "kwiatki", jak ten.
Życzę powodzenia panu Jarosławowi Banasiowi.
Do licha ciężkiego, w jakim ja świecie żyję?! Czy ludziom już do reszty rozum poodbierało? Człowiekowi grozi osiem lat więzienia za to, że zostawił na kilka minut w sklepie torbę z mikrofonami. Za zgodą ekspedientki. Słowo daję, że jest to najgłupsza rzecz o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
Przecież nawet gdyby ten dziennikarz nie uzyskał pozwolenia ekspedientki, albo postawił torbę i o niej zapomniał, to nie ma mowy o żadnym zagrożeniu. Jak zatem można o nim mówić w tej sytuacji? Przecież nie ma żadnej różnicy między pakunkiem pozostawionym za zgodą sprzedawcy, a pakunkiem zostawionym przez samego sprzedawcę. Innymi słowy sprawa ta pokazuje, że jeśli ja sam osobiście w moim własnym sklepie postawię moją torbę, a jakiś idiota zadzwoni na policję, to mogę odpowiadać za "stworzenie zagrożenia" i iść do więzienia na osiem lat! Przecież to się w głowie nie mieści.
Kiedy "Nowy Ekran" strugał kretynów i podkładał "bomby" na "Centralnym", ja wyśmiewałem ich głupotę (tu i tam). Jakże naiwny był to śmiech. Okazało się, że redaktorzy NE mieli więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby bowiem stało się było to, co według nich stać się powinno było, czyli ich "bagaż" kogoś byłby zaniepokoił, to pan Pietkun mógłby dziś swoje artykuły posyłać z więzienia. Ale kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Jeśli wówczas bili na alarm, jacy jesteśmy zagrożeni i jakie śmiertelne niebezpieczeństwo kryje się w każdej pozostawionej bez opieki torbie, to tu jest świetny przykład, co się dzieje, gdy spełniają się nieprzemyślane życzenia.
Jarosław Barnaś przeprosił i wyraził skruchę. Za co? Przecież on nie zrobił nic złego! Otóż oskarżony jest nie o to, co zrobił, tylko o to, co komuś innemu wydawało się, że zrobił. Wyobraźmy sobie, że widzę pana Barnasia na ulicy i sobie myślę: "długie włosy, nieogolony, spojrzenie jakieś takie spode łba - jak nic morderca!". Dzwonię więc na policję i mówię przerażony, że zobaczyłem faceta, który chyba jest mordercą. Policja przyjeżdża i zatrzymuje pana Barnasia. Śledztwo wykazuje, że nikogo nie zamordował, ale mimo to pan Barnaś staje przed sądem oskarżony o morderstwo tylko dlatego, że mnie się wydawało. Gdzie tu sens? A logicznie jest to dokładnie to samo. Przecież pan Barnaś oskarżony jest o spowodowanie zagrożenia, mimo, że jest JASNE, że żadnego zagrożenia nie spowodował.
Paragraf, na mocy którego postawiono to oskarżenie brzmi: Kto wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8
Pan Barnaś ani nikogo nie alarmował o zagrożeniu, ani nie próbował wywołać przekonania, że takie zagrożenie istnieje - przecież nawet otrzymał pozwolenie ekspedientki. Gdyby wywołał w niej przekonanie, że w torbie jest bomba, to musiałaby być idiotką, by zgodzić się na jej przechowanie. Gdzie zatem paragraf ten dotyczy pana Barnasia?
Powiedziałbym, że prokuratura nie ma żadnych podstaw i że ten proces to farsa, którą sąd zakończy w kilka minut, puszczając domniemanego zamachowca wolno i obsobaczając prokuraturę za zawracanie "gitary". Ale tego nie powiem. Za każdym bowiem razem, gdy piszę "głupiej być nie może", los, w postaci naszego państwa, zdaje się traktować to jako wyzwanie, czego efektem są takie "kwiatki", jak ten.
Życzę powodzenia panu Jarosławowi Banasiowi.
poniedziałek, 17 września 2012
Żeby życie miało smaczek...
Pan premier, Donald Tusk wystąpił był na Kongresie Kobiet. Jak się wlezie między wrony, trzeba krakać jak i one: poziom wypowiedzi premiera zrównał się z poziomem myślenia feministycznych aktywistek, czego efektem było, że jego słowa były jeszcze bardziej bezmyślne, niż zazwyczaj (sznurek).
Premier opowiedział się za tym, by listy wyborcze do parlamentu były budowane metodą "suwakową", czyli poprzez naprzemienne umieszczenie kobiet i mężczyzn. - Tak, aby te miejsca "biorące" były nie tylko dla facetów, tak jak to jest w większości partii do tej pory - podkreślił Tusk.
Jest to oczywiście wypowiedź seksistowska - premier wprowadza do polityki rozróżnienie płci, co w polityce nie powinno mieć miejsca. Polityka wybieramy ze względu na jego doświadczenie i obietnice, a nie ze względu na to, czy jest mężczyzną, czy nie. Ale to tylko drobne spostrzeżenie.
Bardzo łatwo w tej wypowiedzi przeoczyć dużo istotniejszą sprawę. Pan premier podważa podstawę demokracji jaką znamy, bo wprost sugeruje, że wyborcy nie głosują na najlepszych ich zdaniem reprezentantów swoich interesów, tylko że przy wyborze biorą pod uwagę takie rzeczy jak pozycja na liście (miejsca "biorące"), która nie powinna mieć żadnego znaczenia dla świadomego wyborcy. Ale pan Tusk słusznie tu zauważa, że większość wyborców to idioci. Przywykliśmy już do tego, że świadomego wyborcę nazywa się "błędem statystycznym".
Na koniec przytoczono też słowa premiera na temat myślozbrodni, pardón, "mowy nienawiści":
Kobiety często są ofiarami przemocy, nie tylko fizycznej, ale także słownej, są często upokarzane.
Zapoznając nas tym samym z nowym terminem "przemocy słownej" (naprawiacze pojęć będą mieli kiedyś pełne ręce roboty). Do tej pory przemoc wiązała się z użyciem siły fizycznej. Obecnie, gdy czytam wiadomość "...napastnik przemocą wtargnął do mieszkania...", to nie wiem, czy otworzył drzwi kopniakiem i władował się tam "na chama", czy tylko zwymyślał właściciela, żeby ten go wpuścił.
Myśl tę premier kończy słowami:
Mowa nienawiści, pogarda bardzo często odnosi się do ludzi nie tylko ze względu na ich rasę, czy przekonania polityczne, ale także ze względu na płeć czy role społeczne. (...) Dlatego wzbogaciliśmy ten projekt ustawy także o ściganie przestępstwa (...) ze względu na mowę nienawiści powstałą wskutek rozróżniania płci
Dokładnie tego samego rozróżnienia płci, które on (przemocą?) wprowadza do polityki.
Premier opowiedział się za tym, by listy wyborcze do parlamentu były budowane metodą "suwakową", czyli poprzez naprzemienne umieszczenie kobiet i mężczyzn. - Tak, aby te miejsca "biorące" były nie tylko dla facetów, tak jak to jest w większości partii do tej pory - podkreślił Tusk.
Jest to oczywiście wypowiedź seksistowska - premier wprowadza do polityki rozróżnienie płci, co w polityce nie powinno mieć miejsca. Polityka wybieramy ze względu na jego doświadczenie i obietnice, a nie ze względu na to, czy jest mężczyzną, czy nie. Ale to tylko drobne spostrzeżenie.
Bardzo łatwo w tej wypowiedzi przeoczyć dużo istotniejszą sprawę. Pan premier podważa podstawę demokracji jaką znamy, bo wprost sugeruje, że wyborcy nie głosują na najlepszych ich zdaniem reprezentantów swoich interesów, tylko że przy wyborze biorą pod uwagę takie rzeczy jak pozycja na liście (miejsca "biorące"), która nie powinna mieć żadnego znaczenia dla świadomego wyborcy. Ale pan Tusk słusznie tu zauważa, że większość wyborców to idioci. Przywykliśmy już do tego, że świadomego wyborcę nazywa się "błędem statystycznym".
Na koniec przytoczono też słowa premiera na temat myślozbrodni, pardón, "mowy nienawiści":
Kobiety często są ofiarami przemocy, nie tylko fizycznej, ale także słownej, są często upokarzane.
Zapoznając nas tym samym z nowym terminem "przemocy słownej" (naprawiacze pojęć będą mieli kiedyś pełne ręce roboty). Do tej pory przemoc wiązała się z użyciem siły fizycznej. Obecnie, gdy czytam wiadomość "...napastnik przemocą wtargnął do mieszkania...", to nie wiem, czy otworzył drzwi kopniakiem i władował się tam "na chama", czy tylko zwymyślał właściciela, żeby ten go wpuścił.
