Malgond, pod wpisem o zakazie prostytucji skrytykował, niesłusznie, pomysł karania tylko jednej ze stron nielegalnego procederu. To, że karze podlega tylko
jedna strona transakcji, to nie jest ogólnie zły pomysł. Po pierwsze
prawo jest prostsze (zamiast dwóch zakazów jest jeden, a efekt podobny).
Po drugie, ważniejsze, likwiduje to więź między stronami - gdy obie strony łamią
prawo, to są niejako ubezpieczone od "sypnięcia" tej drugiej. Gdy tylko jedna ze stron ponosi odpowiedzialność za całą transakcję, to znacznie częściej się zawaha i zrezygnuje. No bo skąd mam mieć pewność, że kontrahent nie wyda mnie, nie będzie mnie szantażował, albo choćby nie pochwali się beztrosko znajomym na Facebooku? Przecież jemu jest wszystko jedno.
Nie
jest to też nowy pomysł - podobnie jest w przypadku zakazu
sprzedaży alkoholu nieletniemu, gdzie odpowiedzialność jest tylko po
stronie sprzedawcy (tak mi się wydaje - nie sprawdzałem ostatnio).
Oczywiście daleki jestem od twierdzenia, że jest to rozumowanie, które doprowadziło panie z EWL do sformułowania swojego postulatu. Jestem pewien, że tu malgond ma rację, że chodzi o pokazanie, że facet to jest dziwkarz i łobuz, a dobrowolnie oferująca swoje ciało i czerpiąca z tego korzyści prostytutka jest ofiarą.
Ma też rację, że ma to więcej sensu, gdy to strona oferująca
usługę podlega karze, bo zwykle więcej traci na przyłapaniu
poniedziałek, 10 grudnia 2012
sobota, 8 grudnia 2012
Zakazane piosenki
Właśnie dotarła do mnie informacja, że w jednej ze szkół w Szczytnie dyrekcja ukarała szkolny radiowęzeł za odtworzenie Roty w czasie przerwy. Jest to dla mnie wiadomość radosna i bardzo smutna za razem.
Radosna, bo jestem ogromnie dumny, że w świecie, w którym sodomici w parlamencie wymachują plastikowymi członkami, ludzie wylewają na siebie pomyje z każdej strony, a nastoletnie dziewczęta oddają się za iPhone'a, jest jeszcze taka młodzież, która sama z siebie słucha w szkole pieśni patriotycznych. I jako wychowawca byłbym dumny, że mogę mieć w tym udział. I jestem dumny, nawet jeśli jestem tylko zwykłym "przechodniem", który właśnie przeczytał o tym notkę w sieci. Bo ktoś z takiej młodzieży powinien być dumny, a jak widzę głowa ciała pedagogicznego, której obowiązkiem jest wychowywanie polskiej młodzieży w duchu patriotycznym, nie jest.
Dziękuję Uczniom Zespołu Szkół nr 3 im. Jana III Sobieskiego w Szczytnie. Dzięki Wam Wasz Patron chociaż na chwilę przestał przewracać się w grobie.
Przykre jest to, że ta najsmutniejsza historia najbardziej lubi się powtarzać. Zakazy wykonywania pieśni patriotycznych to nie jest rzecz nowa. Gnębiono nimi Polaków. Charakterystyczną cechą ich jest to, że nakłada je zaborca, okupant - nigdy wolny naród.
Jeśli zatem w naszym "wolnym kraju" coś takiego ma miejsce, to więcej to mówi o państwie niż prawniczy maczek umów międzynarodowych.
Sprawa została nagłośniona, dzięki czemu kara za odtworzenie "Roty" została... zniesiona? Nie. Została łaskawie zredukowana z siedmiu do dwóch dni. Wstyd. Kara ta natychmiast powinna zostać zniesiona (nawet mimo tego, że już upłynęła!), a załoga radiowęzła, uczniowie oraz ich rodzice przeproszeni przez dyrektorkę, Mariolę Jaworską, która zaraz po wygłoszeniu przeprosin powinna podać się do dymisji.
Samorząd szkolny na stronie zespołu szkół zamieścił sprostowanie i przeprosiny pod adresem dyrektorki. Bardzo ostrożnie podchodzę do tego typu oświadczeń. To tak, jakbym oglądał wiadomości w TVN, w których usprawiedliwia się poczynania premiera i w imieniu obywateli przeprasza się go za to, że ludzie narzekają. Jak Państwo myślicie - czy samorząd szkolny ma wolny dostęp do witryny internetowej szkoły, czy też wszyskie publikacje muszą być zatwierdzone przez osobę podlegającą dyrekcji?
Ale nawet jeśli to sprostowanie jest w stu procentach prawdziwe, to zwracam uwagę na dwa fragmenty:
[...] spotkaliśmy się z Panią Dyrektor Mariolą Jaworską, która zwróciła uwagę na niestosowność emisji "Roty", jako bardzo ważnej pieśni patriotycznej, w sytuacji nie sprzyjającej odpowiedniej refleksji.
Czy pieśń patriotyczna może być niestosowna? No może: moja prababka spędziła swoją młodość na Syberii za ich śpiewanie. Tylko że ona nie śpiewała ich w "wolnej Polsce", jak się nam dzisiaj zwykło wmawiać, ale pod zaborem rosyjskim.
I jaka sytuacja bardziej sprzyja odpowiedniej refleksji, jeśli nie ta, gdy młodzież w pięknym spontanicznym geście, zamiast gangster rapu, czy "Mydełka Fa", odtwarza piękną polską pieśń patriotyczną? I to w czasie kiedy nasz własny rząd i unijny okupant szerzą antypolską ideologię. W tym stwierdzeniu chyba chodziło o to, że pieśń patriotyczna nie sprzyja ODPOWIEDNIEJ refleksji. Czyli przeszkadza uczniom w kontemplowaniu tej jedynej słusznej.
Uwagi dotyczące funkcjonowania radia i przerw w emisji dotyczyły kwestii organizacyjnych, ponieważ dostęp do radiowęzła miały osoby do tego nie upoważnione.
To jest oczywiste kłamstwo. Jeśli faktycznie jakiś wredny patriota podstępem zakradł się do radiowęzła, to dlaczego zamiast ukarać sprawcę zawieszono działalność radia na kilka dni?
Pragnę zaznaczyć, że wbrew komentarzom nie jesteśmy przez dyrekcję, ani szykanowani, ani poddani jakiejkolwiek presji.
Tego typu oświadczenia brzmią pociesznie. Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś napisał: Pragnę zaznaczyć, że zgodnie z komentarzami jesteśmy przez dyrekcję szykanowani i poddawani presji. Tego typu zapewnienia nie mają oczywiście żadnej wartości i często raczej zdają się wskazywać (choć oczywiście nie zawsze słusznie) na sytuację przeciwną.
Sama dyrektorka mówi:
Jak tylko poleciała "Rota" zaczęły się oklaski, gwizdy i krzyki. Dobrze wiedzieli, że zrobiono to w kontekście obchodów dnia języka niemieckiego. Kilka osób chciało zrobić zadymę i się udało. Ich intencja była oczywista.
Gdyby nad okupowaną Warszawą niespodziewanie z głośników megafonów popłynęła Rota, zapewne również zostałoby to powitane radością i wrzawą. Nawet jeśli byłoby to wynikiem oczywistej intencji tych zadymiarzy z Szarych Szeregów, a nie uprzejmości Niemców. Ożywiona reakcja świadczy o tym, że w młodzieży rośnie poczucie tożsamości narodowej, jak zawsze, gdy narodowość ta jest zagrożona. Patriotyzm znowu staje się "modny".
A jeśli faktycznie Rotę odtworzono, by zadrwić z dyrektorki? Możliwe, że tak było, idiotów nie sieją. Ale karać należy za czyny, a nie za intencje. Tak samo jak nie mamy litości dla kogoś, kto okrada nas w dobrej intencji (na przykład by za nas odłożyć pieniądze na naszą starość), tak samo nie możemy karać kogoś, kto mimo złych intencji, robi coś słusznego. Bo promowanie pieśni patriotycznych jest czynem szlachetnym niezależnie od pobudek.
Dobry wychowawca uszanowałby moment, pochwalił postawę uczniów, a dowcipniś na następnej lekcji wychowawczej wygłosiłby wyczerpujący referat na temat Roty, wyjaśniający dlaczego symbole narodowe nie powinny stanowić przedmiotu drwin. Oczywiście jako "ochotnik"!
Tymczasem pani Jaworska wybrała jedno z najgorszych możliwych rozwiązań.
Wierzę, że to wydarzenie uda się przekuć na coś pozytywnego. Patriotyzm to nie jest zwykły kwiat. Najprężniej rośnie, najpiękniej kwitnie, gdy ktoś po nim depcze. Wierzę, że to słodko-gorzkie wydarzenie da do myślenia młodzieży, nie tylko ze szkoły w Szczytnie. Wiem, że gdyby takie zdarzenie miało miejsce w mojej szkole, to od tego momentu radiowęzeł codziennie zaczynałby dużą przerwę "Rotą". Życzyłbym sobie podobnego ducha u dzisiejszej młodzieży.
Dlatego też kieruję apel do młodzieży szkolnej: Namówcie radiowęzłowych dżokejów w swoich szkołach, by w poniedziałek na długiej przerwie odtworzyli "Rotę" - nie dla żartu, poważnie. To będzie ładny gest. Zachęcajcie swoich kolegów by na te parę minut zatrzymali się i w spokoju wysłuchali, lub odśpiewali Rotę razem z nagraniem. Poczujmy, że Polska, nie ta w której my żyjemy, tylko ta ważniejsza, która żyje w nas, jest wielka i silna. Czasem warto to sobie przypomnieć.
Zamieszczam łącze do nagrania:
ROTA
Niestety nie wiem co na to ZAIKS, bo od śmierci autora melodii, Feliksa Nowowiejskiego nie upłynęło jeszcze siedemdziesiąt lat. Ale to inny problem.
Radosna, bo jestem ogromnie dumny, że w świecie, w którym sodomici w parlamencie wymachują plastikowymi członkami, ludzie wylewają na siebie pomyje z każdej strony, a nastoletnie dziewczęta oddają się za iPhone'a, jest jeszcze taka młodzież, która sama z siebie słucha w szkole pieśni patriotycznych. I jako wychowawca byłbym dumny, że mogę mieć w tym udział. I jestem dumny, nawet jeśli jestem tylko zwykłym "przechodniem", który właśnie przeczytał o tym notkę w sieci. Bo ktoś z takiej młodzieży powinien być dumny, a jak widzę głowa ciała pedagogicznego, której obowiązkiem jest wychowywanie polskiej młodzieży w duchu patriotycznym, nie jest.
Dziękuję Uczniom Zespołu Szkół nr 3 im. Jana III Sobieskiego w Szczytnie. Dzięki Wam Wasz Patron chociaż na chwilę przestał przewracać się w grobie.
Przykre jest to, że ta najsmutniejsza historia najbardziej lubi się powtarzać. Zakazy wykonywania pieśni patriotycznych to nie jest rzecz nowa. Gnębiono nimi Polaków. Charakterystyczną cechą ich jest to, że nakłada je zaborca, okupant - nigdy wolny naród.
Jeśli zatem w naszym "wolnym kraju" coś takiego ma miejsce, to więcej to mówi o państwie niż prawniczy maczek umów międzynarodowych.
Sprawa została nagłośniona, dzięki czemu kara za odtworzenie "Roty" została... zniesiona? Nie. Została łaskawie zredukowana z siedmiu do dwóch dni. Wstyd. Kara ta natychmiast powinna zostać zniesiona (nawet mimo tego, że już upłynęła!), a załoga radiowęzła, uczniowie oraz ich rodzice przeproszeni przez dyrektorkę, Mariolę Jaworską, która zaraz po wygłoszeniu przeprosin powinna podać się do dymisji.
Samorząd szkolny na stronie zespołu szkół zamieścił sprostowanie i przeprosiny pod adresem dyrektorki. Bardzo ostrożnie podchodzę do tego typu oświadczeń. To tak, jakbym oglądał wiadomości w TVN, w których usprawiedliwia się poczynania premiera i w imieniu obywateli przeprasza się go za to, że ludzie narzekają. Jak Państwo myślicie - czy samorząd szkolny ma wolny dostęp do witryny internetowej szkoły, czy też wszyskie publikacje muszą być zatwierdzone przez osobę podlegającą dyrekcji?
Ale nawet jeśli to sprostowanie jest w stu procentach prawdziwe, to zwracam uwagę na dwa fragmenty:
[...] spotkaliśmy się z Panią Dyrektor Mariolą Jaworską, która zwróciła uwagę na niestosowność emisji "Roty", jako bardzo ważnej pieśni patriotycznej, w sytuacji nie sprzyjającej odpowiedniej refleksji.
Czy pieśń patriotyczna może być niestosowna? No może: moja prababka spędziła swoją młodość na Syberii za ich śpiewanie. Tylko że ona nie śpiewała ich w "wolnej Polsce", jak się nam dzisiaj zwykło wmawiać, ale pod zaborem rosyjskim.
I jaka sytuacja bardziej sprzyja odpowiedniej refleksji, jeśli nie ta, gdy młodzież w pięknym spontanicznym geście, zamiast gangster rapu, czy "Mydełka Fa", odtwarza piękną polską pieśń patriotyczną? I to w czasie kiedy nasz własny rząd i unijny okupant szerzą antypolską ideologię. W tym stwierdzeniu chyba chodziło o to, że pieśń patriotyczna nie sprzyja ODPOWIEDNIEJ refleksji. Czyli przeszkadza uczniom w kontemplowaniu tej jedynej słusznej.
Uwagi dotyczące funkcjonowania radia i przerw w emisji dotyczyły kwestii organizacyjnych, ponieważ dostęp do radiowęzła miały osoby do tego nie upoważnione.
To jest oczywiste kłamstwo. Jeśli faktycznie jakiś wredny patriota podstępem zakradł się do radiowęzła, to dlaczego zamiast ukarać sprawcę zawieszono działalność radia na kilka dni?
Pragnę zaznaczyć, że wbrew komentarzom nie jesteśmy przez dyrekcję, ani szykanowani, ani poddani jakiejkolwiek presji.
Tego typu oświadczenia brzmią pociesznie. Nie słyszałem jeszcze, żeby ktoś napisał: Pragnę zaznaczyć, że zgodnie z komentarzami jesteśmy przez dyrekcję szykanowani i poddawani presji. Tego typu zapewnienia nie mają oczywiście żadnej wartości i często raczej zdają się wskazywać (choć oczywiście nie zawsze słusznie) na sytuację przeciwną.
Sama dyrektorka mówi:
Jak tylko poleciała "Rota" zaczęły się oklaski, gwizdy i krzyki. Dobrze wiedzieli, że zrobiono to w kontekście obchodów dnia języka niemieckiego. Kilka osób chciało zrobić zadymę i się udało. Ich intencja była oczywista.
Gdyby nad okupowaną Warszawą niespodziewanie z głośników megafonów popłynęła Rota, zapewne również zostałoby to powitane radością i wrzawą. Nawet jeśli byłoby to wynikiem oczywistej intencji tych zadymiarzy z Szarych Szeregów, a nie uprzejmości Niemców. Ożywiona reakcja świadczy o tym, że w młodzieży rośnie poczucie tożsamości narodowej, jak zawsze, gdy narodowość ta jest zagrożona. Patriotyzm znowu staje się "modny".