Myśl tę premier kończy słowami:
Mowa nienawiści, pogarda bardzo często odnosi się do ludzi nie tylko ze względu na ich rasę, czy przekonania polityczne, ale także ze względu na płeć czy role społeczne. (...) Dlatego wzbogaciliśmy ten projekt ustawy także o ściganie przestępstwa (...) ze względu na mowę nienawiści powstałą wskutek rozróżniania płci
Dokładnie tego samego rozróżnienia płci, które on (przemocą?) wprowadza do polityki.
piątek, 14 września 2012
Strzał w stopę
Po opublikowaniu przez JKM na blogu wpisu Para-olimpiada czyli paranoja, posypały się na niego gromy z obu stron. Przeciwnicy, jak to oni, zarzucali mu że jest faszystą i chce pomordować wszystkich niepełnosprawnych, a zwolennicy krytykowali go w obawie, że tą wypowiedzią "strzelił sobie w stopę" i że ludzie zupełnie się od niego odwrócą. Ci pierwsi to głupcy, więc trudno nawet się odnieść do tego, co mówią, ale ci drudzy, jak się okazuje, również byli w błędzie.
Wygląda na to, że rzeczony wpis nie tylko nie zaszkodził JKM ani jego partii, ale wręcz przysporzył im popularności. Co ciekawe, nie tylko sam wpis miał w tym swój udział, ale także, a może i przede wszystkim, to, co nastąpiło po nim, łącznie z ciosami wymierzonymi przeciwko JKM.
Wpis wywołał burzę i faktycznie w całym Internecie i mediach głównego nurtu zaroiło się od wypowiedzi krytycznych pod adresem autora. W rzeczywistości jednak ta sfora, która wiecznie ujada na prawicę, wcale się nie powiększyła - po prostu głośniej ujadała. Pojawiające się tu i ówdzie w Internecie głosy typu "teraz to już na pewno na niego nie zagłosuję", według mnie umieszczali ludzie, którzy i tak by nie zagłosowali. W najlepszym razie są to osoby, które mówią, że pomysły JKM są dobre, ale gdy przychodzą wybory to głosują na "mniejsze zło" i na "partię, która ma szansę". Więc ich głosów nikomu nie powinno być żal, bo to były tylko głosy "w gębie".
Czy wpis ten przysporzył JKM zwolenników? Nie sądzę. Ale szopka, którą urządziły media, mimo, że ich cel był przeciwny, tak. Dobrym przykładem może być tu program Tomasza Lisa, w którym bardzo mocno zarysował się kontrast między rozsądnie i merytorycznie wygłaszającym swoje opinie JKM, a chociażby Korwin-Piotrowską (która nawiasem mówiąc wbrew swoim deklaracjom przyszła do studia wymalowana i wyfarbowana), która w sposób chaotyczny wygłaszała jakieś frazesy bez żadnego pokrycia, czy prowadzącym, który odnosił się właściwie jedynie do formy wypowiedzi.
Liczy się treść, panie Lisie. Jeśli na przykład nie wiem, gdzie leży Zbuczyn, to mogę o to zapytać grzecznie, a mogę i po chamsku, ale nie zmienia to faktu, że nie wiem, czy Zbuczyn leży przy drodze krajowej, lokalnej, czy jakiej.
Oczywiście tę różnicę w poziomie dyskusji zauważyć może tylko człowiek rozsądny, ale, nie oszukujmy się, na głosy idiotów i tak JKM nie ma co liczyć. A czytałem wiele wypowiedzi osób, oburzonych sposobem prowadzenia tej debaty i wyrażających swoją sympatię dla Mikkego, który był w niej zaszczuty przez całkowicie pozbawione sensu i logiki wypowiedzi innych uczestników, a nawet kilka deklaracji typu "to otworzyło mi oczy, od teraz będę głosował na JKM"
Kolejną rzeczą, która wbrew oczekiwaniom wyszła Mikkemu raczej na dobre, było pomylenie dwóch kalekich parlamentarzystów, w wyniku czego JKM zbeształ nie tego co trzeba. Zamiast Markowi Plurze oberwało się Janowi Filipowi Libickiemu. Dzięki tej niefortunnej sytuacji JKM miał szansę pokazać, że jest człowiekiem, który bez wahania przyznaje się do popełnionego błędu, co jest cechą rzadką. Uważam, że przeprosiny jakie wygłosił w programie Tomasza Lisa były całkowicie wystarczające i medialnie wypadły bardzo dobrze.
Przy tej okazji pan Libicki, który postanowił sobie wypłynąć trochę na popularności JKM (co jest o tyle ciekawe, że wcześniej z lekceważeniem wyrażał się na temat jego popularności), zrobił z siebie kompletnego idiotę. Oto bowiem JKM szczerze przeprasza go, za potraktowanie grubym słowem, a ten oznajmia, że przeprosiny przyjmie dopiero wówczas, gdy JKM przeprosi za coś zupełnie innego i to nie tylko jego, ale inne osoby, które "obraził" swoim wpisem. Jest to oczywiście absurd i pan Libicki jedynie się ośmiesza.
To tak, jakbym na ulicy niechcący potrącił pannę Szczukównę i od razu zauważywszy to przeprosił za moją niezdarność, a ona powiedziała mi, że przyjmie przeprosiny za potrącenie dopiero wówczas, gdy na swoim blogu gorąco i z całego serca przeproszę za mój artykuł Feminizm a duże piersi wszystkie feministki, oraz wszystkie kobiety, które mój tekst "obraził". Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Ale i tak myślę, że z medialnego punktu widzenia była to udana zagrywka ze strony pana Libickiego. Zrobił z siebie durnia przed garstką rozsądnych ludzi, ale jednocześnie głupia większość mu przyklaśnie, bo "postawił się Korwinowi". Tak, pan Libicki wypłynął nieco na fali popularności JKM.
Powyższe to tylko moje spostrzeżenia, mogę być oczywiście w błędzie. Ale faktem niezaprzeczalnym jest milczenie, które nagle nastało w mediach na temat wypowiedzi Mikkego. Telewizja TVN nawet nie wyemitowała nagranego już programu na ten temat, co najlepiej świadczy o tym, że Mikke wypadł w nim korzystnie. Dziś w Internecie nie znalazłem ani jednej wzmianki o wpisie JKM. Jest to najlepszy dowód, że sprawa ta przysparza mu popularności. Gdyby było inaczej, media rozpisywałyby się o tym namiętnie.
Ten "strzał w stopę" okazał się być genialnym zagraniem. Nie wiem czy zamierzonym - bardzo prawdopodobne, wszak Mikke to wyśmienity strateg - podejrzewam, że nie w pełni, trochę też mu się poszczęściło. Jedno jest pewne: Strzał w stopę był. Tylko w czyją!
Wygląda na to, że rzeczony wpis nie tylko nie zaszkodził JKM ani jego partii, ale wręcz przysporzył im popularności. Co ciekawe, nie tylko sam wpis miał w tym swój udział, ale także, a może i przede wszystkim, to, co nastąpiło po nim, łącznie z ciosami wymierzonymi przeciwko JKM.
Wpis wywołał burzę i faktycznie w całym Internecie i mediach głównego nurtu zaroiło się od wypowiedzi krytycznych pod adresem autora. W rzeczywistości jednak ta sfora, która wiecznie ujada na prawicę, wcale się nie powiększyła - po prostu głośniej ujadała. Pojawiające się tu i ówdzie w Internecie głosy typu "teraz to już na pewno na niego nie zagłosuję", według mnie umieszczali ludzie, którzy i tak by nie zagłosowali. W najlepszym razie są to osoby, które mówią, że pomysły JKM są dobre, ale gdy przychodzą wybory to głosują na "mniejsze zło" i na "partię, która ma szansę". Więc ich głosów nikomu nie powinno być żal, bo to były tylko głosy "w gębie".
Czy wpis ten przysporzył JKM zwolenników? Nie sądzę. Ale szopka, którą urządziły media, mimo, że ich cel był przeciwny, tak. Dobrym przykładem może być tu program Tomasza Lisa, w którym bardzo mocno zarysował się kontrast między rozsądnie i merytorycznie wygłaszającym swoje opinie JKM, a chociażby Korwin-Piotrowską (która nawiasem mówiąc wbrew swoim deklaracjom przyszła do studia wymalowana i wyfarbowana), która w sposób chaotyczny wygłaszała jakieś frazesy bez żadnego pokrycia, czy prowadzącym, który odnosił się właściwie jedynie do formy wypowiedzi.
Liczy się treść, panie Lisie. Jeśli na przykład nie wiem, gdzie leży Zbuczyn, to mogę o to zapytać grzecznie, a mogę i po chamsku, ale nie zmienia to faktu, że nie wiem, czy Zbuczyn leży przy drodze krajowej, lokalnej, czy jakiej.
Oczywiście tę różnicę w poziomie dyskusji zauważyć może tylko człowiek rozsądny, ale, nie oszukujmy się, na głosy idiotów i tak JKM nie ma co liczyć. A czytałem wiele wypowiedzi osób, oburzonych sposobem prowadzenia tej debaty i wyrażających swoją sympatię dla Mikkego, który był w niej zaszczuty przez całkowicie pozbawione sensu i logiki wypowiedzi innych uczestników, a nawet kilka deklaracji typu "to otworzyło mi oczy, od teraz będę głosował na JKM"
Kolejną rzeczą, która wbrew oczekiwaniom wyszła Mikkemu raczej na dobre, było pomylenie dwóch kalekich parlamentarzystów, w wyniku czego JKM zbeształ nie tego co trzeba. Zamiast Markowi Plurze oberwało się Janowi Filipowi Libickiemu. Dzięki tej niefortunnej sytuacji JKM miał szansę pokazać, że jest człowiekiem, który bez wahania przyznaje się do popełnionego błędu, co jest cechą rzadką. Uważam, że przeprosiny jakie wygłosił w programie Tomasza Lisa były całkowicie wystarczające i medialnie wypadły bardzo dobrze.
Przy tej okazji pan Libicki, który postanowił sobie wypłynąć trochę na popularności JKM (co jest o tyle ciekawe, że wcześniej z lekceważeniem wyrażał się na temat jego popularności), zrobił z siebie kompletnego idiotę. Oto bowiem JKM szczerze przeprasza go, za potraktowanie grubym słowem, a ten oznajmia, że przeprosiny przyjmie dopiero wówczas, gdy JKM przeprosi za coś zupełnie innego i to nie tylko jego, ale inne osoby, które "obraził" swoim wpisem. Jest to oczywiście absurd i pan Libicki jedynie się ośmiesza.
To tak, jakbym na ulicy niechcący potrącił pannę Szczukównę i od razu zauważywszy to przeprosił za moją niezdarność, a ona powiedziała mi, że przyjmie przeprosiny za potrącenie dopiero wówczas, gdy na swoim blogu gorąco i z całego serca przeproszę za mój artykuł Feminizm a duże piersi wszystkie feministki, oraz wszystkie kobiety, które mój tekst "obraził". Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Ale i tak myślę, że z medialnego punktu widzenia była to udana zagrywka ze strony pana Libickiego. Zrobił z siebie durnia przed garstką rozsądnych ludzi, ale jednocześnie głupia większość mu przyklaśnie, bo "postawił się Korwinowi". Tak, pan Libicki wypłynął nieco na fali popularności JKM.
Powyższe to tylko moje spostrzeżenia, mogę być oczywiście w błędzie. Ale faktem niezaprzeczalnym jest milczenie, które nagle nastało w mediach na temat wypowiedzi Mikkego. Telewizja TVN nawet nie wyemitowała nagranego już programu na ten temat, co najlepiej świadczy o tym, że Mikke wypadł w nim korzystnie. Dziś w Internecie nie znalazłem ani jednej wzmianki o wpisie JKM. Jest to najlepszy dowód, że sprawa ta przysparza mu popularności. Gdyby było inaczej, media rozpisywałyby się o tym namiętnie.
Ten "strzał w stopę" okazał się być genialnym zagraniem. Nie wiem czy zamierzonym - bardzo prawdopodobne, wszak Mikke to wyśmienity strateg - podejrzewam, że nie w pełni, trochę też mu się poszczęściło. Jedno jest pewne: Strzał w stopę był. Tylko w czyją!
sobota, 8 września 2012
Chińczyk zyskuje na dopłacaniu do interesu
Unia Europejska planuje obłożyć karnymi cłami chińskie panele słoneczne, bo są za tanie. Innymi słowy karze Chińczyków za to, że sprzedają Europejczykom tanie panele do pozyskiwania ekologicznej energii, którą ta sama Unia tak wychwala. Unia chce, żeby te panele były dla nas drogie (sznurek). To tak jakbym ja poszedł do szewca i zrobił mu awanturę za to, że jego buty są zbyt tanie.
Wszystko wzięło się stąd, że producenci paneli z Niemiec i Włoch nie są w stanie sprostać konkurencji chińskich firm oferujących panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Chwilę dalej można przeczytać jednak, że firmy chińskie zbijają krocie na forsowanej przez europejskich polityków "zielonej energii". Chwileczkę! Czy to znaczy, że Chińczycy sprzedają towar drożej niż kosztuje jego wytworzenie, czyli dopłacają do interesu, dzięki czemu zbijają krocie?
Oczywiście nie - to jest manipulacja ze strony urzędników z Unii. To jest to, co przeciętny zjadacz telewizji ma zrozumieć - Chiny nas oszukują i jeszcze bezczelnie na nas zarabiają. Tymczasem prawdą jest, że Chińczycy sprzedają panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Ich produkcja w Europie. Ale oczywiście po cenach wyższych, niż ich produkcja w Chinach - stąd ich zysk. Co ostatecznie dowodzi tego, że panele te można produkować taniej niż w UE.
A skąd ta dysproporcja? Jest oczywiście wynikiem bardzo wysokich kosztów pracy w krajach Unii Europejskiej w stosunku do krajów azjatyckich. Najlepszym rozwiązaniem byłoby oczywiście obniżenie tych kosztów, ale byłoby to równanie do lepszego, co całkowicie godzi w podstawę ideologiczną socjalizmu, którą jest równanie w dół, a dla pewności jeszcze niżej, żeby mieć spory margines.
Zamiast tego Unia woli wprowadzić karne cła, bo wówczas nie tylko nadal będzie pobierała sobie wcale pokaźne sumki z podatków płaconych przez europejskie przedsiębiorstwa pozbawione konkurencji, to jeszcze nażre się tych ceł, co to oby jej w gardle ością stanęły.
Oni pociesznie nazywają to walką z nieuczciwą konkurencją.
I właśnie takie działania Unii, nie składki, czy kary, które Polska płaci, tylko te przepisy, przez które nie możemy kupować tanich paneli, tanich zabawek, tanich ubrań, tanich żarówek, tanich termometrów, taniego prądu, taniej benzyny, taniego mleka itdz, sprawiają, że uczestnictwo w tym bajzlu spod dwunastu gwiazdek całkowicie nam się przestało już bardzo dawno opłacać.
Wszystko wzięło się stąd, że producenci paneli z Niemiec i Włoch nie są w stanie sprostać konkurencji chińskich firm oferujących panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Chwilę dalej można przeczytać jednak, że firmy chińskie zbijają krocie na forsowanej przez europejskich polityków "zielonej energii". Chwileczkę! Czy to znaczy, że Chińczycy sprzedają towar drożej niż kosztuje jego wytworzenie, czyli dopłacają do interesu, dzięki czemu zbijają krocie?
Oczywiście nie - to jest manipulacja ze strony urzędników z Unii. To jest to, co przeciętny zjadacz telewizji ma zrozumieć - Chiny nas oszukują i jeszcze bezczelnie na nas zarabiają. Tymczasem prawdą jest, że Chińczycy sprzedają panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Ich produkcja w Europie. Ale oczywiście po cenach wyższych, niż ich produkcja w Chinach - stąd ich zysk. Co ostatecznie dowodzi tego, że panele te można produkować taniej niż w UE.
A skąd ta dysproporcja? Jest oczywiście wynikiem bardzo wysokich kosztów pracy w krajach Unii Europejskiej w stosunku do krajów azjatyckich. Najlepszym rozwiązaniem byłoby oczywiście obniżenie tych kosztów, ale byłoby to równanie do lepszego, co całkowicie godzi w podstawę ideologiczną socjalizmu, którą jest równanie w dół, a dla pewności jeszcze niżej, żeby mieć spory margines.
Zamiast tego Unia woli wprowadzić karne cła, bo wówczas nie tylko nadal będzie pobierała sobie wcale pokaźne sumki z podatków płaconych przez europejskie przedsiębiorstwa pozbawione konkurencji, to jeszcze nażre się tych ceł, co to oby jej w gardle ością stanęły.
Oni pociesznie nazywają to walką z nieuczciwą konkurencją.