A jeśli faktycznie Rotę odtworzono, by zadrwić z dyrektorki? Możliwe, że tak było, idiotów nie sieją. Ale karać należy za czyny, a nie za intencje. Tak samo jak nie mamy litości dla kogoś, kto okrada nas w dobrej intencji (na przykład by za nas odłożyć pieniądze na naszą starość), tak samo nie możemy karać kogoś, kto mimo złych intencji, robi coś słusznego. Bo promowanie pieśni patriotycznych jest czynem szlachetnym niezależnie od pobudek.
Dobry wychowawca uszanowałby moment, pochwalił postawę uczniów, a dowcipniś na następnej lekcji wychowawczej wygłosiłby wyczerpujący referat na temat Roty, wyjaśniający dlaczego symbole narodowe nie powinny stanowić przedmiotu drwin. Oczywiście jako "ochotnik"!
Tymczasem pani Jaworska wybrała jedno z najgorszych możliwych rozwiązań.
Wierzę, że to wydarzenie uda się przekuć na coś pozytywnego. Patriotyzm to nie jest zwykły kwiat. Najprężniej rośnie, najpiękniej kwitnie, gdy ktoś po nim depcze. Wierzę, że to słodko-gorzkie wydarzenie da do myślenia młodzieży, nie tylko ze szkoły w Szczytnie. Wiem, że gdyby takie zdarzenie miało miejsce w mojej szkole, to od tego momentu radiowęzeł codziennie zaczynałby dużą przerwę "Rotą". Życzyłbym sobie podobnego ducha u dzisiejszej młodzieży.
Dlatego też kieruję apel do młodzieży szkolnej: Namówcie radiowęzłowych dżokejów w swoich szkołach, by w poniedziałek na długiej przerwie odtworzyli "Rotę" - nie dla żartu, poważnie. To będzie ładny gest. Zachęcajcie swoich kolegów by na te parę minut zatrzymali się i w spokoju wysłuchali, lub odśpiewali Rotę razem z nagraniem. Poczujmy, że Polska, nie ta w której my żyjemy, tylko ta ważniejsza, która żyje w nas, jest wielka i silna. Czasem warto to sobie przypomnieć.
Zamieszczam łącze do nagrania:
ROTA
Niestety nie wiem co na to ZAIKS, bo od śmierci autora melodii, Feliksa Nowowiejskiego nie upłynęło jeszcze siedemdziesiąt lat. Ale to inny problem.
czwartek, 6 grudnia 2012
Panienka gratis!
Jak podaje portal EUbusiness, dwieście pań z Lobby Kobiet Europejskich naciska Unię Europejską w sprawie prostytucji. Spolszcza to portal JKM, ale podaje tę informację z błędem. Nie chodzi bowiem, jak podaje portal JKM o delegalizację prostytucji, tylko o delegalizację korzystania z usług prostytutki.
Dość niejasne jest tłumaczenie potrzeby wprowadzenia tego prawa:
Prostytucja to forma przemocy, przeszkoda dla równości, naruszenie ludzkiej godności i praw człowieka.
Bo, o ile oczywiście nie mamy do czynienia z przymuszaniem kobiet do prostytucji, które powinno być zakazane, ale z nieco innych przyczyn, żaden z powyższych argumentów nie ma racji bytu. Ani nie jest to forma przemocy (nie jest przemocą danie prostytutce klapsa, jeśli został on uzgodniony), ani nie jest to przeszkodą dla równości (między czym, a czym?), nie narusza niczyjej godności, bo uczestniczą tylko osoby które się na to godzą. Jeśli coś jest poniżej godności człowieka, to, jak sama nazwa wskazuje, nie godzi się na to. Proponowany zakaz nie chroni też przed naruszaniem praw człowieka. Wprost przeciwnie - właśnie je ogranicza, jak każdy zakaz.
Tłumaczenie kobiet z Lobby Kobiet Europejskich jest niejasne, ale też trudno oczekiwać rozsądnego uzasadnienia tak idiotycznego zakazu: Skoro prawo nie zabrania mi dać kobiecie pieniędzy bez powodu, ani nie zabrania mi przespać się z nią za darmo, to jak może bronić mi zrobić tych dwóch niezależnych rzeczy naraz, jeśli nikogo przy tym nie krzywdzę?
Załóżmy, że zapraszam kobietę na kolację, płacę za wieczór sto złotych, po czym spędzam z nią noc - panie z EWL powiedzą: Super, poderwałeś, zaprosiłeś na randkę, przeleciałeś, wszystko jest ok. Ale jeśli zaproszę kobietę na kolację, każdy zapłaci za siebie po pięćdziesiąt złotych, a potem zapłacę towarzyszce kolejne pięćdziesiąt złotych, by się ze mną przespała, to już jestem draniem, który stosuje przemoc i narusza prawa człowieka. A jak wyrwę panienkę na mieście, spędzę z nią noc a rano dam jej "Kazimierza" i powiem: Kup sobie coś do jedzenia, To znowu będzie wszystko w porządku. Tylko że w istocie nie ma żadnej różnicy między tymi trzema sytuacjami. Tymczasem, według pań z EWL, dwie z tych kobiet uwiodłem, a jedną sponiewierałem.
Jeśli kobieta chce uprawiać prostytucję, to nie można jej tego zabronić (a chociaż EWL nie chce tego zabraniać wprost, to faktycznie właśnie do tego zmierza). To, co kobieta robi ze swoim życiem, nikogo innego przy tym nie krzywdząc, to jej problem. I jeśli sama za siebie podejmuje decyzję, to dlaczego nie miałaby mieć możliwości zarabiać na czymś, co i tak może robić za darmo z kim chce? A jak nie będzie mogła tak, to też sobie poradzi: Kup pan zapałki za pięć dyszek, a w promocji dostaniesz panienkę gratis! - całkowicie legalnie.
Dość niejasne jest tłumaczenie potrzeby wprowadzenia tego prawa:
Prostytucja to forma przemocy, przeszkoda dla równości, naruszenie ludzkiej godności i praw człowieka.
Bo, o ile oczywiście nie mamy do czynienia z przymuszaniem kobiet do prostytucji, które powinno być zakazane, ale z nieco innych przyczyn, żaden z powyższych argumentów nie ma racji bytu. Ani nie jest to forma przemocy (nie jest przemocą danie prostytutce klapsa, jeśli został on uzgodniony), ani nie jest to przeszkodą dla równości (między czym, a czym?), nie narusza niczyjej godności, bo uczestniczą tylko osoby które się na to godzą. Jeśli coś jest poniżej godności człowieka, to, jak sama nazwa wskazuje, nie godzi się na to. Proponowany zakaz nie chroni też przed naruszaniem praw człowieka. Wprost przeciwnie - właśnie je ogranicza, jak każdy zakaz.
Tłumaczenie kobiet z Lobby Kobiet Europejskich jest niejasne, ale też trudno oczekiwać rozsądnego uzasadnienia tak idiotycznego zakazu: Skoro prawo nie zabrania mi dać kobiecie pieniędzy bez powodu, ani nie zabrania mi przespać się z nią za darmo, to jak może bronić mi zrobić tych dwóch niezależnych rzeczy naraz, jeśli nikogo przy tym nie krzywdzę?
Załóżmy, że zapraszam kobietę na kolację, płacę za wieczór sto złotych, po czym spędzam z nią noc - panie z EWL powiedzą: Super, poderwałeś, zaprosiłeś na randkę, przeleciałeś, wszystko jest ok. Ale jeśli zaproszę kobietę na kolację, każdy zapłaci za siebie po pięćdziesiąt złotych, a potem zapłacę towarzyszce kolejne pięćdziesiąt złotych, by się ze mną przespała, to już jestem draniem, który stosuje przemoc i narusza prawa człowieka. A jak wyrwę panienkę na mieście, spędzę z nią noc a rano dam jej "Kazimierza" i powiem: Kup sobie coś do jedzenia, To znowu będzie wszystko w porządku. Tylko że w istocie nie ma żadnej różnicy między tymi trzema sytuacjami. Tymczasem, według pań z EWL, dwie z tych kobiet uwiodłem, a jedną sponiewierałem.
Jeśli kobieta chce uprawiać prostytucję, to nie można jej tego zabronić (a chociaż EWL nie chce tego zabraniać wprost, to faktycznie właśnie do tego zmierza). To, co kobieta robi ze swoim życiem, nikogo innego przy tym nie krzywdząc, to jej problem. I jeśli sama za siebie podejmuje decyzję, to dlaczego nie miałaby mieć możliwości zarabiać na czymś, co i tak może robić za darmo z kim chce? A jak nie będzie mogła tak, to też sobie poradzi: Kup pan zapałki za pięć dyszek, a w promocji dostaniesz panienkę gratis! - całkowicie legalnie.
poniedziałek, 3 grudnia 2012
Wolność - tak, ale nie bez odpowiedzialności
Pod niedawnym wpisem na temat aborcji pojawiło się kilka pozamerytorycznych wypowiedzi typu "Napisz lepiej o czymś innym". Słowa te padające z ust zwolenników pozwolenia na zabijanie nienarodzonych dzieci lepiej niż cokolwiek innego świadczą, że jest to temat, który należało poruszyć i który należy kontynuować.
Pod wpisem tym zawiązała się również bardzo zażarta i całkowicie bezowocna dyskusja między osobami, które roszczą sobie prawo, by stanowić, kto może żyć, a kto nie, a ludźmi, którzy całkowicie słusznie uznają że roszczenie sobie tego typu praw jest nie do pomyślenia dla cywilizowanych ludzi. I nie ma tu żadnej różnicy, czy prawo do życia ma być przyznawane na podstawie czasu, który upłynął od poczęcia, wyznania, koloru skóry, stanu zdrowia, czy płci. Jakościowo nie ma między tymi przypadkami żadnej różnicy.
Jeśli ktoś mówi: Płód można zabić, bo nie ma mózgu, to czym to się różni od powiedzenia Kalekę można zabić, bo nie ma nogi, albo Mężczyznę można zabić, bo nie ma macicy? Pardón - jest różnica: płód w końcu ten mózg wykształci, a noga ani macica same nie urosną.
Dyskusja ta była jałowa z jednej podstawowej przyczyny - toczyła się na dwóch różnych płaszczyznach. Zwolennicy prawa do aborcji idą sobie na skróty. Nikt nie wysila się, by uargumentować dlaczego w ogóle ktokolwiek powinien mieć prawo by zabić drugiego człowieka. Po cichu przechodzą na etap następny - piszą kiedy, w jakiej sytuacji, z jakimi zastrzeżeniami, błędnie zakładając, że prawo do zabicia rozumie się samo przez się. Jest wprost przeciwnie - brak ingerencji jest czymś pierwotnym. To działanie należy uzasadnić, a nie jego brak.
W przypadku ogólnym nie ma żadnych korzyści z aborcji, które mogłyby usprawiedliwić zabicie dziecka, albo nawet zaryzykowanie zabicia dziecka. Nawet jeśli ktoś zakłada, że czterotygodniowy płód nie jest dzieckiem, to nie ma żadnego powodu, by nie pozwolić mu tym dzieckiem się stać.
Anonimowy Liberał pisze:
Przepisy zakazujące aborcji chronią dziecko nienarodzone, natomiast wyjątki od tej reguły chronią każdorazowo matkę.
Nie podaje jednak przed czym każdorazowo ją chronią. Czy przed tą potworną ciążą, która jest całkowicie naturalnym stanem kobiety?
Nie odbyło się, a jakże, bez starego, dobrego:
Dodatkowo, kwestia ingerencji państwa w ciąże indywidualnych kobiet, narusza ich wolność osobistą i możliwość decydowania o swoim ciele.
Najlepiej argument ten podsumowuje malgond:
ciąża nie jest zniewoleniem, tylko konsekwencją pewnych czynności.
Równie dobrze można sprzeciwiać się wsadzaniu bandytów do więzienia - jest to oczywiście ograniczanie ich wolności. Ale jest to przede wszystkim konsekwencja wynikająca z ich czynów. A bandyci napadają ludzi z własnej woli. Jestem liberałem i jestem za wolnością. Ale nie jestem Palikotoliberałem, dla którego wolność oznacza hulaj dusza, piekła nie ma. Wolność musi iść w parze z odpowiedzialnością za dokonane wybory. Jeśli kobieta z własnej woli spółkuje z mężczyzną, to tym samym, również z własnej woli, godzą się ponieść tego konsekwencje. Nawet jeśli kochankowie stosują środki antykoncepcyjne to muszą liczyć się z tym, że zmniejszają tym, ale nie wykluczają możliwość poczęcia dziecka.
Powiedzmy, że skacząc do wody uszkodzę kręgosłup i zostanę sparaliżowany. Nie, nie na kilka miesięcy - na całe życie. Chciałem się bawić, to mam. Gdyby zabicie drugiej osoby miałoby w cudowny sposób przywrócić mi sprawność, to czy powinienem mieć do tego prawo? A proszę również pamiętać, że, w przeciwieństwie do ciąży, paraliż jest uszczerbkiem na zdrowiu. I to dosyć znacznym. Zatem jeśli uznamy, że zabójstwo człowieka w celu ratowania zdrowia osoby sparaliżowanej jest czymś złym, to jest ono czymś sto razy gorszym, jeśli na przeciwnej szali znajduje się zaledwie kilka miesięcy całkowicie naturalnej ciąży i kaprys "matki".
Pod wpisem tym zawiązała się również bardzo zażarta i całkowicie bezowocna dyskusja między osobami, które roszczą sobie prawo, by stanowić, kto może żyć, a kto nie, a ludźmi, którzy całkowicie słusznie uznają że roszczenie sobie tego typu praw jest nie do pomyślenia dla cywilizowanych ludzi. I nie ma tu żadnej różnicy, czy prawo do życia ma być przyznawane na podstawie czasu, który upłynął od poczęcia, wyznania, koloru skóry, stanu zdrowia, czy płci. Jakościowo nie ma między tymi przypadkami żadnej różnicy.
Jeśli ktoś mówi: Płód można zabić, bo nie ma mózgu, to czym to się różni od powiedzenia Kalekę można zabić, bo nie ma nogi, albo Mężczyznę można zabić, bo nie ma macicy? Pardón - jest różnica: płód w końcu ten mózg wykształci, a noga ani macica same nie urosną.
Dyskusja ta była jałowa z jednej podstawowej przyczyny - toczyła się na dwóch różnych płaszczyznach. Zwolennicy prawa do aborcji idą sobie na skróty. Nikt nie wysila się, by uargumentować dlaczego w ogóle ktokolwiek powinien mieć prawo by zabić drugiego człowieka. Po cichu przechodzą na etap następny - piszą kiedy, w jakiej sytuacji, z jakimi zastrzeżeniami, błędnie zakładając, że prawo do zabicia rozumie się samo przez się. Jest wprost przeciwnie - brak ingerencji jest czymś pierwotnym. To działanie należy uzasadnić, a nie jego brak.
W przypadku ogólnym nie ma żadnych korzyści z aborcji, które mogłyby usprawiedliwić zabicie dziecka, albo nawet zaryzykowanie zabicia dziecka. Nawet jeśli ktoś zakłada, że czterotygodniowy płód nie jest dzieckiem, to nie ma żadnego powodu, by nie pozwolić mu tym dzieckiem się stać.
Anonimowy Liberał pisze:
Przepisy zakazujące aborcji chronią dziecko nienarodzone, natomiast wyjątki od tej reguły chronią każdorazowo matkę.
Nie podaje jednak przed czym każdorazowo ją chronią. Czy przed tą potworną ciążą, która jest całkowicie naturalnym stanem kobiety?
Nie odbyło się, a jakże, bez starego, dobrego:
Dodatkowo, kwestia ingerencji państwa w ciąże indywidualnych kobiet, narusza ich wolność osobistą i możliwość decydowania o swoim ciele.
Najlepiej argument ten podsumowuje malgond:
ciąża nie jest zniewoleniem, tylko konsekwencją pewnych czynności.
Równie dobrze można sprzeciwiać się wsadzaniu bandytów do więzienia - jest to oczywiście ograniczanie ich wolności. Ale jest to przede wszystkim konsekwencja wynikająca z ich czynów. A bandyci napadają ludzi z własnej woli. Jestem liberałem i jestem za wolnością. Ale nie jestem Palikotoliberałem, dla którego wolność oznacza hulaj dusza, piekła nie ma. Wolność musi iść w parze z odpowiedzialnością za dokonane wybory. Jeśli kobieta z własnej woli spółkuje z mężczyzną, to tym samym, również z własnej woli, godzą się ponieść tego konsekwencje. Nawet jeśli kochankowie stosują środki antykoncepcyjne to muszą liczyć się z tym, że zmniejszają tym, ale nie wykluczają możliwość poczęcia dziecka.
Powiedzmy, że skacząc do wody uszkodzę kręgosłup i zostanę sparaliżowany. Nie, nie na kilka miesięcy - na całe życie. Chciałem się bawić, to mam. Gdyby zabicie drugiej osoby miałoby w cudowny sposób przywrócić mi sprawność, to czy powinienem mieć do tego prawo? A proszę również pamiętać, że, w przeciwieństwie do ciąży, paraliż jest uszczerbkiem na zdrowiu. I to dosyć znacznym. Zatem jeśli uznamy, że zabójstwo człowieka w celu ratowania zdrowia osoby sparaliżowanej jest czymś złym, to jest ono czymś sto razy gorszym, jeśli na przeciwnej szali znajduje się zaledwie kilka miesięcy całkowicie naturalnej ciąży i kaprys "matki".
niedziela, 25 listopada 2012
Zamach na prezydenta to pestka
Bomba Brunona K. Na szczęście nikomu nie odebrała życia, ale niestety bardzo wielu osobom odebrała rozum. Również dziennikarzom portalu JKM, ale przed wszystkim politykom i mediom głównego nurtu.
Pierwsza sprawa, to rozgłos. I nawet nie chodzi o to, że niedoszły zamach został rozdmuchany do proporcji najważniejszej informacji tygodnia przez dziennikarzy, bo im płaci się za robienie wideł z igły. Problem w tym, że to sami politycy i ABW nadają temu faktowi taką rangę. To posyła w świat złą wiadomość. Sprawa powinna zostać skomentowana przez rzecznika ABW słowami, że jakiemuś idiocie wydawało się, że może przeprowadzić zamach na prezydenta. Przekaz jest jasny - zamach na prezydenta, czy parlament jest niemożliwy. I tak ma być - wszelcy amatorzy materiałów wybuchowych nie mogą mieć wątpliwości - nie ma szans!
Tymczasem na temat "zamachu" wypowiadają się politycy z każdej strony sceny politycznej, łącznie z premierem Tuskiem, podkreślając jeszcze jak "niewiele brakowało", "o mały włos". W Polskę idzie więc informacja, że byle amator pirotechnik jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa głowy państwa, a Brunon K. po prostu miał pecha.
O doszczętnym zniewieścieniu klasy politycznej świadczy również to, że przedstawiciele niektórych partii próbowali przekonywać, że ten zamach skierowany był konkretnie przeciwko im. Robią to by wywalczyć trochę sympatii i współczucia wyborców. Ale tak naprawdę mówią: To my doprowadzamy ludzi do stanu, w którym są gotowi wysadzić parlament. To przez nas "o mały włos" nie mieliśmy masakry. To nas ludzie nienawidzą. Zamiast powiedzieć: Na pewno nie chodziło o nas. Nas wszyscy kochają. Problem w tym, że politycy nie odwołują się do rozsądku ludzi, tylko do ich emocji, bo w demokracji to one decydują o tym, kto rządzi.
Kolejny teatrzyk to roztrząsanie sympatii politycznych Brunona K. Jakie one mają znaczenie? Mówi się, że popierał Korwina-Mikke. Tylko czy to, że zamachowiec, doszły czy niedoszły, kogoś popiera, świadczy źle o osobie popieranej?
Owszem, gdybyśmy mieli do czynienia z sytuacją odwrotną i to Korwin-Mikke popierałby Brunona K., to należałoby go za to potępić. Ale nikt nie odpowiada za to, kto jest jego zwolennikiem, więc robienie z tego tematu, już świadczy, w najlepszym razie, o braku profesjonalizmu dziennikarza. Czy gdyby Brunon K. był miłośnikiem zespołu Kombi, to czy ktoś wiązałby działalność artystyczną tego zespołu z "zamachem"? Raczej nie.
Niestety w tę prowokację gazety dali wciągnąć się redaktorzy portalu JKM. Zamiast machnąć na to ręką, albo mimochodem zwrócić uwagę, tak jak ja, że argument ten w żaden sposób nie świadczy o idolu Brunona K., ani o innych jego zwolennikach, redaktorzy G.K. i TC polemizują z nim - innymi słowy uznają jego ważność. A to jest błąd. Bo co będzie jeśli jutro Brunon K. osobiście powie do kamery, że popiera Korwina-Mikke? Ja wówczas powiem, że to żaden argument, tak jak mówię to dzisiaj. Redaktorzy portalu JKM nie będą mogli tego zrobić, bo już ten argument uznali.
Inni wytykają, że w wyborach prezydenckich Brunon K. głosował na Kaczyńskiego.Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że nie głosował na Komorowskiego. No a skoro wszyscy naokoło trąbią, jak ważne są wybory i "nie bądź durny, idź do urny", no to nie należy dziwić się, że na kogoś głosował, w końcu tego chcieli.
Rozgłos, jaki nadaje się temu "zamachowi", kontrowersje i debaty wokół niego, najlepiej świadczą, że chodzi o coś więcej niż "zamach". Być może nawet żadnego zamachu nie było. Mnie już doświadczenie nauczyło, że jeśli media i politycy trąbią o zamachowcy, to tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czy ABW złapała za rękę faceta, który właśnie miał nacisnąć detonator połączony z gigantyczną bombą zakopaną pod sejmem, czy też znalazła w mieszkaniu jakiegoś studenta kilka petard i kalendarz z pałacem prezydenckim (tak jak było z tą bombą na Wiśle kilka miesięcy temu).
Brunon K. równie dobrze jak "szalonym naukowcem" może być tylko kozłem ofiarnym, na którym zostanie popełnione samobójstwo zanim rozpocznie się proces. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że całość została zaplanowana przez służby. Jest to bardzo proste i mało kosztowne przedstawienie, a ile rozwiązuje problemów - odwraca uwagę od spraw istotnych, budzi współczucie i sympatię dla niedoszłych ofiar, jest argumentem do zwiększenia inwigilacji i zaostrzenia państwa policyjnego. I przy okazji można trochę się poobrzucać błotem, bo Brunon K. głosował tak, a nie inaczej.
Pierwsza sprawa, to rozgłos. I nawet nie chodzi o to, że niedoszły zamach został rozdmuchany do proporcji najważniejszej informacji tygodnia przez dziennikarzy, bo im płaci się za robienie wideł z igły. Problem w tym, że to sami politycy i ABW nadają temu faktowi taką rangę. To posyła w świat złą wiadomość. Sprawa powinna zostać skomentowana przez rzecznika ABW słowami, że jakiemuś idiocie wydawało się, że może przeprowadzić zamach na prezydenta. Przekaz jest jasny - zamach na prezydenta, czy parlament jest niemożliwy. I tak ma być - wszelcy amatorzy materiałów wybuchowych nie mogą mieć wątpliwości - nie ma szans!
Tymczasem na temat "zamachu" wypowiadają się politycy z każdej strony sceny politycznej, łącznie z premierem Tuskiem, podkreślając jeszcze jak "niewiele brakowało", "o mały włos". W Polskę idzie więc informacja, że byle amator pirotechnik jest zagrożeniem dla bezpieczeństwa głowy państwa, a Brunon K. po prostu miał pecha.
O doszczętnym zniewieścieniu klasy politycznej świadczy również to, że przedstawiciele niektórych partii próbowali przekonywać, że ten zamach skierowany był konkretnie przeciwko im. Robią to by wywalczyć trochę sympatii i współczucia wyborców. Ale tak naprawdę mówią: To my doprowadzamy ludzi do stanu, w którym są gotowi wysadzić parlament. To przez nas "o mały włos" nie mieliśmy masakry. To nas ludzie nienawidzą. Zamiast powiedzieć: Na pewno nie chodziło o nas. Nas wszyscy kochają. Problem w tym, że politycy nie odwołują się do rozsądku ludzi, tylko do ich emocji, bo w demokracji to one decydują o tym, kto rządzi.
Kolejny teatrzyk to roztrząsanie sympatii politycznych Brunona K. Jakie one mają znaczenie? Mówi się, że popierał Korwina-Mikke. Tylko czy to, że zamachowiec, doszły czy niedoszły, kogoś popiera, świadczy źle o osobie popieranej?
Owszem, gdybyśmy mieli do czynienia z sytuacją odwrotną i to Korwin-Mikke popierałby Brunona K., to należałoby go za to potępić. Ale nikt nie odpowiada za to, kto jest jego zwolennikiem, więc robienie z tego tematu, już świadczy, w najlepszym razie, o braku profesjonalizmu dziennikarza. Czy gdyby Brunon K. był miłośnikiem zespołu Kombi, to czy ktoś wiązałby działalność artystyczną tego zespołu z "zamachem"? Raczej nie.
Niestety w tę prowokację gazety dali wciągnąć się redaktorzy portalu JKM. Zamiast machnąć na to ręką, albo mimochodem zwrócić uwagę, tak jak ja, że argument ten w żaden sposób nie świadczy o idolu Brunona K., ani o innych jego zwolennikach, redaktorzy G.K. i TC polemizują z nim - innymi słowy uznają jego ważność. A to jest błąd. Bo co będzie jeśli jutro Brunon K. osobiście powie do kamery, że popiera Korwina-Mikke? Ja wówczas powiem, że to żaden argument, tak jak mówię to dzisiaj. Redaktorzy portalu JKM nie będą mogli tego zrobić, bo już ten argument uznali.
Inni wytykają, że w wyborach prezydenckich Brunon K. głosował na Kaczyńskiego.Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się, że nie głosował na Komorowskiego. No a skoro wszyscy naokoło trąbią, jak ważne są wybory i "nie bądź durny, idź do urny", no to nie należy dziwić się, że na kogoś głosował, w końcu tego chcieli.
Rozgłos, jaki nadaje się temu "zamachowi", kontrowersje i debaty wokół niego, najlepiej świadczą, że chodzi o coś więcej niż "zamach". Być może nawet żadnego zamachu nie było. Mnie już doświadczenie nauczyło, że jeśli media i politycy trąbią o zamachowcy, to tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czy ABW złapała za rękę faceta, który właśnie miał nacisnąć detonator połączony z gigantyczną bombą zakopaną pod sejmem, czy też znalazła w mieszkaniu jakiegoś studenta kilka petard i kalendarz z pałacem prezydenckim (tak jak było z tą bombą na Wiśle kilka miesięcy temu).
Brunon K. równie dobrze jak "szalonym naukowcem" może być tylko kozłem ofiarnym, na którym zostanie popełnione samobójstwo zanim rozpocznie się proces. Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że całość została zaplanowana przez służby. Jest to bardzo proste i mało kosztowne przedstawienie, a ile rozwiązuje problemów - odwraca uwagę od spraw istotnych, budzi współczucie i sympatię dla niedoszłych ofiar, jest argumentem do zwiększenia inwigilacji i zaostrzenia państwa policyjnego. I przy okazji można trochę się poobrzucać błotem, bo Brunon K. głosował tak, a nie inaczej.
czwartek, 15 listopada 2012
Granica między człowiekiem, a podczłowiekiem
Głupca interesuje tylko to co widzi, czego może dotknąć, co może dostrzec swoimi zmysłami. Jest krótkowzroczny. Kage pisze:
To już kolejny temat o aborcji. Czyżby ten mało rozwijający grunt w którym można pisać głównie abstrakcyjnie Ci się tak spodobał Staszku?
Dotyka tu, samemu nawet tego nie zauważając, istoty problemu. Dla niego rozwijający się w łonie matki płód to "abstrakcja". Póki matka ma płaski brzuch, póki dziecko nie kopie, to go nie ma i już. Podobnego zdania jest Anonimowy Liberał:
Ja w przeciwieństwie do Ciebie rozróżniam POTENCJAŁ od STANU FAKTYCZNEGO.
Zapłodniona komórka jajowa to JEST stan faktyczny. Ciąża to JEST konkret. Płód istnieje i żyje od chwili zapłodnienia, mimo że Kage i Anonimowy Liberał go nie widzą i w niego nie wierzą.
Arek, w odpowiedzi na wątpliwość malgonda pisze:
Aby odpowiedzieć na Twoje pytanie najpierw trzeba by się zgodzić co do definicji człowieka, a myślę że powszechnie przyjętej definicji nie ma.
Myli się. Podstawową definicją człowieka jest jego kod genetyczny. Tu nie ma miejsca na żadne dwuznaczności. Jeśli na podstawie badania DNA potrafimy odróżnić mordercę od niesłusznie oskarżonego, choćby byli braćmi, to tym bardziej jesteśmy w stanie odróżnić człowieka od świnki morskiej. Płód od momentu poczęcia ma jednoznacznie ludzki kod genetyczny. Jest człowiekiem i to bardzo konkretnym, niepowtarzalnym człowiekiem.
Zauważyłem, że wszyscy komentatorzy, którzy twierdzą, że człowiek powstaje nie w wyniku zapłodnienia, tylko "jakoś tak później", używają takich właśnie nieprecyzyjnych zwrotów, jak Anonimowy Liberał:
W którym dokładnie momencie owego procesu następuje ta tajemnicza przemiana i czym się charakteryzuje? [...] Otóż... nie wiem, ale naukowo jest udowodnione, że dopiero w którymś momencie zarodek uzyskuje czucie i świadomość. W moim przekonaniu dopiero od tego tajemniczego momentu zarodek staje się człowiekiem i od tego szczególnego momentu NIE WOLNO pod żadnym pozorem przerywać tego procesu.
A dlaczego x (liczba tygodni, kiedy płód "jeszcze nie jest człowiekiem" - SzH) miałoby wynosić jakąś konkretną cyfrę? Ponieważ taka jest obiektywna (tak bardzo "obiektywna", że debata na ten temat trwa już wiele lat - SzH) prawda (nie zmącona moralnymi, czy też opartymi jedynie na wierze przesłankami). Nie wiem ile miałby wynosić ten x, dość będzie, jeśli po raz chyba setny napiszę, że nie jestem kompetentny do konkretyzacji tej bariery, ale wiem na pewno, że taki moment występuje - jest to moment wspomniany już przeze mnie po wielokroć, patrz wyżej.