I właśnie takie działania Unii, nie składki, czy kary, które Polska płaci, tylko te przepisy, przez które nie możemy kupować tanich paneli, tanich zabawek, tanich ubrań, tanich żarówek, tanich termometrów, taniego prądu, taniej benzyny, taniego mleka itdz, sprawiają, że uczestnictwo w tym bajzlu spod dwunastu gwiazdek całkowicie nam się przestało już bardzo dawno opłacać.
piątek, 7 września 2012
Mówił dziad do obrazu
Prawdziwy sędzia, zanim wyda werdykt, musi wysłuchać i ZROZUMIEĆ obie strony konfliktu. Media i prasa nie. Te nie tylko nie zrozumieją, ale wręcz przekręcą znaczenie słów, tak by dopasować je najlepiej do swoich potrzeb. Mówię o skandalu jaki wybuchł po opublikowaniu przez Janusza Korwin-Mikkego na Nowym Ekranie wpisu na temat paraolimpiad. Z tym zastrzeżeniem, że skandalem jest tu nie to, co powiedział JKM według mediów, ale to, jak media próbują wmówić nam co powiedział.
Nie chcę tu próbować bronić Mikkego, bo, po pierwsze on mojej obrony nie potrzebuje, a po drugie, jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem sensu oryginalnego wpisu, to moje tłumaczenie też nic nie da. Parafrazując znane powiedzenie - "antykorwinistą" jest ten, który zna wypowiedzi Korwina, "korwinistą" jest ten, który je rozumie.
Wypowiedzi JKM bardzo często przypominają mi słowa kabaretu "Sześćdziesiątka": "Nie było rymu, ale prawda była". Nie wszyscy lubią jej słuchać, ale jeśli ta prawda nie chce się rymować, to już wolę prawdę bez rymu, niż kłamliwe sonety. A jeśli ktoś większą wagę przywiązuje do formy, niż do treści i woli mówców, którzy pięknymi słowami kłamią i manipulują, niż ludzi, którzy w nieprzyjemny sposób mówią prawdę, to zapewne uwierzy w tej kwestii mediom, które wokół tego zbudowały cały ten "temat".
A sposób, w jaki ten "temat" został przedstawiony zachwycił mnie (sznurek pierwszy, sznurek drugi). Zachwycił mnie tym, jak pięknie pokazuje sposób działania mediów dzisiaj. Ja już nie mówię o tym, że prowadzący nie tylko są stronniczy, ale wręcz oceniają słowa, które dla potrzeb telewizji okrojono z treści, pozostawiając tylko tę prozaiczną formę. Proszę zwrócić uwagę, że debata, tocząca się w studio jest całkowicie jednostronna. Wszystkie wypowiadające się osoby to te, które są przeciwne, albo, co bardziej prawdopodobne, te co nie zrozumiały sensu wypowiedzi, będącej tematem debaty. W studio nie ma drugiej strony dyskusji.
Jest to oczywiście pogwałcenie zasad prowadzenia debaty, ale dla mnie jest to też kolejna, wiele mówiąca informacja. Gdybym ja chciał wykazać, że ktoś jest głupcem i gada idiotyzmy, to jego zaprosiłbym w pierwszej kolejności! Ludzie wszyscy zobaczą, jakie kretynizmy wygaduje i żaden komentarz nie będzie potrzebny. Niestety ta technika oczywiście nie zadziała, w sytuacji, kiedy ja chcę, by moja publiczność uwierzyła, że ten "głupiec" mówi coś, czego w rzeczywistości nie mówi. W tej sytuacji oczywiście lepiej sprawdza się zasada "nieobecni nie mają głosu". To bardzo ułatwia dyskusję.
Gdyby ktoś zaprosił Janusza Korwin-Mikkego do telewizji, to znając go odwołałby wszystkie swoje plany, by tam być, bo uwielbia takie dyskusje, a i obecność w telewizji jest mu bardzo na rękę. Dlaczego tego nikt nie zrobił?
Najlepsze zostawiono na deser. I to w obu programach. Oboje prowadzący na zakończenie zapytali swoich gości, co powiedzieliby nieobecnemu Korwinowi-Mikke gdyby stanęli z nim twarzą w twarz. Do licha, przecież wystarczyłby jeden telefon i on by tam stał! I można byłoby mu to wszystko powiedzieć prosto w twarz i co najważniejsze, on też miałby szansę na odpowiedź. I właśnie dlatego nie został zaproszony.
Piękne przedstawienie. Właściwie po co JKM w studio, skoro wszyscy najlepiej wiedzą, co on myśli, co mu powiedzieć i co on by na to odpowiedział. Rozmawiali z nim bez jego udziału. Tylko nie powiedziano jednej ważnej rzeczy. Ten ich wyimaginowany rozmówca nie ma nic wspólnego z prawdziwym człowiekiem, o którym debatują.
A jeśli ktoś czuje się obrażony słowami Mikkego, to zawsze może wystosować pozew sądowy. Tylko że nikt tego nie uczyni, bo jak powiedział jeden z gości programu - wypowiedź JKM jest skonstruowana w taki sposób, że nie ma go o co oskarżyć. I to właśnie dowodzi, że tekst Mikkego nikogo nie obraża. Gdyby obraził, to nie byłoby problemu ze sformułowaniem oskarżenia.
Nie chcę tu próbować bronić Mikkego, bo, po pierwsze on mojej obrony nie potrzebuje, a po drugie, jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem sensu oryginalnego wpisu, to moje tłumaczenie też nic nie da. Parafrazując znane powiedzenie - "antykorwinistą" jest ten, który zna wypowiedzi Korwina, "korwinistą" jest ten, który je rozumie.
Wypowiedzi JKM bardzo często przypominają mi słowa kabaretu "Sześćdziesiątka": "Nie było rymu, ale prawda była". Nie wszyscy lubią jej słuchać, ale jeśli ta prawda nie chce się rymować, to już wolę prawdę bez rymu, niż kłamliwe sonety. A jeśli ktoś większą wagę przywiązuje do formy, niż do treści i woli mówców, którzy pięknymi słowami kłamią i manipulują, niż ludzi, którzy w nieprzyjemny sposób mówią prawdę, to zapewne uwierzy w tej kwestii mediom, które wokół tego zbudowały cały ten "temat".
A sposób, w jaki ten "temat" został przedstawiony zachwycił mnie (sznurek pierwszy, sznurek drugi). Zachwycił mnie tym, jak pięknie pokazuje sposób działania mediów dzisiaj. Ja już nie mówię o tym, że prowadzący nie tylko są stronniczy, ale wręcz oceniają słowa, które dla potrzeb telewizji okrojono z treści, pozostawiając tylko tę prozaiczną formę. Proszę zwrócić uwagę, że debata, tocząca się w studio jest całkowicie jednostronna. Wszystkie wypowiadające się osoby to te, które są przeciwne, albo, co bardziej prawdopodobne, te co nie zrozumiały sensu wypowiedzi, będącej tematem debaty. W studio nie ma drugiej strony dyskusji.
Jest to oczywiście pogwałcenie zasad prowadzenia debaty, ale dla mnie jest to też kolejna, wiele mówiąca informacja. Gdybym ja chciał wykazać, że ktoś jest głupcem i gada idiotyzmy, to jego zaprosiłbym w pierwszej kolejności! Ludzie wszyscy zobaczą, jakie kretynizmy wygaduje i żaden komentarz nie będzie potrzebny. Niestety ta technika oczywiście nie zadziała, w sytuacji, kiedy ja chcę, by moja publiczność uwierzyła, że ten "głupiec" mówi coś, czego w rzeczywistości nie mówi. W tej sytuacji oczywiście lepiej sprawdza się zasada "nieobecni nie mają głosu". To bardzo ułatwia dyskusję.
Gdyby ktoś zaprosił Janusza Korwin-Mikkego do telewizji, to znając go odwołałby wszystkie swoje plany, by tam być, bo uwielbia takie dyskusje, a i obecność w telewizji jest mu bardzo na rękę. Dlaczego tego nikt nie zrobił?
Najlepsze zostawiono na deser. I to w obu programach. Oboje prowadzący na zakończenie zapytali swoich gości, co powiedzieliby nieobecnemu Korwinowi-Mikke gdyby stanęli z nim twarzą w twarz. Do licha, przecież wystarczyłby jeden telefon i on by tam stał! I można byłoby mu to wszystko powiedzieć prosto w twarz i co najważniejsze, on też miałby szansę na odpowiedź. I właśnie dlatego nie został zaproszony.
Piękne przedstawienie. Właściwie po co JKM w studio, skoro wszyscy najlepiej wiedzą, co on myśli, co mu powiedzieć i co on by na to odpowiedział. Rozmawiali z nim bez jego udziału. Tylko nie powiedziano jednej ważnej rzeczy. Ten ich wyimaginowany rozmówca nie ma nic wspólnego z prawdziwym człowiekiem, o którym debatują.