Jest to oczywiście stek bzdur. Moment, w którym płód rzekomo staje się człowiekiem jest "tajemniczy", "magiczny" i nikt nie wie gdzie on jest, ale na pewno gdzieś jest i jest to naukowo udowodnione. Ja też nie wiem, kiedy miałby następować taki moment, bo jest to sztuczny, wymyślony przez człowieka moment - nie następuje w nim nic przełomowego, jak podczas zapłodnienia, czy porodu. Nic dziwnego, że definicji tego momentu jest tyle samo, co naukawców (nie literówka), którzy nad nim się zastanawiają. Nawet jeśli założymy, że faktycznie taki moment istnieje, ale nie wiemy kiedy, to jest to argument ZA zakazem aborcji. Jeśli nie wiem z jaką prędkością mogę uderzyć samochodem w drzewo tak, by się nie zabić, to lepiej będzie na wszelki wypadek, żebym w to drzewo nie uderzał. To samo tutaj. Na wszelki wypadek lepiej tego dziecka nie zabijać w ogóle i koniec.
Poza tym żywo przypomina mi to coś, o czym pisałem niedawno w artykule Prostacy nie lubią prostych rozwiązań, gdzie mówiłem o ludziach, którzy bardzo mądrze wypowiadają się na pewne tematy, ale nie wchodzą w szczegóły, bo nie są w stanie ich zrozumieć. Pięknie wpisuje się w to zdanie jest to moment wspomniany już przeze mnie po wielokroć, patrz wyżej. Tak, wspominał to już po wielokroć, za każdym razem unikając konkretów. Autor tej wypowiedzi dwa dni wcześniej pisał:
Bardzo mi przykro, ale nie mogę przyjąć na słowo Twojego toku rozumowania, że człowiekiem jest już komórka jajowa świeżo połączona z plemnikiem.
Tymczasem sam nie oferuje nic poza wiarą na słowo.
A co do tego "naukowo jest udowodnione...": Zdaję sobie sprawę, że nawet bardzo poważni naukowcy debatują nad tym, kto jest człowiekiem i ma prawo do życia w oparciu o czas jaki upłynął od zapłodnienia. Ale też nie tak dawno temu, nie mniej cenieni i uznani naukowcy, profesorowie najlepszych niemieckich uczelni i specjaliści wielu dziedzin ustalili, kto jest człowiekiem i ma prawo do życia w oparciu o proporcje czaszki. Kilka milimetrów wysokości czoła decydowało o tym, czy człowiek będzie żył, czy zginie w komorze gazowej. Czy Anonimowy Liberał zgodziłby się, gdybym napisał: Naukowo udowodniono, że dopiero pewne proporcje budowy ciała świadczą o tym, czy dana osoba jest człowiekiem czy nie, zatem każda kobieta powinna mieć prawo do zabicia osoby o semickich rysach? Zakładam, że nie (może się mylę?). Dlaczego więc godzi się na zabijanie dzieci na podstawie tak samo subiektywnego i tak samo "naukowego" kryterium? Problem nie polega na tym, że owo kryterium było niewłaściwie dobrane, że było zbyt surowe, lub zbyt łagodne. Problem w tym, że w ogóle istniało. Dokładnie to samo dotyczy aborcji. Jest całkowicie bez znaczenia, czy ten "magiczny moment", w którym człowiek "zyskuje prawo do życia" zdefiniujemy na koniec ósmego tygodnia, dwunastego, czy dwa miesiące po narodzeniu. Problem w tym, że takie kryterium istnieje.
To już kolejny temat o aborcji. Czyżby ten mało rozwijający grunt w którym można pisać głównie abstrakcyjnie Ci się tak spodobał Staszku?
Dotyka tu, samemu nawet tego nie zauważając, istoty problemu. Dla niego rozwijający się w łonie matki płód to "abstrakcja". Póki matka ma płaski brzuch, póki dziecko nie kopie, to go nie ma i już. Podobnego zdania jest Anonimowy Liberał:
Ja w przeciwieństwie do Ciebie rozróżniam POTENCJAŁ od STANU FAKTYCZNEGO.
Zapłodniona komórka jajowa to JEST stan faktyczny. Ciąża to JEST konkret. Płód istnieje i żyje od chwili zapłodnienia, mimo że Kage i Anonimowy Liberał go nie widzą i w niego nie wierzą.
Arek, w odpowiedzi na wątpliwość malgonda pisze:
Aby odpowiedzieć na Twoje pytanie najpierw trzeba by się zgodzić co do definicji człowieka, a myślę że powszechnie przyjętej definicji nie ma.
Myli się. Podstawową definicją człowieka jest jego kod genetyczny. Tu nie ma miejsca na żadne dwuznaczności. Jeśli na podstawie badania DNA potrafimy odróżnić mordercę od niesłusznie oskarżonego, choćby byli braćmi, to tym bardziej jesteśmy w stanie odróżnić człowieka od świnki morskiej. Płód od momentu poczęcia ma jednoznacznie ludzki kod genetyczny. Jest człowiekiem i to bardzo konkretnym, niepowtarzalnym człowiekiem.
Zauważyłem, że wszyscy komentatorzy, którzy twierdzą, że człowiek powstaje nie w wyniku zapłodnienia, tylko "jakoś tak później", używają takich właśnie nieprecyzyjnych zwrotów, jak Anonimowy Liberał:
W którym dokładnie momencie owego procesu następuje ta tajemnicza przemiana i czym się charakteryzuje? [...] Otóż... nie wiem, ale naukowo jest udowodnione, że dopiero w którymś momencie zarodek uzyskuje czucie i świadomość. W moim przekonaniu dopiero od tego tajemniczego momentu zarodek staje się człowiekiem i od tego szczególnego momentu NIE WOLNO pod żadnym pozorem przerywać tego procesu.
A dlaczego x (liczba tygodni, kiedy płód "jeszcze nie jest człowiekiem" - SzH) miałoby wynosić jakąś konkretną cyfrę? Ponieważ taka jest obiektywna (tak bardzo "obiektywna", że debata na ten temat trwa już wiele lat - SzH) prawda (nie zmącona moralnymi, czy też opartymi jedynie na wierze przesłankami). Nie wiem ile miałby wynosić ten x, dość będzie, jeśli po raz chyba setny napiszę, że nie jestem kompetentny do konkretyzacji tej bariery, ale wiem na pewno, że taki moment występuje - jest to moment wspomniany już przeze mnie po wielokroć, patrz wyżej.
Jest to oczywiście stek bzdur. Moment, w którym płód rzekomo staje się człowiekiem jest "tajemniczy", "magiczny" i nikt nie wie gdzie on jest, ale na pewno gdzieś jest i jest to naukowo udowodnione. Ja też nie wiem, kiedy miałby następować taki moment, bo jest to sztuczny, wymyślony przez człowieka moment - nie następuje w nim nic przełomowego, jak podczas zapłodnienia, czy porodu. Nic dziwnego, że definicji tego momentu jest tyle samo, co naukawców (nie literówka), którzy nad nim się zastanawiają. Nawet jeśli założymy, że faktycznie taki moment istnieje, ale nie wiemy kiedy, to jest to argument ZA zakazem aborcji. Jeśli nie wiem z jaką prędkością mogę uderzyć samochodem w drzewo tak, by się nie zabić, to lepiej będzie na wszelki wypadek, żebym w to drzewo nie uderzał. To samo tutaj. Na wszelki wypadek lepiej tego dziecka nie zabijać w ogóle i koniec.
Poza tym żywo przypomina mi to coś, o czym pisałem niedawno w artykule Prostacy nie lubią prostych rozwiązań, gdzie mówiłem o ludziach, którzy bardzo mądrze wypowiadają się na pewne tematy, ale nie wchodzą w szczegóły, bo nie są w stanie ich zrozumieć. Pięknie wpisuje się w to zdanie jest to moment wspomniany już przeze mnie po wielokroć, patrz wyżej. Tak, wspominał to już po wielokroć, za każdym razem unikając konkretów. Autor tej wypowiedzi dwa dni wcześniej pisał:
Bardzo mi przykro, ale nie mogę przyjąć na słowo Twojego toku rozumowania, że człowiekiem jest już komórka jajowa świeżo połączona z plemnikiem.
Tymczasem sam nie oferuje nic poza wiarą na słowo.
A co do tego "naukowo jest udowodnione...": Zdaję sobie sprawę, że nawet bardzo poważni naukowcy debatują nad tym, kto jest człowiekiem i ma prawo do życia w oparciu o czas jaki upłynął od zapłodnienia. Ale też nie tak dawno temu, nie mniej cenieni i uznani naukowcy, profesorowie najlepszych niemieckich uczelni i specjaliści wielu dziedzin ustalili, kto jest człowiekiem i ma prawo do życia w oparciu o proporcje czaszki. Kilka milimetrów wysokości czoła decydowało o tym, czy człowiek będzie żył, czy zginie w komorze gazowej. Czy Anonimowy Liberał zgodziłby się, gdybym napisał: Naukowo udowodniono, że dopiero pewne proporcje budowy ciała świadczą o tym, czy dana osoba jest człowiekiem czy nie, zatem każda kobieta powinna mieć prawo do zabicia osoby o semickich rysach? Zakładam, że nie (może się mylę?). Dlaczego więc godzi się na zabijanie dzieci na podstawie tak samo subiektywnego i tak samo "naukowego" kryterium? Problem nie polega na tym, że owo kryterium było niewłaściwie dobrane, że było zbyt surowe, lub zbyt łagodne. Problem w tym, że w ogóle istniało. Dokładnie to samo dotyczy aborcji. Jest całkowicie bez znaczenia, czy ten "magiczny moment", w którym człowiek "zyskuje prawo do życia" zdefiniujemy na koniec ósmego tygodnia, dwunastego, czy dwa miesiące po narodzeniu. Problem w tym, że takie kryterium istnieje.
czwartek, 8 listopada 2012
Psychole w policji
W czasie ubiegłorocznego Marszu Niepodległości doszło do karygodnego incydentu, o którym pisałem już wówczas - chodzi o brutalne poturbowanie przez policjanta jednego z uczestników. Okazuje się, że czyn ten nie był jednak karygodny, skoro sama prokuratura, jak czytam w Dziennik.pl, domaga się umorzenia sprawy.
Sam wniosek o umorzenie jest już bulwersujący, ale jego uzasadnienie to już kpina z prawa, z obywateli i przede wszystkim obraza dla ludzi myślących:
Policjant, który na marszu niepodległości w 2011 roku bił, kopał i traktował gazem łzawiącym demonstranta, może uniknąć kary. Wstawiła się za nim stołeczna prokuratura, tłumacząc, że "działał w napięciu i silnym zdenerwowaniu", a "szkodliwość społeczna występku nie jest znaczna".[...] przyznał się do zarzutu, a przebieg służby ma nienaganny.
Wszystkie te cztery argumenty to kompletna bzdura. Nienaganny dotychczasowy przebieg służby nie ma żadnego związku ze sprawą. Oskarżenie dotyczy wydarzeń z 11 listopada, a nie z dziesiątego, dziewiątego czy wcześniejszych dni. Paragraf 217kk, który został naruszony przez Karola C., znanego również pod nazwiskiem Andrzej Czajka, brzmi: Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku, a nie: Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną i był do tej pory nagannym policjantem, podlega grzywnie i tak dalej. Jego wcześniejsze zachowanie nikogo nie obchodzi.
Nie rozumiem też dlaczego przyznanie się do winy jest tu okolicznością łagodzącą. Zgadzam się, acz niechętnie, że przyznanie się do winy może być okolicznością łagodzącą, lecz tylko w przypadku, gdy nie ma innej możliwości ustalenia tożsamości sprawcy. Ale nie wówczas, gdy całe zdarzenie jest zarejestrowane przez kamerę, twarz sprawcy jest dobrze widoczna, a internauci już w kilka godzin po opublikowaniu filmu zidentyfikowali łobuza. Co jego przyznanie się miało zmienić?
- Czajka, mamy cię na taśmie, jak katujesz przechodnia oraz świadków, którzy cię rozpoznali. Wiemy, że to byłeś ty.
- Muszę się do czegoś panu przyznać, komisarzu. To byłem ja.
Faktycznie jest to postawa godna wyróżnienia.
Wbrew temu, co twierdzi prokuratura, szkodliwość społeczna jego występku jest znaczna. Nie mówię tu o siniakach Daniela Kloca. Jestem pewien, że już dawno nie ma po nich śladu. Ale ogromną szkodą społeczną jest utrata zaufania obywateli do funkcjonariuszy państwowych. To, że każdy mógł na własne oczy zobaczyć, że policjanci, na których składamy się w podatkach po to, by nas ochraniali, którym powierzamy nasze bezpieczeństwo, mogą się w każdej chwili rzucić na nas bez powodu i sponiewierać jak kundla. To jest szkoda społeczna - to, że ci którym mamy ufać i którzy mają nas bronić tak sobie z nami jawnie poczynają.
Podobną szkodę wyrządza prokuratura pokazując teraz, że, zamiast wsadzać chuliganów do więzienia, za co są opłacani, stają w ich obronie. No chyba, że prokuratura, nie powiem, że niesłusznie, zakłada, że dotychczasowe zaufanie do policji było tak nikłe, że to zajście niczego nie było w stanie zmienić. Postawa prokuratury mówi nam, że właściwie to nie stało się nic, czego nie moglibyśmy się spodziewać.
Najgłupszym argumentem prokuratury z tych wszystkich jest jednak to, że Czajka działał w napięciu i silnym zdenerwowaniu. Wnioski z tego płyną dwa. Po pierwsze, że do policji przyjmowani są ludzie z problemami emocjonalnymi, a po drugie, że obywatele są po to, by ci niestabilni nerwowo frustraci mogli wyładować swoje emocje.
Prawdziwy mężczyzna, zwłaszcza na służbie i zwłaszcza w policji czy wojsku, musi potrafić utrzymać swoje nerwy na wodzy. Akcja policyjna to nie jest miejsce na fochy, czy załamanie nerwowe. Gdyby ten cham był na wojnie, to siedziałby skulony w najciaśniejszym rogu okopu, zalewając się łzami. I on ma nas ochraniać przed bandytami? Jeśli ma takie problemy, to może powinien zastanowić się nad zmianą pracy? Może powinien zająć się hodowlą kwiatów, albo szydełkowaniem? To podobno bardzo uspokaja.
Samo też użycie stresu jako okoliczności łagodzącej jest nienormalne. Czy to znaczy, że lekarz, którego zdenerwuje żona może sobie pozwolić na zaszycie tomografu w brzuchu pacjenta? Czy jeśli córka kapitana żeglugi śródlądowej chodzi z fanem gangsta-rapu, to wybaczymy mu, zatopienie statku z pasażerami? Oczywiście nie. Mężczyzna odpowiada za swoje czyny i za emocje. Jeśli jest zdenerwowany na tyle, że mógłby rzucić się z butami na przechodnia to zostaje w domu.
Przy okazji wychodzi tu dziwny paradoks. Z jednej strony bycie zdenerwowanym zwiększa ryzyko, że kogoś pobiję, z drugiej strony picie alkoholu również zwiększa ryzyko, że spowoduję wypadek drogowy. Jednak zdenerwowanie jest okolicznością łagodzącą w przypadku pobicia, a pijaństwo, w sprawie o spowodowanie wypadku drogowego, jest okolicznością obciążającą. To jest absurd. Poza tym jasno dowodzi, że człowiek nie odpowiada już za swoje czyny.
Najgorszy w całej tej opowieści jest morał. I nie sądzę, że przypadkiem jest, że poznajemy go na tydzień przed tegorocznym Marszem Niepodległości. Przesłania są dwa, do policjantów: bijcie, kopcie, gryźcie, kochanieńcy, nie zważajcie na obowiązujące was procedury i prawa obywateli - my i tak nie pozwolimy, by włos wam z głowy spadł. I do obywateli: lepiej zostańcie w domu. A jak który będzie się szwendał po mieście i ktoś go skatuje, to będzie sam sobie winien.
I obawiam się, że w tym roku zaobserwujemy wiele aktów przekraczania uprawnień ze strony funkcjonariuszy. Pobicia, konfiskaty kamer i aparatów fotograficznych, nielegalne rozwiązanie marszu i ogólnie traktowania ludzi jak bydło. Miejmy się na baczności.
Sam wniosek o umorzenie jest już bulwersujący, ale jego uzasadnienie to już kpina z prawa, z obywateli i przede wszystkim obraza dla ludzi myślących:
Policjant, który na marszu niepodległości w 2011 roku bił, kopał i traktował gazem łzawiącym demonstranta, może uniknąć kary. Wstawiła się za nim stołeczna prokuratura, tłumacząc, że "działał w napięciu i silnym zdenerwowaniu", a "szkodliwość społeczna występku nie jest znaczna".[...] przyznał się do zarzutu, a przebieg służby ma nienaganny.
Wszystkie te cztery argumenty to kompletna bzdura. Nienaganny dotychczasowy przebieg służby nie ma żadnego związku ze sprawą. Oskarżenie dotyczy wydarzeń z 11 listopada, a nie z dziesiątego, dziewiątego czy wcześniejszych dni. Paragraf 217kk, który został naruszony przez Karola C., znanego również pod nazwiskiem Andrzej Czajka, brzmi: Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do roku, a nie: Kto uderza człowieka lub w inny sposób narusza jego nietykalność cielesną i był do tej pory nagannym policjantem, podlega grzywnie i tak dalej. Jego wcześniejsze zachowanie nikogo nie obchodzi.
Nie rozumiem też dlaczego przyznanie się do winy jest tu okolicznością łagodzącą. Zgadzam się, acz niechętnie, że przyznanie się do winy może być okolicznością łagodzącą, lecz tylko w przypadku, gdy nie ma innej możliwości ustalenia tożsamości sprawcy. Ale nie wówczas, gdy całe zdarzenie jest zarejestrowane przez kamerę, twarz sprawcy jest dobrze widoczna, a internauci już w kilka godzin po opublikowaniu filmu zidentyfikowali łobuza. Co jego przyznanie się miało zmienić?
- Czajka, mamy cię na taśmie, jak katujesz przechodnia oraz świadków, którzy cię rozpoznali. Wiemy, że to byłeś ty.
- Muszę się do czegoś panu przyznać, komisarzu. To byłem ja.
Faktycznie jest to postawa godna wyróżnienia.
Wbrew temu, co twierdzi prokuratura, szkodliwość społeczna jego występku jest znaczna. Nie mówię tu o siniakach Daniela Kloca. Jestem pewien, że już dawno nie ma po nich śladu. Ale ogromną szkodą społeczną jest utrata zaufania obywateli do funkcjonariuszy państwowych. To, że każdy mógł na własne oczy zobaczyć, że policjanci, na których składamy się w podatkach po to, by nas ochraniali, którym powierzamy nasze bezpieczeństwo, mogą się w każdej chwili rzucić na nas bez powodu i sponiewierać jak kundla. To jest szkoda społeczna - to, że ci którym mamy ufać i którzy mają nas bronić tak sobie z nami jawnie poczynają.
Podobną szkodę wyrządza prokuratura pokazując teraz, że, zamiast wsadzać chuliganów do więzienia, za co są opłacani, stają w ich obronie. No chyba, że prokuratura, nie powiem, że niesłusznie, zakłada, że dotychczasowe zaufanie do policji było tak nikłe, że to zajście niczego nie było w stanie zmienić. Postawa prokuratury mówi nam, że właściwie to nie stało się nic, czego nie moglibyśmy się spodziewać.
Najgłupszym argumentem prokuratury z tych wszystkich jest jednak to, że Czajka działał w napięciu i silnym zdenerwowaniu. Wnioski z tego płyną dwa. Po pierwsze, że do policji przyjmowani są ludzie z problemami emocjonalnymi, a po drugie, że obywatele są po to, by ci niestabilni nerwowo frustraci mogli wyładować swoje emocje.
Prawdziwy mężczyzna, zwłaszcza na służbie i zwłaszcza w policji czy wojsku, musi potrafić utrzymać swoje nerwy na wodzy. Akcja policyjna to nie jest miejsce na fochy, czy załamanie nerwowe. Gdyby ten cham był na wojnie, to siedziałby skulony w najciaśniejszym rogu okopu, zalewając się łzami. I on ma nas ochraniać przed bandytami? Jeśli ma takie problemy, to może powinien zastanowić się nad zmianą pracy? Może powinien zająć się hodowlą kwiatów, albo szydełkowaniem? To podobno bardzo uspokaja.
Samo też użycie stresu jako okoliczności łagodzącej jest nienormalne. Czy to znaczy, że lekarz, którego zdenerwuje żona może sobie pozwolić na zaszycie tomografu w brzuchu pacjenta? Czy jeśli córka kapitana żeglugi śródlądowej chodzi z fanem gangsta-rapu, to wybaczymy mu, zatopienie statku z pasażerami? Oczywiście nie. Mężczyzna odpowiada za swoje czyny i za emocje. Jeśli jest zdenerwowany na tyle, że mógłby rzucić się z butami na przechodnia to zostaje w domu.
Przy okazji wychodzi tu dziwny paradoks. Z jednej strony bycie zdenerwowanym zwiększa ryzyko, że kogoś pobiję, z drugiej strony picie alkoholu również zwiększa ryzyko, że spowoduję wypadek drogowy. Jednak zdenerwowanie jest okolicznością łagodzącą w przypadku pobicia, a pijaństwo, w sprawie o spowodowanie wypadku drogowego, jest okolicznością obciążającą. To jest absurd. Poza tym jasno dowodzi, że człowiek nie odpowiada już za swoje czyny.
Najgorszy w całej tej opowieści jest morał. I nie sądzę, że przypadkiem jest, że poznajemy go na tydzień przed tegorocznym Marszem Niepodległości. Przesłania są dwa, do policjantów: bijcie, kopcie, gryźcie, kochanieńcy, nie zważajcie na obowiązujące was procedury i prawa obywateli - my i tak nie pozwolimy, by włos wam z głowy spadł. I do obywateli: lepiej zostańcie w domu. A jak który będzie się szwendał po mieście i ktoś go skatuje, to będzie sam sobie winien.
I obawiam się, że w tym roku zaobserwujemy wiele aktów przekraczania uprawnień ze strony funkcjonariuszy. Pobicia, konfiskaty kamer i aparatów fotograficznych, nielegalne rozwiązanie marszu i ogólnie traktowania ludzi jak bydło. Miejmy się na baczności.
wtorek, 6 listopada 2012
"Wolność" matki a życie dziecka
Wciąż pokutują w świadomości społeczeństwa pseudoargumenty za zabijaniem nienarodzonych dzieci. Trudno się dziwić - od lat wbijane są do głów kobiet postępowe frazesy o ich jakże mylnie pojmowanym "prawie do wyboru". Dochodzi do tego, że, skądinąd rozsądni ludzie, godzą się na ten obrzydliwy proceder i w dodatku wierzą, że to dla dobra. Zapominają jednak, czyjego. To "dobro" jednej osoby jest nieodwracalną tragedią dla drugiej, która, bardzo wygodnie dla zwolenników aborcji, nie ma głosu:
Sprzeciwiam się sytuacji, aby Państwo zamiast obiektywnie dać prawo wyboru, gdzie osoba może zdecydować zgodnie ze swoim sumieniem czy chce przerwać ciąże, decyduje się nakazać swoją moralność ograniczając wolność jednostki.
Autor tego komentarza nie zauważa, że jest to ta sama moralność, która nie pozwala zabić urodzonego już sąsiada. Przecież prawo zakazując mi poćwiartowania go siekierą ogranicza moją wolność, tak? No tak. Ale jest to konieczne, by chronić wolności i życia sąsiada. W przypadku sąsiada jakoś jednak nikt nie kwestionuje tego prawa. Z prostej przyczyny - sąsiad też mógłby chwycić siekierę, więc prawo to chroni w tym samym stopniu i jego i mnie. Nienarodzone dziecko nikogo nie wyskrobie.
Szczególnie iż taki zakaz krzywdzi najbardziej ubogich i prostych ludzi, którzy nie mają perspektyw usunięcia ciąży zagranicą.
Brak takiego zakazu szczególnie krzywdzi całkowicie bezbronne i bezradne dzieci, które nie mają żadnej perspektywy urodzenia się z innego łona. Czy zdanie pierwsze jest choć trochę prawdziwsze od drugiego? Nie. Zatem dlaczego zwolennicy prawa do aborcji wygodnie przemilczają to drugie? Co więcej, ubogi i prosty człowiek, po urodzeniu dziecka może je oddać do adopcji, aborcja zaś nie pozostawia dziecku żadnych szans.
Sprzeciwiam się sytuacji, aby Państwo zamiast obiektywnie dać prawo wyboru, gdzie osoba może zdecydować zgodnie ze swoim sumieniem czy chce przerwać ciąże, decyduje się nakazać swoją moralność ograniczając wolność jednostki.
Autor tego komentarza nie zauważa, że jest to ta sama moralność, która nie pozwala zabić urodzonego już sąsiada. Przecież prawo zakazując mi poćwiartowania go siekierą ogranicza moją wolność, tak? No tak. Ale jest to konieczne, by chronić wolności i życia sąsiada. W przypadku sąsiada jakoś jednak nikt nie kwestionuje tego prawa. Z prostej przyczyny - sąsiad też mógłby chwycić siekierę, więc prawo to chroni w tym samym stopniu i jego i mnie. Nienarodzone dziecko nikogo nie wyskrobie.
Szczególnie iż taki zakaz krzywdzi najbardziej ubogich i prostych ludzi, którzy nie mają perspektyw usunięcia ciąży zagranicą.
Brak takiego zakazu szczególnie krzywdzi całkowicie bezbronne i bezradne dzieci, które nie mają żadnej perspektywy urodzenia się z innego łona. Czy zdanie pierwsze jest choć trochę prawdziwsze od drugiego? Nie. Zatem dlaczego zwolennicy prawa do aborcji wygodnie przemilczają to drugie? Co więcej, ubogi i prosty człowiek, po urodzeniu dziecka może je oddać do adopcji, aborcja zaś nie pozostawia dziecku żadnych szans.
piątek, 2 listopada 2012
Porywacze z urzędu
Pod niedawnym wpisem o kradzieży dzieci we Włoszech, En podrzuciła odnośnik do bardzo świeżej wiadomości z Polski. W Opolskiem odebrano dziecko niepełnosprawnej kobiecie. Podstawą do tego ponownie było urzędnicze widzimisię. Co do tego nie ma żadnych wątpliwości jeśli spojrzy się na argumentację porywaczy:
W uzasadnieniu czytamy m.in.: "Z zebranych informacji wynika, że rodzice małoletniej nie są w stanie zapewnić jej odpowiednich warunków rozwojowych. Danuta Pers jest osobą niepełnosprawną fizycznie, w niektórych czynnościach dnia codziennego wymaga pomocy osób trzecich. Z uwagi na swój stan zdrowia nie będzie mogła aktywnie uczestniczyć w opiece nad wymagającą obecnie wyjątkowej opieki Natalią". Oraz że "Warunki mieszkaniowe rodziny nie są odpowiednie dla noworodka. Zwłaszcza łazienka wyglądem przypomina rupieciarnię, brak wanny lub kabiny prysznicowej, a ściany do połowy zostały skute z tynku i widać gołe cegły". [...] na brak samochodu zwrócił też uwagę sąd. Od pozyskania auta praktycznie uzależnił oddanie dziecka, pisząc w swojej decyzji: "Sąd ma nadzieję, że rodzice małoletniej w szybkim czasie zmobilizują się i uzyskają środki i sprzęt niezbędny do częstych wyjazdów i konsultacji lekarskich".
Nikt oczywiście nie podaje żadnych podstaw prawnych. Czy istnieje ustawa, która określa stopień niepełnosprawności, który kwalifikuje matkę do oddania dziecka? Nie wiem, być może jest - konia z rzędem temu, kto zna wszystkie ustawy. W innym źródle od En można poczytać o matce, dla której całkowity brak obu ramion nie jest żadną przeszkodą w opiekowaniu się dzieckiem. Nie widzę więc dlaczego kobieta z zaledwie niedowładem kończyn miałaby mieć trudności, jeśli tylko nikt jej nie będzie przeszkadzał. Nikt z porywaczy nie zauważa też, że ojciec dziecka jest w pełni sprawny i w dobrej kondycji.
Również nie słyszałem o ustawie, która zawierałaby wytyczne co do wykończenia łazienki w domu, w którym na świat przychodzi dziecko, ani wymogu posiadania samochodu przez rodzica. Gdy ja byłem dzieckiem, to były tylko dwa samochody na osiedlu, a wiele osób, nawet mieszkających w mieście miało toalety w podwórzu. A dzieci się jakoś rodziły i były zadbane. Jakoś przeżyłem i wiele innych osób też.
Oczywiście że tych ustaw nie ma. To są wszystko wymysły tych kanalii z tak zwanej opieki społecznej. Po to, by mogli nim uzasadnić kidnaping. A oni muszą porywać dzieci, żeby uzasadnić swoje istnienie.
Niestety jestem pełen obaw, że ustawy takie niebawem powstaną. Skończy się na tym, że małżeństwo chcące starać się o dziecko będzie musiało udać się do urzędu, złożyć podanie, wyjaśnienia, plan zamieszkiwanego lokalu ze zdjęciami, akt własności samochodu z ważnymi przeglądami technicznymi i fotelikiem dla dziecka, opinie okolicznych kioskarek (tak, Sąd wysłał do Persów kuratora, który [...] rozmawiał z ekspedientkami w pobliskim sklepie!), badania lekarskie, przebyte szczepienia, oświadczenie, że dziecko będzie chowane zgodnie z duchem demokracji i sprawiedliwości społecznej i diabli wiedzą co jeszcze z próbką kału i zasmażką na końcu. I wówczas pani w urzędzie sprawdzi, czy rodzina spełnia kryteria i już po osiemnastu miesiącach wyda pozwolenie na spółkowanie, albo i nie wyda.
Najsmutniejsze jest to, że większość osób, które mają swój udział w tym procederze to są, może nie tyle kobiety, bo to zbyt ładne słowo dla tego zjawiska, ale babsztyle. Babsztyle, które z uwagi na swoją płeć powinny współczuć i rozumieć więź między matką a dzieckiem. Tymczasem one bezdusznie tę więź zrywają, czyniąc z kochających rodziców "nieodpowiedzialnych ludzi".
Chciałbym przypomnieć, że nie tak dawno dwójka dzieci, w wyniku urzędniczego kidnapingu została brutalnie zamordowana. Ludzie, którzy godzą się na ten proceder mają krew na rękach. Bo to właśnie ich nieodpowiedzialne działania - nie biednych, chorych, czy nieposiadających samochodu rodziców, doprowadziły do tej tragedii. Chociażby po tym wydarzeniu raz na zawsze powinno się zlikwidować państwową "pomoc społeczną", spuścić głowę i przeprosić za całe wyrządzone zło. Raz na zawsze!