A jeśli ktoś czuje się obrażony słowami Mikkego, to zawsze może wystosować pozew sądowy. Tylko że nikt tego nie uczyni, bo jak powiedział jeden z gości programu - wypowiedź JKM jest skonstruowana w taki sposób, że nie ma go o co oskarżyć. I to właśnie dowodzi, że tekst Mikkego nikogo nie obraża. Gdyby obraził, to nie byłoby problemu ze sformułowaniem oskarżenia.
czwartek, 6 września 2012
Keczup - majonez! To barwy niezwyciężone!
Wiele osób chciałoby, by w Polsce bardziej eksponowane były symbole narodowe. Za przykład podaje się USA, czy Kanadę, gdzie flagi państwowe powiewają niemal w każdym ogródku, są wywieszane w oknach, naklejane na samochodach, dekorowane na ciastkach i licho wie, gdzie jeszcze. A niech jeszcze przyjdzie święto narodowe, to nie można zdjęcia zrobić, by w kadrze aparatu nie znalazło się kilka gwieździstych sztandarów, czy liści klonowych. Sam kiedyś chciałem, by tak było w Polsce, ale do czasu.
Do czasu, aż uświadomiłem sobie, że te wszystkie dekoracje mają jakieś znaczenie poza tym estetycznym dla nielicznych prawdziwych patriotów. Dla większości jest to kolorowy gadżet, bo większości ludzi obce są wielkie uczucia, takie jak patriotyzm. Albo w najlepszym razie coś, co przez permanentną ekspozycję spowszedniało do tego stopnia, że już nikt nawet nie zastanawia się nad prawdziwym znaczeniem. Uświadomiłem sobie to dosyć niedawno, na przyjęciu w Kanadzie.
Ściany i weranda domu, w którym się odbywało, ozdobione były girlandami z symbolami Kanady, na stołach stały wazony z chorągiewkami narodowymi oraz serwetki papierowe z flagą z klonowym liściem. Zastanowiło mnie, czy ich producent pomyślał przez chwilę do czego służą serwetki. Oczywiście, na stole wyglądają bardzo elegancko i dekoracyjnie, ale nie zmienia to faktu, że są one tam po to, by gość po zjedzeniu hamburgera wytarł serwetką majonez z gęby i wyrzucił do kosza. Flagę - symbol państwowy.
Kiedy to sobie uświadomiłem, z wrodzonej zadziorności maznąłem sobie policzek kremem z tortu i poprosiłem o serwetkę. Gospodyni domu podsunęła mi tęże patriotyczną serwetkę. Powiedziałem dumnie, "Ja może i nie jestem Kanadyjczykiem, ale i tak nigdy w życiu nie wytarłbym sobie gęby waszą flagą." Nastała chwila ciszy i chyba refleksji, bo po chwili dekoracyjne serwetki zniknęły ze stołów i zostały zastąpione zwykłymi, białymi.
Dlatego, mimo mojej miłości do ojczyzny, wolałbym, by Orzeł Biały i biało-czerwony sztandar nie stały się festynowymi ozdobami, bo wówczas bardzo łatwo zapomnieć, co one znaczą i z jakim trudem ich broniono. Patriota ma ojczyznę w sercu, patriota wywiesi flagę w święto, przypnie orzełka do piersi. I to wystarczy. A jak ktoś nie rozumie znaczenia tych symboli, to wolę, żeby ich nawet nie dotykał.
Do czasu, aż uświadomiłem sobie, że te wszystkie dekoracje mają jakieś znaczenie poza tym estetycznym dla nielicznych prawdziwych patriotów. Dla większości jest to kolorowy gadżet, bo większości ludzi obce są wielkie uczucia, takie jak patriotyzm. Albo w najlepszym razie coś, co przez permanentną ekspozycję spowszedniało do tego stopnia, że już nikt nawet nie zastanawia się nad prawdziwym znaczeniem. Uświadomiłem sobie to dosyć niedawno, na przyjęciu w Kanadzie.
Ściany i weranda domu, w którym się odbywało, ozdobione były girlandami z symbolami Kanady, na stołach stały wazony z chorągiewkami narodowymi oraz serwetki papierowe z flagą z klonowym liściem. Zastanowiło mnie, czy ich producent pomyślał przez chwilę do czego służą serwetki. Oczywiście, na stole wyglądają bardzo elegancko i dekoracyjnie, ale nie zmienia to faktu, że są one tam po to, by gość po zjedzeniu hamburgera wytarł serwetką majonez z gęby i wyrzucił do kosza. Flagę - symbol państwowy.
Kiedy to sobie uświadomiłem, z wrodzonej zadziorności maznąłem sobie policzek kremem z tortu i poprosiłem o serwetkę. Gospodyni domu podsunęła mi tęże patriotyczną serwetkę. Powiedziałem dumnie, "Ja może i nie jestem Kanadyjczykiem, ale i tak nigdy w życiu nie wytarłbym sobie gęby waszą flagą." Nastała chwila ciszy i chyba refleksji, bo po chwili dekoracyjne serwetki zniknęły ze stołów i zostały zastąpione zwykłymi, białymi.
Dlatego, mimo mojej miłości do ojczyzny, wolałbym, by Orzeł Biały i biało-czerwony sztandar nie stały się festynowymi ozdobami, bo wówczas bardzo łatwo zapomnieć, co one znaczą i z jakim trudem ich broniono. Patriota ma ojczyznę w sercu, patriota wywiesi flagę w święto, przypnie orzełka do piersi. I to wystarczy. A jak ktoś nie rozumie znaczenia tych symboli, to wolę, żeby ich nawet nie dotykał.
środa, 5 września 2012
Krzyż a ateiści
Krzyż, nie tylko ten wiszący w sali sejmowej, ale Krzyż w ogóle, to symbol wiary chrześcijańskiej, ale nie tylko. Jest to symbol całej cywilizacji, która wyrosła w oparciu o tę wiarę, jej zasady. Cywilizacji białego człowieka.
Znam wielu ateistów, ale nie znam wśród nich żadnego, któremu wadziłby symbol Krzyża. Często narzekają na kler, na dewotki, na ludzi, którzy dyskryminują ich na tle przekonań religijnych, ale nigdy nie słyszałem, by któryś z nich powiedział złe słowo o wierze chrześcijańskiej. Wprost przeciwnie - mają do niej wielki szacunek - niejednokrotnie większy, niż ludzie, którzy "zasuwają" co niedzielę do kościoła. Właśnie jako do fundamentu naszej cywilizacji.
Normalnemu człowiekowi Krzyż nie przeszkadza.
Ludzie, którzy w znaku Krzyża widzą coś niestosownego to nie ateiści, to są ludzie, którzy są przeciwni całej naszej cywilizacji, wielowiekowej historii i tradycji, to bydło przeciwne zasadom wypracowanym przez pokolenia, dzięki którym znaleźliśmy się tu, gdzie dziś jesteśmy.
Albo, tak jak w przypadku dziwolągów Palikota, idioci, którzy desperacko próbują zwrócić na siebie uwagę.
Znam wielu ateistów, ale nie znam wśród nich żadnego, któremu wadziłby symbol Krzyża. Często narzekają na kler, na dewotki, na ludzi, którzy dyskryminują ich na tle przekonań religijnych, ale nigdy nie słyszałem, by któryś z nich powiedział złe słowo o wierze chrześcijańskiej. Wprost przeciwnie - mają do niej wielki szacunek - niejednokrotnie większy, niż ludzie, którzy "zasuwają" co niedzielę do kościoła. Właśnie jako do fundamentu naszej cywilizacji.
Normalnemu człowiekowi Krzyż nie przeszkadza.
Ludzie, którzy w znaku Krzyża widzą coś niestosownego to nie ateiści, to są ludzie, którzy są przeciwni całej naszej cywilizacji, wielowiekowej historii i tradycji, to bydło przeciwne zasadom wypracowanym przez pokolenia, dzięki którym znaleźliśmy się tu, gdzie dziś jesteśmy.
Albo, tak jak w przypadku dziwolągów Palikota, idioci, którzy desperacko próbują zwrócić na siebie uwagę.
wtorek, 4 września 2012
Psucie słów
Polityczna poprawność szkodzi. I to szkodzi głównie tym grupom, którym z założenia ma pomagać. Czyni to na kilka sposobów. Jednym z bardziej oczywistych jest to, że jeśli jedną grupę się wyróżnia, a drugiej nie, to potęguje to lub wręcz stwarza konflikt między nimi. Dobrym przykładem jest tu zmuszanie do "tolerancji" homoseksualizmu i zakazywanie używania słów "pedał", "ciota", przy jednoczesnym całkowitym braku tolerancji, dla ludzi, których homoseksualizm brzydzi, oraz nazywanie ich "homofobami", czy innymi "moherami". To oczywiście powoduje eskalację problemu, niezależnie od tego, czy rację mają jedni, czy drudzy, czy też nikt. I to jest dość oczywiste.
Ale destruktywność poprawności politycznej objawia się też w inny sposób, który już nie każdy dostrzega. Proszę zwrócić uwagę na to, jak w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu lat kolejne słowa używane na określenie na przykład Murzynów w USA, stawały się zakazane. Jeszcze w latach pięćdziesiątych całkowicie neutralnym było określenie "nigger", dzisiaj nie do pomyślenia. Zostało ono wkrótce zamienione na "negro", "black", a obecnie zmusza się do stosowania łamańca "african-american", które ma więcej sylab, niż poprzednie trzy razem.
W Polsce, z uwagi na małą liczbę Murzynów, jeszcze to nie nastąpiło, ale pojawiają się już głosy postępowców, którzy twierdzą, że słowo "Murzyn" jest słowem obraźliwym i należy zakazać jego używania.
Te ciągłe zmiany poprawnego nazewnictwa nie tylko dezorientują, nie tylko ośmieszają poprawność polityczną, ale przede wszystkim ubliżają samym amerykańskim Murzynom dużo bardziej, niż nazywanie ich "czarnuchami".
Jeśli bowiem dzisiaj wprowadzam "ładne słowo", które ma zastąpić istniejące obecnie "krzywdzące słowo", a jutro muszę to dzisiejsze "ładne słowo" wyrzucić do kosza jako "brzydkie" i zastąpić nowym, a pojutrze znowu, to wniosek może być tylko jeden - to nie słowa są złe - tylko zjawisko, któremu je przypisujemy. To ono "psuje"te słowa.
Nazwanie kogoś mądrym, pracowitym jest w porządku, a nazwanie go głupim, leniem jest przynajmniej nieeleganckie. Dlaczego? Bo mądry pracuś jest lepszym człowiekiem niż głupi leniuch. Innymi słowy powiedzenie komplementu rozmówcy jest jak najbardziej na miejscu, zaś wyrażenie się o nim w sposób niepochlebny, nawet, gdy jest to prawda, to już niegrzeczność. Jeśli zatem postępowcy uznają za nieeleganckie powiedzenie komuś w oczy, że jest "czarnym" (nawet jeśli nim jest), a jednocześnie nie mają nic przeciwko nazwaniu kogoś białasem, sugerują, że będąc białym, jest się lepszym człowiekiem, niż będąc czarnym - "biały" to komplement, a "czarny" to przywara, pogłębiając tym samym problem.
Wiele osób, słusznie bądź niesłusznie przekonanych jest o tym, że lepiej jest być Białym, niż Czarnym, Polakiem niż Niemcem, normalnym niż homoseksualistą, mężczyzną niż kobietą, wysokim niż karłem itd. I żadne zmiany leksykalne tego nie zmienią. Jedyne co są w stanie zmienić, to to, że utwierdzają ludzi w tych przekonaniach.
Biały rasista czuje niechęć do Murzyna nie dlatego, że ten się nazywa "Murzyn", tylko dlatego, że jest Murzynem. Nic tu się nie poradzi, tak jak nie zmusi się dziecka, by polubiło brukselki, nawet jeśli zastąpimy słowo "brukselka" nazwą "belgijskie ciastko" - trudno.
Niestety lewica przywiązuje większą wagę do formy niż do treści. Zamiast nazwać czarnego czarnym i zaakceptować, że część "białasów" będzie z nich szydzić niezależnie od nazwy i wierzyć, że kiedyś im to się znudzi, to oni wolą iść na rękę tym drugim, dając im co kilka lat nowy termin do wyszydzania. Tak jak w Polsce, kiedy wprowadzając "elegancką" formę "sprawni inaczej" utworzono tylko nową kategorię "kreatywnych" drwin.
Ale destruktywność poprawności politycznej objawia się też w inny sposób, który już nie każdy dostrzega. Proszę zwrócić uwagę na to, jak w przeciągu zaledwie kilkudziesięciu lat kolejne słowa używane na określenie na przykład Murzynów w USA, stawały się zakazane. Jeszcze w latach pięćdziesiątych całkowicie neutralnym było określenie "nigger", dzisiaj nie do pomyślenia. Zostało ono wkrótce zamienione na "negro", "black", a obecnie zmusza się do stosowania łamańca "african-american", które ma więcej sylab, niż poprzednie trzy razem.
W Polsce, z uwagi na małą liczbę Murzynów, jeszcze to nie nastąpiło, ale pojawiają się już głosy postępowców, którzy twierdzą, że słowo "Murzyn" jest słowem obraźliwym i należy zakazać jego używania.
Te ciągłe zmiany poprawnego nazewnictwa nie tylko dezorientują, nie tylko ośmieszają poprawność polityczną, ale przede wszystkim ubliżają samym amerykańskim Murzynom dużo bardziej, niż nazywanie ich "czarnuchami".
Jeśli bowiem dzisiaj wprowadzam "ładne słowo", które ma zastąpić istniejące obecnie "krzywdzące słowo", a jutro muszę to dzisiejsze "ładne słowo" wyrzucić do kosza jako "brzydkie" i zastąpić nowym, a pojutrze znowu, to wniosek może być tylko jeden - to nie słowa są złe - tylko zjawisko, któremu je przypisujemy. To ono "psuje"te słowa.
Nazwanie kogoś mądrym, pracowitym jest w porządku, a nazwanie go głupim, leniem jest przynajmniej nieeleganckie. Dlaczego? Bo mądry pracuś jest lepszym człowiekiem niż głupi leniuch. Innymi słowy powiedzenie komplementu rozmówcy jest jak najbardziej na miejscu, zaś wyrażenie się o nim w sposób niepochlebny, nawet, gdy jest to prawda, to już niegrzeczność. Jeśli zatem postępowcy uznają za nieeleganckie powiedzenie komuś w oczy, że jest "czarnym" (nawet jeśli nim jest), a jednocześnie nie mają nic przeciwko nazwaniu kogoś białasem, sugerują, że będąc białym, jest się lepszym człowiekiem, niż będąc czarnym - "biały" to komplement, a "czarny" to przywara, pogłębiając tym samym problem.
Wiele osób, słusznie bądź niesłusznie przekonanych jest o tym, że lepiej jest być Białym, niż Czarnym, Polakiem niż Niemcem, normalnym niż homoseksualistą, mężczyzną niż kobietą, wysokim niż karłem itd. I żadne zmiany leksykalne tego nie zmienią. Jedyne co są w stanie zmienić, to to, że utwierdzają ludzi w tych przekonaniach.
Biały rasista czuje niechęć do Murzyna nie dlatego, że ten się nazywa "Murzyn", tylko dlatego, że jest Murzynem. Nic tu się nie poradzi, tak jak nie zmusi się dziecka, by polubiło brukselki, nawet jeśli zastąpimy słowo "brukselka" nazwą "belgijskie ciastko" - trudno.
Niestety lewica przywiązuje większą wagę do formy niż do treści. Zamiast nazwać czarnego czarnym i zaakceptować, że część "białasów" będzie z nich szydzić niezależnie od nazwy i wierzyć, że kiedyś im to się znudzi, to oni wolą iść na rękę tym drugim, dając im co kilka lat nowy termin do wyszydzania. Tak jak w Polsce, kiedy wprowadzając "elegancką" formę "sprawni inaczej" utworzono tylko nową kategorię "kreatywnych" drwin.
poniedziałek, 3 września 2012
Prostacy nie lubią prostych rozwiązań
Bardzo często, również w komentarzach do mojego bloga, spotykam się z argumentami typu "za bardzo upraszczasz, problem o którym mówisz jest dużo bardziej skomplikowany". I według idioty takie stwierdzenie kończy dyskusję. Nie! Nie kończy żadnej dyskusji, bo nic nie wyjaśnia. Jeżeli ja potrafię problem przedstawić w sposób logiczny, oczywisty i prosty, a mój rozmówca ogranicza się tylko do powiedzenia, że upraszczam, ale jednocześnie nie jest w stanie wykazać błędu w moim rozumowaniu, ani wytłumaczyć tego w sposób "trudny", to jak ja, lub ktokolwiek rozsądny może przyznać mu rację? Stopień skomplikowania wywodu nie ma żadnego związku z jego poprawnością.