W uzasadnieniu czytamy m.in.: "Z zebranych informacji wynika, że rodzice małoletniej nie są w stanie zapewnić jej odpowiednich warunków rozwojowych. Danuta Pers jest osobą niepełnosprawną fizycznie, w niektórych czynnościach dnia codziennego wymaga pomocy osób trzecich. Z uwagi na swój stan zdrowia nie będzie mogła aktywnie uczestniczyć w opiece nad wymagającą obecnie wyjątkowej opieki Natalią". Oraz że "Warunki mieszkaniowe rodziny nie są odpowiednie dla noworodka. Zwłaszcza łazienka wyglądem przypomina rupieciarnię, brak wanny lub kabiny prysznicowej, a ściany do połowy zostały skute z tynku i widać gołe cegły". [...] na brak samochodu zwrócił też uwagę sąd. Od pozyskania auta praktycznie uzależnił oddanie dziecka, pisząc w swojej decyzji: "Sąd ma nadzieję, że rodzice małoletniej w szybkim czasie zmobilizują się i uzyskają środki i sprzęt niezbędny do częstych wyjazdów i konsultacji lekarskich".
Nikt oczywiście nie podaje żadnych podstaw prawnych. Czy istnieje ustawa, która określa stopień niepełnosprawności, który kwalifikuje matkę do oddania dziecka? Nie wiem, być może jest - konia z rzędem temu, kto zna wszystkie ustawy. W innym źródle od En można poczytać o matce, dla której całkowity brak obu ramion nie jest żadną przeszkodą w opiekowaniu się dzieckiem. Nie widzę więc dlaczego kobieta z zaledwie niedowładem kończyn miałaby mieć trudności, jeśli tylko nikt jej nie będzie przeszkadzał. Nikt z porywaczy nie zauważa też, że ojciec dziecka jest w pełni sprawny i w dobrej kondycji.
Również nie słyszałem o ustawie, która zawierałaby wytyczne co do wykończenia łazienki w domu, w którym na świat przychodzi dziecko, ani wymogu posiadania samochodu przez rodzica. Gdy ja byłem dzieckiem, to były tylko dwa samochody na osiedlu, a wiele osób, nawet mieszkających w mieście miało toalety w podwórzu. A dzieci się jakoś rodziły i były zadbane. Jakoś przeżyłem i wiele innych osób też.
Oczywiście że tych ustaw nie ma. To są wszystko wymysły tych kanalii z tak zwanej opieki społecznej. Po to, by mogli nim uzasadnić kidnaping. A oni muszą porywać dzieci, żeby uzasadnić swoje istnienie.
Niestety jestem pełen obaw, że ustawy takie niebawem powstaną. Skończy się na tym, że małżeństwo chcące starać się o dziecko będzie musiało udać się do urzędu, złożyć podanie, wyjaśnienia, plan zamieszkiwanego lokalu ze zdjęciami, akt własności samochodu z ważnymi przeglądami technicznymi i fotelikiem dla dziecka, opinie okolicznych kioskarek (tak, Sąd wysłał do Persów kuratora, który [...] rozmawiał z ekspedientkami w pobliskim sklepie!), badania lekarskie, przebyte szczepienia, oświadczenie, że dziecko będzie chowane zgodnie z duchem demokracji i sprawiedliwości społecznej i diabli wiedzą co jeszcze z próbką kału i zasmażką na końcu. I wówczas pani w urzędzie sprawdzi, czy rodzina spełnia kryteria i już po osiemnastu miesiącach wyda pozwolenie na spółkowanie, albo i nie wyda.
Najsmutniejsze jest to, że większość osób, które mają swój udział w tym procederze to są, może nie tyle kobiety, bo to zbyt ładne słowo dla tego zjawiska, ale babsztyle. Babsztyle, które z uwagi na swoją płeć powinny współczuć i rozumieć więź między matką a dzieckiem. Tymczasem one bezdusznie tę więź zrywają, czyniąc z kochających rodziców "nieodpowiedzialnych ludzi".
Chciałbym przypomnieć, że nie tak dawno dwójka dzieci, w wyniku urzędniczego kidnapingu została brutalnie zamordowana. Ludzie, którzy godzą się na ten proceder mają krew na rękach. Bo to właśnie ich nieodpowiedzialne działania - nie biednych, chorych, czy nieposiadających samochodu rodziców, doprowadziły do tej tragedii. Chociażby po tym wydarzeniu raz na zawsze powinno się zlikwidować państwową "pomoc społeczną", spuścić głowę i przeprosić za całe wyrządzone zło. Raz na zawsze!
środa, 31 października 2012
Kapitalizm a socjalizm
Krótka prezentacja podsumowująca czym jest socjalizm. Prosta treść w ciekawej formie - dowcipnie i dobitnie.
Jest to fragment dokumentu I want your money (Chcę waszych pieniędzy) z 2010 roku, który tłumaczy różnice między socjalizmem a kapitalizmem, porównując prezydentury Barucha Obamy i Ronalda Reagana. Warto przypomnieć przed wyborami.
Jest to fragment dokumentu I want your money (Chcę waszych pieniędzy) z 2010 roku, który tłumaczy różnice między socjalizmem a kapitalizmem, porównując prezydentury Barucha Obamy i Ronalda Reagana. Warto przypomnieć przed wyborami.
poniedziałek, 29 października 2012
Licencja na rozmnażanie
We Włoszech odebrano rodzicom dziecko, gdyż uznano ich za zbyt starych na posiadanie dziecka (sznurek). O ile wiem włoskie prawo nie precyzuje jasno górnego wieku zostania rodzicem, zatem wyrok oparty jest jedynie na urzędniczym widzimisię. Sąd uzurpuje sobie prawo do decydowania o sprawach rodzinnych i decydowania kto może być rodzicem, a kto nie. Z niecierpliwością czekam, kiedy w Unii Europejskiej małżeństwo, nim zacznie starać się o potomstwo, będzie musiało uzyskać od urzędnika pozwolenie, tak jak obecnie na przykład na budowę domu.
Niesmak tej informacji potęguje karygodne uzasadnienie sądu:
Sąd ten we wrześniu 2011 roku uznał w uzasadnieniu wyroku, że dziewczynka, która przyszła na świat dzięki zabiegowi in vitro przeprowadzonemu za granicą, jest "owocem wypaczonego wykorzystania możliwości, oferowanych przez postęp w dziedzinie genetyki".
Samo sformułowanie takiej wypowiedzi jest idiotyczne i odrażające jednocześnie. A nawet jeśli faktycznie ta dziewczynka jest owocem wypaczonego wykorzystania możliwości, oferowanych przez postęp w dziedzinie genetyki, to czy przestanie nim być, gdy odbierze się ją rodzicom? Nie bardzo.
I głupsze:
Rodzice nigdy nie zastanowili się poważnie nad tym, że córka zostanie sierotą w młodym wieku.
Pomijając już nawet fakt, że jest to jawne włażenie z buciorami w cudze sprawy rodzinne, wypowiedź ta jest czystym absurdem. Oto bowiem sąd, chcąc uchronić tę dziewczynkę przed ryzykiem utraty rodziców w młodym wieku i adopcją przez obcych ludzi, pozbawia tę dziewczynkę rodziców w wieku jeszcze młodszym i przekazuje ją do adopcji przez obcych ludzi. No ale w końcu dla dziwczynki będzie dużo lepiej jeśli osieroci ją urzędnik, niż gdy zrobi to Matka Natura, wszak on wie co robi - po to tam jest.
Kontynuacja tematu
Niesmak tej informacji potęguje karygodne uzasadnienie sądu:
Sąd ten we wrześniu 2011 roku uznał w uzasadnieniu wyroku, że dziewczynka, która przyszła na świat dzięki zabiegowi in vitro przeprowadzonemu za granicą, jest "owocem wypaczonego wykorzystania możliwości, oferowanych przez postęp w dziedzinie genetyki".
Samo sformułowanie takiej wypowiedzi jest idiotyczne i odrażające jednocześnie. A nawet jeśli faktycznie ta dziewczynka jest owocem wypaczonego wykorzystania możliwości, oferowanych przez postęp w dziedzinie genetyki, to czy przestanie nim być, gdy odbierze się ją rodzicom? Nie bardzo.
I głupsze:
Rodzice nigdy nie zastanowili się poważnie nad tym, że córka zostanie sierotą w młodym wieku.
Pomijając już nawet fakt, że jest to jawne włażenie z buciorami w cudze sprawy rodzinne, wypowiedź ta jest czystym absurdem. Oto bowiem sąd, chcąc uchronić tę dziewczynkę przed ryzykiem utraty rodziców w młodym wieku i adopcją przez obcych ludzi, pozbawia tę dziewczynkę rodziców w wieku jeszcze młodszym i przekazuje ją do adopcji przez obcych ludzi. No ale w końcu dla dziwczynki będzie dużo lepiej jeśli osieroci ją urzędnik, niż gdy zrobi to Matka Natura, wszak on wie co robi - po to tam jest.
Kontynuacja tematu
piątek, 19 października 2012
Nieważne procedury, trzeba być domyślnym
W Częstochowskim szpitalu umarła ciężarna kobieta, która półtorej godziny czekała na karetkę, która miała ją przewieźć z jednego szpitala do innego. Szczegóły podaje Gazeta. Dyrektor pogotowia, jako winną wskazuje dyspozytorkę:
Jest wiele okoliczności tego zdarzenia. Natomiast po sprawdzeniu wszystkich dokumentów stwierdziliśmy, że w kwestii karetki na sto procent zawiniła nasza dyspozytorka - mówi dyrektor częstochowskiej stacji Leszek Łyko. - To dlatego, że ściśle trzymała się procedur.
Za samo stwierdzenie: ...na sto procent zawiniła nasza dyspozytorka, dlatego, że ściśle trzymała się procedur ten człowiek powinien wylecieć ze stanowiska.
To tak, jakby kierowca samochodu wjechał na czerwonym świetle na przejście dla pieszych, wytrącił przechodzącej po nim matce wózek z dzieckiem, zabijając je na miejscu, a policjant, przybyły na miejsce zdarzenia, wręczył matce mandat za to, że zbyt dosłownie potraktowała zielone światło dla pieszych.
Niepotrzebnie wdała się w ustalanie szczegółów. Stąd wzięło się to półtoragodzinne opóźnienie - mówi dyr. Łyko. - Z nagrań rozmów, jakie się odbyły między szpitalem a dyspozytorką, nie wynika do końca, jaki był stan pacjentki. Dlatego nasza pracownica nie uznała, że ma do czynienia z sytuacją zagrożenia życia. Ale też po przesłuchaniu nagrań doszliśmy do wniosku, że powinna to zrobić. Po rozmowach z lekarzem powinna domyślić się, że stan pacjentki jest poważny, i bezzwłocznie zadysponować wyjazd specjalistycznej karetki transportowej - tym bardziej że miała ją do dyspozycji. A nawet powinna złamać procedury i użyć karetki ratunkowej, która przywiozła kobietę na Mickiewicza. Wobec tego wszystkiego wyciągnąłem konsekwencje służbowe: dyspozytorka straciła u nas pracę.
To już nawet nie jest zwykła bezczelność. To jest kawał sukinsyna. Dyspozytorka została wyrzucona z pracy za wykonanie dokładnie tego, co było jej bezwzględnym obowiązkiem. Jest to ewidentny przykład szukania kozła ofiarnego. Ale i jest to najpodlejszy z przykładów, bo dyspozytorka nie tylko została zwolniona, ale też jej pracodawca na całą Polskę obwieścił, że jest ona winna śmierci pacjentki. Za sumiennie wykonywaną pracę teraz ma na karku prokuratora. A jeśli nawet zostanie uniewinniona, w co nie wątpię, to dla społeczeństwa nadal będzie zabójcą, jak to nieraz bywało.
I co to znaczy powinna domyślić się? Dyspozytorka nie jest od myślenia, tylko od ślepego przestrzegania procedur. Po to są te procedury, by nie było miejsca na zastanawianie się "co autor miał na myśli". To jest powtórka z Nangar Khel.
Jeśli ktoś ponosi odpowiedzialność za to zdarzenie, to tylko osoba, która procedury zatwierdziła. Nie znaczy to, że jest winna, albo że procedury są złe. Procedury są po to, by zminimalizować ryzyko takich wydarzeń, ale nie ma takiej możliwości, by je całkowicie wykluczyć. Cytowany przepis: karetka systemu - z ratownikami, jeżdżąca do nagłych wypadków - nie może służyć do transportu pacjenta z jednego szpitala do drugiego, który dyspozytorka miała według swojego przełożonego "złamać" wydaje się być bardzo rozsądnym przepisem i jestem przekonany, że stosowanie go zwiększa ogólną skuteczność pogotowia.
Ale nawet, gdyby był to przepis idiotyczny i powodował, że więcej ludzi umiera, niż jest ratowanych, to nie zmienia to faktu, że dyspozytorka nie miała prawa łamać obowiązującego ją regulaminu. Zwłaszcza w instytucji o takim charakterze jak pogotowie ratunkowe. Bo jeśliby w tym samym czasie ktoś inny potrzebował karetki i się jej nie doczekał, bo domyślna dyspozytorka posłała ją gdzieś indziej, to nikt nie oglądałby się, czy dzięki niej uratowano życie ciężarnej kobiecie, czy nie. Pan Łyko wówczas zapewne powiedziałby, całkowicie słusznie, że winę w stu procentach ponosi dyspozytorka, bo NIE przestrzegała procedur. I wówczas powinien ją wywalić na bruk, a ona powinna ponieść odpowiedzialność karną za śmierć chorego. W takiej sytuacji jak najbardziej.
A nawet, gdyby nikt przez to nie ucierpiał, to powinna wówczas zostać zwolniona dyscyplinarnie, po to, by inne dyspozytorki wiedziały, czym kończy się "domyślanie się". Tymczasem przekaz z tej historii jest zupełnie inny. Teraz, dzięki takim draniom, jak Leszek Łyko, dyspozytorki zaczną się "domyslać" i rozsyłać karetki wedle swojego widziimsię do "złamanych paznokci", powodując opóźnienia w przypadkach nie cierpiących zwłoki - w słusznej obawie o swoją pracę. Czy tego chce pan Łyko?Bo jeśli tak, to jest nie tylko sukinsynem, ale i sabotażystą.
Żałuję zmarłej, współczuję rodzinie i bliskim, i żywię wielką nadzieję, że dziecko, które zostało uratowane dzięki cesarskiemu cięciu, przeżyje i będzie zdrowe. Ale szukanie winnych wśród ludzi, którzy sumiennie i dokładnie wykonują swoje obowiązki, to podłość i antycywilizacja.
Co gorsze, takie podejście do sprawy jest bardzo powszechne, bo o ile komentatorzy powyższej informacji dostrzegają sedno problemu, to kilka miesięcy temu, gdy na Florydzie ratownik został zwolniony z pracy za pogwałcenie obowiązującego go regulaminu i narażenie życia osób, za których bezpieczeństwo był odpowiedzialny on i zatrudniająca go firma, nie brakowało bardzo ostrych słów krytyki pod adresem jego pracodawcy (sznurek).
Jest wiele okoliczności tego zdarzenia. Natomiast po sprawdzeniu wszystkich dokumentów stwierdziliśmy, że w kwestii karetki na sto procent zawiniła nasza dyspozytorka - mówi dyrektor częstochowskiej stacji Leszek Łyko. - To dlatego, że ściśle trzymała się procedur.