Rozsądny człowiek powie o problemie, że jest on prosty, lub skomplikowany tylko wówczas, jeśli go zrozumie. Bo jak można nie rozumiejąc czegoś wiedzieć, czy jest proste, czy skomplikowane? Czyniąc to robiłbym z siebie takiego samego idiotę jak wypowiadając się na temat urody kobiety, której na oczy nie widziałem. A jeśli rozsądny człowiek czegoś nie rozumie, to mówi po prostu, że nie rozumie.
Z idiotami jest inaczej. Idiota mówi o problemie, że jest prosty, kiedy go zrozumie (całkiem słusznie, bo skomplikowanych rzeczy idiota pojąć nie jest w stanie), a że jest skomplikowany, kiedy go nie rozumie. Idiota nigdy nie powie, że czegoś nie rozumie. Nie chodzi o pychę - po prostu jest zbyt głupi, by zrozumieć, że nie rozumie.
- Zwiększenie płacy minimalnej powoduje wzrost kosztów pracodawcy, co powoduje wzrost cen.
- To nie jest takie proste.
- Więc jak jest?
- To skomplikowane.
- To znaczy?
- Nie zrozumiesz.
Oczywiście, że nie zrozumiem, bo mój rozmówca też tego nie rozumie, a tym bardziej nie jest mi tego w stanie wyłożyć. Usłyszał coś od "eksperta" w telewizji i powtarza. I rację ma, że upraszczam, bo to socjaliści utrudniają. To oni chcą wmówić nam, że w prawe ucho trzeba się drapać lewą ręką, bo zrobienie tego ręką prawą, to zbytnie upraszczanie. Rozsądny człowiek preferuje rozwiązania proste. I jeśli coś jest oczywiste, to nie szuka dziury w całym. Bo normalny człowiek, gdy znajdzie proste rozwiązanie problemu, to się cieszy. Idiota nabiera podejrzeń.
Socjaliści celują w tworzeniu sztucznych problemów, bo sytuacja, w której wmówi się ludziom, że "tak jest, ale ty tego nie zrozumiesz, musisz mi wierzyć na słowo" jest dla nich bardzo korzystna, bo tym można uzasadnić każde kretyńskie działanie.
- Jest kryzys, więc trzeba podnieść podatki i drukować pieniądze.
- Dlaczego?
- Bo tak. Ty tego nie zrozumiesz.
- Okej.
Tylko się cieszyć, że tam, na górze jest ktoś, kto to rozumie.
Parę lat temu rozmawiałem z moją znajomą, na stałe mieszkającą w USA, która jest wielką miłośniczką jedynej słusznej teorii globalnego przegrzania. Kilka lat temu zdarzyła się łagodna zima. Podawała to jako ostateczny dowód istnienia globalnego ocieplenia. Następna zima była bardzo sroga. Silny mróz, śnieg prawie sięgał okien na piętrze jej domu. Zapytałem, "Gdzie się podziało to twoje globalne ocieplenie?". Z całym przekonaniem odrzekła, że srogie zimy są właśnie wynikiem globalnego ocieplenia. "Jak to? - W zeszłym roku to samo mówiłaś o łagodnej zimie." zapytałem. "To są bardzo skomplikowane procesy." odpowiedziała, ze świętym przekonaniem, że to zamyka całą sprawę.
Procesy te są do tego stopnia skomplikowane, że ani ona ich nie rozumie, ani do tej pory nie potrafiła mi znaleźć żadnego źródła, które naukowo wyjaśnia, w jaki sposób globalne ocieplenie sprawia, że zimy są raz łagodne, a raz srogie. Ja oczywiście nie miałem problemu ze znalezieniem źródeł, mówiących, że srogie i łagodne zimy zdarzały się na długo przed tym, zanim (zdaniem globalnie pogrzanych) rozpoczęło się globalne ocieplenie. Ale dla niej to było zbytnie uproszczenie.
Dlatego, jeśli ktoś w dyskusji na odparcie logicznych argumentów ma tylko "zbytnio upraszczasz", "to jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje" bez żadnego merytorycznego pokrycia, może to oznaczać tylko jedno: że nie ma bladego pojęcia o czym mówi.
Rozsądny człowiek powie o problemie, że jest on prosty, lub skomplikowany tylko wówczas, jeśli go zrozumie. Bo jak można nie rozumiejąc czegoś wiedzieć, czy jest proste, czy skomplikowane? Czyniąc to robiłbym z siebie takiego samego idiotę jak wypowiadając się na temat urody kobiety, której na oczy nie widziałem. A jeśli rozsądny człowiek czegoś nie rozumie, to mówi po prostu, że nie rozumie.
Z idiotami jest inaczej. Idiota mówi o problemie, że jest prosty, kiedy go zrozumie (całkiem słusznie, bo skomplikowanych rzeczy idiota pojąć nie jest w stanie), a że jest skomplikowany, kiedy go nie rozumie. Idiota nigdy nie powie, że czegoś nie rozumie. Nie chodzi o pychę - po prostu jest zbyt głupi, by zrozumieć, że nie rozumie.
- Zwiększenie płacy minimalnej powoduje wzrost kosztów pracodawcy, co powoduje wzrost cen.
- To nie jest takie proste.
- Więc jak jest?
- To skomplikowane.
- To znaczy?
- Nie zrozumiesz.
Oczywiście, że nie zrozumiem, bo mój rozmówca też tego nie rozumie, a tym bardziej nie jest mi tego w stanie wyłożyć. Usłyszał coś od "eksperta" w telewizji i powtarza. I rację ma, że upraszczam, bo to socjaliści utrudniają. To oni chcą wmówić nam, że w prawe ucho trzeba się drapać lewą ręką, bo zrobienie tego ręką prawą, to zbytnie upraszczanie. Rozsądny człowiek preferuje rozwiązania proste. I jeśli coś jest oczywiste, to nie szuka dziury w całym. Bo normalny człowiek, gdy znajdzie proste rozwiązanie problemu, to się cieszy. Idiota nabiera podejrzeń.
Socjaliści celują w tworzeniu sztucznych problemów, bo sytuacja, w której wmówi się ludziom, że "tak jest, ale ty tego nie zrozumiesz, musisz mi wierzyć na słowo" jest dla nich bardzo korzystna, bo tym można uzasadnić każde kretyńskie działanie.
- Jest kryzys, więc trzeba podnieść podatki i drukować pieniądze.
- Dlaczego?
- Bo tak. Ty tego nie zrozumiesz.
- Okej.
Tylko się cieszyć, że tam, na górze jest ktoś, kto to rozumie.
Parę lat temu rozmawiałem z moją znajomą, na stałe mieszkającą w USA, która jest wielką miłośniczką jedynej słusznej teorii globalnego przegrzania. Kilka lat temu zdarzyła się łagodna zima. Podawała to jako ostateczny dowód istnienia globalnego ocieplenia. Następna zima była bardzo sroga. Silny mróz, śnieg prawie sięgał okien na piętrze jej domu. Zapytałem, "Gdzie się podziało to twoje globalne ocieplenie?". Z całym przekonaniem odrzekła, że srogie zimy są właśnie wynikiem globalnego ocieplenia. "Jak to? - W zeszłym roku to samo mówiłaś o łagodnej zimie." zapytałem. "To są bardzo skomplikowane procesy." odpowiedziała, ze świętym przekonaniem, że to zamyka całą sprawę.
Procesy te są do tego stopnia skomplikowane, że ani ona ich nie rozumie, ani do tej pory nie potrafiła mi znaleźć żadnego źródła, które naukowo wyjaśnia, w jaki sposób globalne ocieplenie sprawia, że zimy są raz łagodne, a raz srogie. Ja oczywiście nie miałem problemu ze znalezieniem źródeł, mówiących, że srogie i łagodne zimy zdarzały się na długo przed tym, zanim (zdaniem globalnie pogrzanych) rozpoczęło się globalne ocieplenie. Ale dla niej to było zbytnie uproszczenie.
Dlatego, jeśli ktoś w dyskusji na odparcie logicznych argumentów ma tylko "zbytnio upraszczasz", "to jest bardziej skomplikowane, niż ci się wydaje" bez żadnego merytorycznego pokrycia, może to oznaczać tylko jedno: że nie ma bladego pojęcia o czym mówi.
niedziela, 2 września 2012
Zdychaj, miło mi
Można do znudzenia powtarzać, że głupota propagatorów politycznej poprawności jest niezmierzona, ale ich kreatywność i tak nieraz mnie zaskakuje. Przedszkole w Nebrasce, jak podaje serwis 1011, a spolszcza za nim portal JKM, zażądało od rodziców zmiany sposobu migania imienia ich głuchoniemego syna, Huntera Spanjera. Jako powód podają, że znak jego imienia jest pogwałceniem ich polityki w stosunku do broni, bo może przywołać skojarzenie ze strzelaniem z pistoletów. Oto obok "mowy nienawiści" na naszych oczach powstaje kategoria "imion nienawiści".
Ponieważ z idiotą trudno się spierać, najlepszym sposobem byłoby chyba, gdyby rodzice przyznali władzom przedszkola rację, ale zaznaczyli, że imię ich syna symbolizuje strzelanie do bandytów w obronie własnej. Ale z drugiej strony to też by nie zadziałało, bo przecież dla socjalistów strzelanie do bandyty to grzech i okrucieństwo.
Czekam tylko z niecierpliwością, aż inne przedszkola i szkoły zaczną cenzurować imiona dzieci. Nie tylko w języku migowym, bo przecież na przykład w angielskiej wymowie imienia Diana wyraźnie słychać słowo "die!" (giń!). A to jest groźniejsze. Wszak intencją Huntera Spanjera, kiedy się przedstawia, może być jedynie niegroźne postrzelenie rozmówcy, a w przypadku Diany nie ma wątpliwości, że chodzi o spowodowanie śmierci.
Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co by się działo w Polsce, gdyby ta moda jej dosięgła. Od razu cenzura, pardón: poprawność polityczna, wyrugowałaby takie wspaniałe staropolskie imiona, jak Wojciech (ten, któremu walka sprawia radość), czy Kazimierz (ten, który niszczy pokój), a do Lechów i Tadeuszów po imieniu moglibyśmy zwracać się dopiero po godzinie 22.
Ponieważ z idiotą trudno się spierać, najlepszym sposobem byłoby chyba, gdyby rodzice przyznali władzom przedszkola rację, ale zaznaczyli, że imię ich syna symbolizuje strzelanie do bandytów w obronie własnej. Ale z drugiej strony to też by nie zadziałało, bo przecież dla socjalistów strzelanie do bandyty to grzech i okrucieństwo.
Czekam tylko z niecierpliwością, aż inne przedszkola i szkoły zaczną cenzurować imiona dzieci. Nie tylko w języku migowym, bo przecież na przykład w angielskiej wymowie imienia Diana wyraźnie słychać słowo "die!" (giń!). A to jest groźniejsze. Wszak intencją Huntera Spanjera, kiedy się przedstawia, może być jedynie niegroźne postrzelenie rozmówcy, a w przypadku Diany nie ma wątpliwości, że chodzi o spowodowanie śmierci.
Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co by się działo w Polsce, gdyby ta moda jej dosięgła. Od razu cenzura, pardón: poprawność polityczna, wyrugowałaby takie wspaniałe staropolskie imiona, jak Wojciech (ten, któremu walka sprawia radość), czy Kazimierz (ten, który niszczy pokój), a do Lechów i Tadeuszów po imieniu moglibyśmy zwracać się dopiero po godzinie 22.
sobota, 1 września 2012
Dziecinnie proste
Czytelnik podesłał mi krótką, ale pouczającą historyjkę, którą przeczytał gdzieś w Internecie. Nie wiem, jak prawdziwa jest ta historia, bo jak mawiał Tomasz Jefferson, nie należy bezkrytycznie ufać wszystkiemu, co ludzie piszą w Internecie, ale na pewno jest bardzo prawdopodobna:
Niedawno, kiedy pracowałam w ogródku, moi sąsiedzi, wracający ze spaceru, zatrzymali się na pogawędkę. Podczas rozmowy zapytałam ich córeczkę, kim chciałaby być, gdy dorośnie. Powiedziała, że chce zostać prezydentem. Jej rodzice oboje są postępowymi demokratami, zapytałam więc, "Gdybyś była prezydentem, co zrobiłabyś w pierwszej kolejności?" Odpowiedziała, "Dałabym jedzenie i domy wszystkim bezdomnym ludziom." Jej rodzice nie kryli dumy! "Cóż za szczytny cel! - powiedziałam - Ale nie musisz zwlekać, aż zostaniesz prezydentem, by to uczynić!". "Jak to?" zapytała. Odpowiedziałam jej, "Możesz przyjść do mnie, skosić mój trawnik, powyrywać chwasty i przyciąć żywopłot, a ja zapłacę ci 50 dolarów. Potem będziesz mogła pójść pod supermarket, gdzie kręci się bezdomny i dać mu te 50 dolarów, by odłożył na jedzenie i dom." Dziewczynka zastanowiła się przez chwilę, po czym spojrzała mi prosto w oczy i zapytała, "A dlaczego ten bezdomny nie przyjdzie do pani i nie zrobi tych wszystkich rzeczy, a pani po prostu jemu da te pieniądze?" Powiedziałam "Witaj w Partii Republikańskiej". Jej rodzice już się do mnie nie odzywają.
Wątpliwość małej dziewczynki jest oczywista. Dlaczego nie jest oczywista dla jej rodziców? Dzieci, zwłaszcza te, które jeszcze nie rozpoczęły edukacji szkolnej, lub zaczęły ją niedawno, właśnie tak rozumują - w sposób prosty i oczywisty. Uczą się inaczej niż dorośli - one muszą rozumieć to, czego się uczą - stąd ich ciągłe pytania i wątpliwości, które niejednego rodzica doprowadzają do szału. Trzeba naprawdę wielu lat systematycznego "nauczania", by sprawić, by człowiek zaczął bezkrytycznie wierzyć w socjalistyczne bzdury.
Edward Kuzniecow powiedział, że socjalizm właściwie niewiele wymaga od człowieka - wymaga tylko, żeby pokochał to, czego normalny człowiek nienawidzi, a znienawidził to, co normalny człowiek kocha. Jest prostszy sposób - wystarczy uwierzyć w to, co dla normalnego człowieka jest bzdurą.
I nie dziwię się, że rodzice-demokraci przestali odzywać się do sąsiadki. Trudno jest dyskutować z argumentami, które są oczywiste nawet dla kilkuletniego dziecka. Można je negować do upadłego, ale nie dyskutować z nimi.
Niedawno, kiedy pracowałam w ogródku, moi sąsiedzi, wracający ze spaceru, zatrzymali się na pogawędkę. Podczas rozmowy zapytałam ich córeczkę, kim chciałaby być, gdy dorośnie. Powiedziała, że chce zostać prezydentem. Jej rodzice oboje są postępowymi demokratami, zapytałam więc, "Gdybyś była prezydentem, co zrobiłabyś w pierwszej kolejności?" Odpowiedziała, "Dałabym jedzenie i domy wszystkim bezdomnym ludziom." Jej rodzice nie kryli dumy! "Cóż za szczytny cel! - powiedziałam - Ale nie musisz zwlekać, aż zostaniesz prezydentem, by to uczynić!". "Jak to?" zapytała. Odpowiedziałam jej, "Możesz przyjść do mnie, skosić mój trawnik, powyrywać chwasty i przyciąć żywopłot, a ja zapłacę ci 50 dolarów. Potem będziesz mogła pójść pod supermarket, gdzie kręci się bezdomny i dać mu te 50 dolarów, by odłożył na jedzenie i dom." Dziewczynka zastanowiła się przez chwilę, po czym spojrzała mi prosto w oczy i zapytała, "A dlaczego ten bezdomny nie przyjdzie do pani i nie zrobi tych wszystkich rzeczy, a pani po prostu jemu da te pieniądze?" Powiedziałam "Witaj w Partii Republikańskiej". Jej rodzice już się do mnie nie odzywają.
Wątpliwość małej dziewczynki jest oczywista. Dlaczego nie jest oczywista dla jej rodziców? Dzieci, zwłaszcza te, które jeszcze nie rozpoczęły edukacji szkolnej, lub zaczęły ją niedawno, właśnie tak rozumują - w sposób prosty i oczywisty. Uczą się inaczej niż dorośli - one muszą rozumieć to, czego się uczą - stąd ich ciągłe pytania i wątpliwości, które niejednego rodzica doprowadzają do szału. Trzeba naprawdę wielu lat systematycznego "nauczania", by sprawić, by człowiek zaczął bezkrytycznie wierzyć w socjalistyczne bzdury.
Edward Kuzniecow powiedział, że socjalizm właściwie niewiele wymaga od człowieka - wymaga tylko, żeby pokochał to, czego normalny człowiek nienawidzi, a znienawidził to, co normalny człowiek kocha. Jest prostszy sposób - wystarczy uwierzyć w to, co dla normalnego człowieka jest bzdurą.
I nie dziwię się, że rodzice-demokraci przestali odzywać się do sąsiadki. Trudno jest dyskutować z argumentami, które są oczywiste nawet dla kilkuletniego dziecka. Można je negować do upadłego, ale nie dyskutować z nimi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)