Za samo stwierdzenie: ...na sto procent zawiniła nasza dyspozytorka, dlatego, że ściśle trzymała się procedur ten człowiek powinien wylecieć ze stanowiska.
To tak, jakby kierowca samochodu wjechał na czerwonym świetle na przejście dla pieszych, wytrącił przechodzącej po nim matce wózek z dzieckiem, zabijając je na miejscu, a policjant, przybyły na miejsce zdarzenia, wręczył matce mandat za to, że zbyt dosłownie potraktowała zielone światło dla pieszych.
Niepotrzebnie wdała się w ustalanie szczegółów. Stąd wzięło się to półtoragodzinne opóźnienie - mówi dyr. Łyko. - Z nagrań rozmów, jakie się odbyły między szpitalem a dyspozytorką, nie wynika do końca, jaki był stan pacjentki. Dlatego nasza pracownica nie uznała, że ma do czynienia z sytuacją zagrożenia życia. Ale też po przesłuchaniu nagrań doszliśmy do wniosku, że powinna to zrobić. Po rozmowach z lekarzem powinna domyślić się, że stan pacjentki jest poważny, i bezzwłocznie zadysponować wyjazd specjalistycznej karetki transportowej - tym bardziej że miała ją do dyspozycji. A nawet powinna złamać procedury i użyć karetki ratunkowej, która przywiozła kobietę na Mickiewicza. Wobec tego wszystkiego wyciągnąłem konsekwencje służbowe: dyspozytorka straciła u nas pracę.
To już nawet nie jest zwykła bezczelność. To jest kawał sukinsyna. Dyspozytorka została wyrzucona z pracy za wykonanie dokładnie tego, co było jej bezwzględnym obowiązkiem. Jest to ewidentny przykład szukania kozła ofiarnego. Ale i jest to najpodlejszy z przykładów, bo dyspozytorka nie tylko została zwolniona, ale też jej pracodawca na całą Polskę obwieścił, że jest ona winna śmierci pacjentki. Za sumiennie wykonywaną pracę teraz ma na karku prokuratora. A jeśli nawet zostanie uniewinniona, w co nie wątpię, to dla społeczeństwa nadal będzie zabójcą, jak to nieraz bywało.
I co to znaczy powinna domyślić się? Dyspozytorka nie jest od myślenia, tylko od ślepego przestrzegania procedur. Po to są te procedury, by nie było miejsca na zastanawianie się "co autor miał na myśli". To jest powtórka z Nangar Khel.
Jeśli ktoś ponosi odpowiedzialność za to zdarzenie, to tylko osoba, która procedury zatwierdziła. Nie znaczy to, że jest winna, albo że procedury są złe. Procedury są po to, by zminimalizować ryzyko takich wydarzeń, ale nie ma takiej możliwości, by je całkowicie wykluczyć. Cytowany przepis: karetka systemu - z ratownikami, jeżdżąca do nagłych wypadków - nie może służyć do transportu pacjenta z jednego szpitala do drugiego, który dyspozytorka miała według swojego przełożonego "złamać" wydaje się być bardzo rozsądnym przepisem i jestem przekonany, że stosowanie go zwiększa ogólną skuteczność pogotowia.
Ale nawet, gdyby był to przepis idiotyczny i powodował, że więcej ludzi umiera, niż jest ratowanych, to nie zmienia to faktu, że dyspozytorka nie miała prawa łamać obowiązującego ją regulaminu. Zwłaszcza w instytucji o takim charakterze jak pogotowie ratunkowe. Bo jeśliby w tym samym czasie ktoś inny potrzebował karetki i się jej nie doczekał, bo domyślna dyspozytorka posłała ją gdzieś indziej, to nikt nie oglądałby się, czy dzięki niej uratowano życie ciężarnej kobiecie, czy nie. Pan Łyko wówczas zapewne powiedziałby, całkowicie słusznie, że winę w stu procentach ponosi dyspozytorka, bo NIE przestrzegała procedur. I wówczas powinien ją wywalić na bruk, a ona powinna ponieść odpowiedzialność karną za śmierć chorego. W takiej sytuacji jak najbardziej.
A nawet, gdyby nikt przez to nie ucierpiał, to powinna wówczas zostać zwolniona dyscyplinarnie, po to, by inne dyspozytorki wiedziały, czym kończy się "domyślanie się". Tymczasem przekaz z tej historii jest zupełnie inny. Teraz, dzięki takim draniom, jak Leszek Łyko, dyspozytorki zaczną się "domyslać" i rozsyłać karetki wedle swojego widziimsię do "złamanych paznokci", powodując opóźnienia w przypadkach nie cierpiących zwłoki - w słusznej obawie o swoją pracę. Czy tego chce pan Łyko?Bo jeśli tak, to jest nie tylko sukinsynem, ale i sabotażystą.
Żałuję zmarłej, współczuję rodzinie i bliskim, i żywię wielką nadzieję, że dziecko, które zostało uratowane dzięki cesarskiemu cięciu, przeżyje i będzie zdrowe. Ale szukanie winnych wśród ludzi, którzy sumiennie i dokładnie wykonują swoje obowiązki, to podłość i antycywilizacja.
Co gorsze, takie podejście do sprawy jest bardzo powszechne, bo o ile komentatorzy powyższej informacji dostrzegają sedno problemu, to kilka miesięcy temu, gdy na Florydzie ratownik został zwolniony z pracy za pogwałcenie obowiązującego go regulaminu i narażenie życia osób, za których bezpieczeństwo był odpowiedzialny on i zatrudniająca go firma, nie brakowało bardzo ostrych słów krytyki pod adresem jego pracodawcy (sznurek).
niedziela, 14 października 2012
Paraedukacja
Ostatnio w Internecie pojawiły się dwie informacje, o bardzo zbliżonym znaczeniu. Pierwsza to wiadomość o kobiecie, która nie została przyjęta na Uniwersytet Teksasu, z uwagi na biały kolor skóry - szkoła przyjęła kolorowych kandydatów o gorszych wynikach w nauce. Druga, to informacja o regulacjach przyjętych przez władze szkolne stanu Floryda, stawiających za jedno z kryteriów zaliczenia przedmiotu szkolnego kolor skóry. Biali i Azjaci muszą wykazać się większą wiedzą niż Murzyni i Indianie, by zaliczyć ten sam przedmiot. Trochę to przypomina paraolimpiadę: niech ci gorsi też mają szansę na dyplom.
Pierwszą rzeczą, którą można tu zauważyć, jest to, że środowiska postępowe, wprawdzie niebezpośrednio, ale bardzo dobitnie, dają do zrozumienia, że zdolności intelektualne Murzynów stoją na dużo niższym poziomie, niż Białych. Znamiennym jest, że jest to jawnie sprzeczne z tym, co głoszą wprost.
Drugą, bezsporną rzeczą, która tu się rzuca w oczy jest to, że obie sytuacje są bardzo jaskrawymi przykładami rasizmu w majestacie prawa. Jeżeli szkoła, oprócz obiektywnych wyników w nauce bierze pod uwagę zupełnie niezwiązaną z nią cechę, jaką jest przynależność rasowa, to oczywiście jest to rasizm. Wic polega na tym, że w obu sytuacjach dyskryminowani są Biali, a faworyzowani są Murzyni, więc wszystko jest "w porządku". Gdyby miejsce miała sytuacja odwrotna, w której szkoła nagradza Białych uczniów, przy jednoczesnym odrzuceniu uczniów Murzynów o lepszych (albo nawet takich samych) wynikach, skandal byłby na całą Amerykę.
Jeśli pracodawca w USA zatrudnia Białego na jakieś stanowisko, a odrzuca Murzyna o "tych samych kwalifikacjach", to może mieć spore nieprzyjemności. Tylko że powyższe dowodzi dobitnie, że te "te same kwalifikacje" w postaci wyników w nauce wcale nie są takie same. Biały, by je zdobyć musiał się wykazać większą wiedzą. Jeśli te same wyniki znaczą różne rzeczy w zależności od rasy, to należy zaakceptować to, że będą one interpretowane przez pryzmat rasy.
Biali na takim podejściu tracą, ale niewiele. Ambitny student poczeka rok, będzie miał czas na lepsze przygotowanie się i zda na uczelnię. Najbardziej na tym stracą Kolorowi i to ci najzdolniejsi. Ci, którzy nie potrzebują forów, by dostać się na uniwersytet i skończyć go z wyróżnieniem. Bo jego dyplom, będzie i tak mniej wart niż taki sam (a nawet trochę gorszy) dyplom Białego. Bo Biały miał poprzeczkę ustawioną wyżej niż Kolorowy, a nikt nie będzie dociekał z jakim zapasem ją przeskoczyli. A konsekwencje tego dla kariery zawodowej są dużo gorsze, niż strata tego jednego roku w młodości.
Pierwszą rzeczą, którą można tu zauważyć, jest to, że środowiska postępowe, wprawdzie niebezpośrednio, ale bardzo dobitnie, dają do zrozumienia, że zdolności intelektualne Murzynów stoją na dużo niższym poziomie, niż Białych. Znamiennym jest, że jest to jawnie sprzeczne z tym, co głoszą wprost.
Drugą, bezsporną rzeczą, która tu się rzuca w oczy jest to, że obie sytuacje są bardzo jaskrawymi przykładami rasizmu w majestacie prawa. Jeżeli szkoła, oprócz obiektywnych wyników w nauce bierze pod uwagę zupełnie niezwiązaną z nią cechę, jaką jest przynależność rasowa, to oczywiście jest to rasizm. Wic polega na tym, że w obu sytuacjach dyskryminowani są Biali, a faworyzowani są Murzyni, więc wszystko jest "w porządku". Gdyby miejsce miała sytuacja odwrotna, w której szkoła nagradza Białych uczniów, przy jednoczesnym odrzuceniu uczniów Murzynów o lepszych (albo nawet takich samych) wynikach, skandal byłby na całą Amerykę.
Jeśli pracodawca w USA zatrudnia Białego na jakieś stanowisko, a odrzuca Murzyna o "tych samych kwalifikacjach", to może mieć spore nieprzyjemności. Tylko że powyższe dowodzi dobitnie, że te "te same kwalifikacje" w postaci wyników w nauce wcale nie są takie same. Biały, by je zdobyć musiał się wykazać większą wiedzą. Jeśli te same wyniki znaczą różne rzeczy w zależności od rasy, to należy zaakceptować to, że będą one interpretowane przez pryzmat rasy.
Biali na takim podejściu tracą, ale niewiele. Ambitny student poczeka rok, będzie miał czas na lepsze przygotowanie się i zda na uczelnię. Najbardziej na tym stracą Kolorowi i to ci najzdolniejsi. Ci, którzy nie potrzebują forów, by dostać się na uniwersytet i skończyć go z wyróżnieniem. Bo jego dyplom, będzie i tak mniej wart niż taki sam (a nawet trochę gorszy) dyplom Białego. Bo Biały miał poprzeczkę ustawioną wyżej niż Kolorowy, a nikt nie będzie dociekał z jakim zapasem ją przeskoczyli. A konsekwencje tego dla kariery zawodowej są dużo gorsze, niż strata tego jednego roku w młodości.
czwartek, 11 października 2012
Nie ma rozsądnych argumentów za aborcją
Pod moim niedawnym artykułem na temat aborcji pojawiło się kilka "argumentów", których używają zwolennicy mordowania dzieci, by usprawiedliwić swoje barbarzyństwo. Oczywiście wszystkie te "argumenty" niczego nie uzasadniają a jedynie wykazują krótkowzroczność ich autorów.
Ludzie zasłaniają się tym, że do któregoś tygodnia dziecko nie ma rozwiniętego układu nerwowego, więc nie tylko nie czuje bólu, ale i nie ma rozwiniętej świadomości. Nie widzą za to, że ma ono w sobie materiał genetyczny, w którym zawarte są nawet najmniejsze szczególiki, tworzące człowieka.
Ja nie sprzeciwiam się aborcji dlatego, że dziecko czuje ból, lub że ma świadomość tego, że jest zabijane, tylko dlatego, że jest to morderstwo. Podstępne i zaplanowane. Gdybym do mieszkania śpiącego sąsiada wprowadził przez szparę pod drzwiami wężyk, podłączony do butli z tlenkiem węgla i cichutko zwolnił zawór, to sąsiad też ani nie poczułby bólu, ani nie miałby świadomości tego, że właśnie jest zabijany. Czy w związku z tym nie jestem mordercą? Oczywiście, że jestem, bo podstępnie i z zamiarem zabijam sąsiada.
Pulsar kontynuuje temat materiału genetycznego:
Ktoś mógłby powiedzieć, że plemnik też ma taki materiał, więc należy zakazać antykoncepcji. Ostrożnie więc z tymi argumentami.
Ktoś mógłby, ale świadczyłoby to tylko o tym, że nie ma pojęcia czym mówi. Zarodek ludzki posiada w sobie pełen ludzki genom. To już jest osoba. Sam plemnik, jak i sama komórka jajowa, posiadają tylko "połówki" tego kodu genetycznego, które same w sobie niewiele znaczą. Dopiero ich połączenie powoduje powstanie nowego organizmu z pełnowartościowym i unikatowym materiałem genetycznym. Mówienie: Skoro zakazujemy zabicia płodu, powinniśmy również zakazać uśmiercania plemników i komórek jajowych, z których one powstają, ma dokładnie tyle samo sensu co zdanie: Skoro zakazujemy sprzedaży alkoholu dzieciom, to powinniśmy również zakazać sprzedawania im cukru i drożdży, z których powstaje alkohol.
Wilk dodaje:
Nie ma znaczenia, że każda kobieta co miesiąc pozbywa się komórki, z której mogłoby powstać dziecko gdyby tylko ta zajęła się prokreacją, ale doprowadzanie do obumarcia już połączonych gamet, które z dużym prawdopodobieństwem (około 50% jeżeli mnie pamięć nie myli) i tak nie zostałyby przyjęte przez organizm matki, jest już moralnie naganne.
Zapomina tylko dlaczego te połączone gamety nie zostają przyjęte przez organizm matki. Na pewno nie w wyniku zamierzonego działania z zewnątrz. Tak samo słuszna (a nawet dwukrotnie bardziej słuszna) jest wątpliwość: Dlaczego umyślne doprowadzenie do śmierci człowieka, który z dużym prawdopodobieństwem (100%, jeżeli mnie pamięć nie myli) i tak prędzej czy później umrze, jest moralnie naganne? Problemem nie jest to, że zapłodniona komórka jajowa umiera, tylko to, w jaki sposób. Jeśli do śmierci przyczynia się celowe działanie człowieka, to czyn ten JEST naganny.
Również nasza rodzima gwiazda telewizyjna, Anna Przybylska, która najwyraźniej, gdy wszyscy inni stali w kolejce po rozum, ustawiła się po raz drugi w kolejce po urodę, jest zdania, że w pewnych sytuacjach zabójstwo dziecka powinno być wręcz zalecane:
W skrajnych przypadkach w patologicznych rodzinach, gdzie jest alkohol, przemoc, ubóstwo, lekarze powinni nawet sugerować możliwość aborcji.
Niedawna twarz akcji Kocham - nie biję, postanowiła poprzeć akcję Współczuję - morduję. Może jestem jakimś niepoprawnym entuzjastą życia, ale, gdyby była to moja jedyna szansa na życie, to wolałbym być upośledzonym umysłowo dzieckiem, bitym codziennie przez ojca butelką, niż nigdy się nie urodzić. A nawet jeśli uznałbym cierpienie, którego doświadczam za gorsze od śmierci, to chciałbym sam podjąć decyzję o pozbawieniu się życia, a nie, by decydował o tym ktoś inny, za namową lekarza, czy też gwiazdy opery mydlanej.
"Argumenty" przeciwników zakazu aborcji są albo całkowicie niespójne i nielogiczne, albo opierają się na niewiedzy, albo, co jest najgorsze, całkowicie ignorują fakt, że przedmiotem ich rozważań jest życie człowieka - niemego i bezbronnego, ale człowieka.
Ludzie zasłaniają się tym, że do któregoś tygodnia dziecko nie ma rozwiniętego układu nerwowego, więc nie tylko nie czuje bólu, ale i nie ma rozwiniętej świadomości. Nie widzą za to, że ma ono w sobie materiał genetyczny, w którym zawarte są nawet najmniejsze szczególiki, tworzące człowieka.
Ja nie sprzeciwiam się aborcji dlatego, że dziecko czuje ból, lub że ma świadomość tego, że jest zabijane, tylko dlatego, że jest to morderstwo. Podstępne i zaplanowane. Gdybym do mieszkania śpiącego sąsiada wprowadził przez szparę pod drzwiami wężyk, podłączony do butli z tlenkiem węgla i cichutko zwolnił zawór, to sąsiad też ani nie poczułby bólu, ani nie miałby świadomości tego, że właśnie jest zabijany. Czy w związku z tym nie jestem mordercą? Oczywiście, że jestem, bo podstępnie i z zamiarem zabijam sąsiada.
Pulsar kontynuuje temat materiału genetycznego:
Ktoś mógłby powiedzieć, że plemnik też ma taki materiał, więc należy zakazać antykoncepcji. Ostrożnie więc z tymi argumentami.
Ktoś mógłby, ale świadczyłoby to tylko o tym, że nie ma pojęcia czym mówi. Zarodek ludzki posiada w sobie pełen ludzki genom. To już jest osoba. Sam plemnik, jak i sama komórka jajowa, posiadają tylko "połówki" tego kodu genetycznego, które same w sobie niewiele znaczą. Dopiero ich połączenie powoduje powstanie nowego organizmu z pełnowartościowym i unikatowym materiałem genetycznym. Mówienie: Skoro zakazujemy zabicia płodu, powinniśmy również zakazać uśmiercania plemników i komórek jajowych, z których one powstają, ma dokładnie tyle samo sensu co zdanie: Skoro zakazujemy sprzedaży alkoholu dzieciom, to powinniśmy również zakazać sprzedawania im cukru i drożdży, z których powstaje alkohol.
Wilk dodaje:
Nie ma znaczenia, że każda kobieta co miesiąc pozbywa się komórki, z której mogłoby powstać dziecko gdyby tylko ta zajęła się prokreacją, ale doprowadzanie do obumarcia już połączonych gamet, które z dużym prawdopodobieństwem (około 50% jeżeli mnie pamięć nie myli) i tak nie zostałyby przyjęte przez organizm matki, jest już moralnie naganne.
Zapomina tylko dlaczego te połączone gamety nie zostają przyjęte przez organizm matki. Na pewno nie w wyniku zamierzonego działania z zewnątrz. Tak samo słuszna (a nawet dwukrotnie bardziej słuszna) jest wątpliwość: Dlaczego umyślne doprowadzenie do śmierci człowieka, który z dużym prawdopodobieństwem (100%, jeżeli mnie pamięć nie myli) i tak prędzej czy później umrze, jest moralnie naganne? Problemem nie jest to, że zapłodniona komórka jajowa umiera, tylko to, w jaki sposób. Jeśli do śmierci przyczynia się celowe działanie człowieka, to czyn ten JEST naganny.
Również nasza rodzima gwiazda telewizyjna, Anna Przybylska, która najwyraźniej, gdy wszyscy inni stali w kolejce po rozum, ustawiła się po raz drugi w kolejce po urodę, jest zdania, że w pewnych sytuacjach zabójstwo dziecka powinno być wręcz zalecane:
W skrajnych przypadkach w patologicznych rodzinach, gdzie jest alkohol, przemoc, ubóstwo, lekarze powinni nawet sugerować możliwość aborcji.
Niedawna twarz akcji Kocham - nie biję, postanowiła poprzeć akcję Współczuję - morduję. Może jestem jakimś niepoprawnym entuzjastą życia, ale, gdyby była to moja jedyna szansa na życie, to wolałbym być upośledzonym umysłowo dzieckiem, bitym codziennie przez ojca butelką, niż nigdy się nie urodzić. A nawet jeśli uznałbym cierpienie, którego doświadczam za gorsze od śmierci, to chciałbym sam podjąć decyzję o pozbawieniu się życia, a nie, by decydował o tym ktoś inny, za namową lekarza, czy też gwiazdy opery mydlanej.
"Argumenty" przeciwników zakazu aborcji są albo całkowicie niespójne i nielogiczne, albo opierają się na niewiedzy, albo, co jest najgorsze, całkowicie ignorują fakt, że przedmiotem ich rozważań jest życie człowieka - niemego i bezbronnego, ale człowieka.
środa, 10 października 2012
Pojazdy uprzywilejowane
Jeden z komentatorów zadał ciekawe pytania na temat pojazdów uprzywilejowanych na niepaństwowych drogach:
Czy ułatwianie im przejazdu przez innych uczestników ruchu zależałoby wyłącznie od ich dobrej woli, czy byłoby jednak regulowane prawnie, albo zwyczajnie przez prywatnego właściciela drogi?
Oczywiście kwestia ta powinna być regulowana przez właściciela drogi i jestem pewien, że jego decyzja zawsze będzie na korzyść pojazdów uprzywilejowanych. Niezależnie od tego, czy będzie to droga prywatna, czy samorządowa, nie widzę żadnego powodu, dla którego zarządca drogi miałby rezygnować z pojazdów uprzywilejowanych. Przejazd karetki raz na kilka godzin nie jest żadnym znaczącym utrudnieniem w ruchu, a z drugiej strony rezygnacja z tych przywilejów skutkowałaby dłuższym czasem oczekiwania na pomoc w sytuacjach krytycznych, co niechybnie przełożyłoby się na niższą jakość życia, a zatem i niższą wartość gruntów w mieście, czy na terenie gminy w przypadku dróg samorządowych, oraz na wyższą śmiertelność w wypadkach na drodze prywatnej, co na pewno nie jest korzystną sytuacją dla właściciela. Szybki bilans zysków i strat powinien rozwiać tę wątpliwość.
Czy zwykły, spieszący się kierowca mógłby postawić na dachu koguta, czy byłoby to jednak zabronione i zarezerwowane tylko dla szczególnych pojazdów?
Umożliwienie każdemu kierowcy podróżowania "na sygnale" mija się z celem, bo czym różniłaby się od sytuacji, w której nie ma uprzywilejowanych pojazdów w ogóle? Oczywiście ktoś musi czuwać nad porządkiem w tej kwestii, gdyż jest to bardzo prosty przypadek dylematu więźnia: jeśli ja użyję koguta, to dotrę do celu szybciej, więc zyskuję, ale gdyby jednocześnie pomyśleli tak wszyscy uczestnicy ruchu, to nikt by nie zyskał, a tylko zapanowałby chaos. I rozważny właściciel drogi będzie pilnował przestrzegania tego prawa - samorząd za pomocą lokalnej straży miejskiej, czy gminnej, a właściciel prywatny za pomocą prywatnych patroli.
Z rozpoznaniem pojazdów ratowniczych nie powinno być problemu, bo oprócz "koguta" mają charakterystyczny wygląd. Ktoś musiałby być naprawdę zdesperowany, by przemalować swój samochód na ambulans, by szybciej dojeżdżać do pracy. A jeśli właściciel drogi obawia się, że ktoś może to zrobić, to zawsze może wprowadzić identyfikatory dla pojazdów, które na jego drodze są uprzywilejowane, a w przypadku większych dróg całkiem dobrym rozwiązaniem byłoby posiadanie własnych pojazdów ratowniczych.
Czy ułatwianie im przejazdu przez innych uczestników ruchu zależałoby wyłącznie od ich dobrej woli, czy byłoby jednak regulowane prawnie, albo zwyczajnie przez prywatnego właściciela drogi?
Oczywiście kwestia ta powinna być regulowana przez właściciela drogi i jestem pewien, że jego decyzja zawsze będzie na korzyść pojazdów uprzywilejowanych. Niezależnie od tego, czy będzie to droga prywatna, czy samorządowa, nie widzę żadnego powodu, dla którego zarządca drogi miałby rezygnować z pojazdów uprzywilejowanych. Przejazd karetki raz na kilka godzin nie jest żadnym znaczącym utrudnieniem w ruchu, a z drugiej strony rezygnacja z tych przywilejów skutkowałaby dłuższym czasem oczekiwania na pomoc w sytuacjach krytycznych, co niechybnie przełożyłoby się na niższą jakość życia, a zatem i niższą wartość gruntów w mieście, czy na terenie gminy w przypadku dróg samorządowych, oraz na wyższą śmiertelność w wypadkach na drodze prywatnej, co na pewno nie jest korzystną sytuacją dla właściciela. Szybki bilans zysków i strat powinien rozwiać tę wątpliwość.
Czy zwykły, spieszący się kierowca mógłby postawić na dachu koguta, czy byłoby to jednak zabronione i zarezerwowane tylko dla szczególnych pojazdów?
Umożliwienie każdemu kierowcy podróżowania "na sygnale" mija się z celem, bo czym różniłaby się od sytuacji, w której nie ma uprzywilejowanych pojazdów w ogóle? Oczywiście ktoś musi czuwać nad porządkiem w tej kwestii, gdyż jest to bardzo prosty przypadek dylematu więźnia: jeśli ja użyję koguta, to dotrę do celu szybciej, więc zyskuję, ale gdyby jednocześnie pomyśleli tak wszyscy uczestnicy ruchu, to nikt by nie zyskał, a tylko zapanowałby chaos. I rozważny właściciel drogi będzie pilnował przestrzegania tego prawa - samorząd za pomocą lokalnej straży miejskiej, czy gminnej, a właściciel prywatny za pomocą prywatnych patroli.
Z rozpoznaniem pojazdów ratowniczych nie powinno być problemu, bo oprócz "koguta" mają charakterystyczny wygląd. Ktoś musiałby być naprawdę zdesperowany, by przemalować swój samochód na ambulans, by szybciej dojeżdżać do pracy. A jeśli właściciel drogi obawia się, że ktoś może to zrobić, to zawsze może wprowadzić identyfikatory dla pojazdów, które na jego drodze są uprzywilejowane, a w przypadku większych dróg całkiem dobrym rozwiązaniem byłoby posiadanie własnych pojazdów ratowniczych.
niedziela, 7 października 2012
...A na pięknych założą pokrowce
Annika Eriksson, kucharka w jednej ze szwedzkich szkół w Falun została ukarana za zbyt dobre posiłki. Jej obiady były tak smaczne i bogate, że lokalny samorząd zażądał od niej obniżenia ich jakości, gdyż dotychczasowa sytuacja była krzywdząca w stosunku do uczniów innych szkół.
Proszę zwrócić uwagę, jak rozumują socjaliści: jeśli jedna szkoła serwuje dobre posiłki, to uczniowie z pozostałych, serwujących posiłki przeciętne, są pokrzywdzeni, ale nie przez kiepskie kucharki w ich szkołach, tylko przez dobrą kucharkę w szkole sąsiadów. Jeśli zaś wszystkie szkoły serwują przeciętne posiłki, to nikt nie jest pokrzywdzony. Nie potrafię tego pojąć. Przecież, skoro uczniowie o przeciętnym jadłospisie są krzywdzeni, to zmuszając kucharkę z Falun do zniżenia jakości posiłków do tego samego poziomu krzywdzi się uczniów szkoły w której pracuje. Ta decyzja sprawia, że w Dalarnie jest o jedną szkołę, w której uczniowie są pokrzywdzeni, więcej. Tak czy nie? Skoro przeciętne posiłki są krzywdzące to tak musi być.
Otóż nie, powyższe wnioskowanie opiera się bowiem na logicznym rozumowaniu, które jest socjalistom obce ideowo. Socjalizm jest ustrojem opartym na zawiści. Poziom życia, bogactwo nie są wartościami bezwzględnymi tylko zależą od poziomu bogactwa i życia sąsiada. Dla socjalistów lepsza jest sytuacja, gdzie wszystkie szwedzkie dzieci jedzą kamienie, niżby polowa z nich miała jeść kanapki na pieczywie ze sklepu, a druga kanapki na świeżo pieczonych rogalikach.
Z tej przyczyny, gdy wypowiadają się lewicowi politycy, słyszymy o konieczności niwelowania różnic między bogatymi i biednymi, słyszymy o tym, że to niesprawiedliwe, że jedni zarabiają dwudziestokrotnie więcej od drugich. To są wartości względne. Prawica mówi o podnoszeniu średniego poziomu życia. To są wartości bezwzględne. Różnica jest taka, że po to aby poprawić bezwzględny poziom życia to trzeba stworzyć warunki, w których wszystkim będzie się przeciętnie żyło lepiej. Po to, by zmniejszyć różnicę wystarczy sprawić, by pogorszyć jakość życia tych, którym dziś jest lepiej. I to jest dużo prostsze. Równanie w dół jest zawsze prostsze, tylko że do niczego dobrego nie prowadzi.
W normalnym kraju pani Eriksson byłaby wychwalana przez gazety, a szkoły prześcigałyby się z ofertami pracy dla niej. Co ja mówię! Nawet w PRL zostałaby odznaczona dyplomem przodownika pracy, orderem uśmiechu, a Polska Kronika Filmowa pokazywałaby ją jako przykład do naśladowania. Eurosocjalizm jest dużo gorszy nawet od PRLu, bo w bezwzględny sposób niszczy tych, którzy chcą i potrafią dać z siebie więcej niż inni.
Jeśli eurosocjalizm będzie postępował w kierunku, w którym postępuje, to doczekamy ulicznych łapanek ładnych dziewcząt i przymusowego ich oszpecania, by nie dyskryminować brzydul. Jak się nie da, żeby wszystkie były piękne, to niech chociaż wszystkie będą brzydkie, jak w piosence.
Proszę zwrócić uwagę, jak rozumują socjaliści: jeśli jedna szkoła serwuje dobre posiłki, to uczniowie z pozostałych, serwujących posiłki przeciętne, są pokrzywdzeni, ale nie przez kiepskie kucharki w ich szkołach, tylko przez dobrą kucharkę w szkole sąsiadów. Jeśli zaś wszystkie szkoły serwują przeciętne posiłki, to nikt nie jest pokrzywdzony. Nie potrafię tego pojąć. Przecież, skoro uczniowie o przeciętnym jadłospisie są krzywdzeni, to zmuszając kucharkę z Falun do zniżenia jakości posiłków do tego samego poziomu krzywdzi się uczniów szkoły w której pracuje. Ta decyzja sprawia, że w Dalarnie jest o jedną szkołę, w której uczniowie są pokrzywdzeni, więcej. Tak czy nie? Skoro przeciętne posiłki są krzywdzące to tak musi być.
Otóż nie, powyższe wnioskowanie opiera się bowiem na logicznym rozumowaniu, które jest socjalistom obce ideowo. Socjalizm jest ustrojem opartym na zawiści. Poziom życia, bogactwo nie są wartościami bezwzględnymi tylko zależą od poziomu bogactwa i życia sąsiada. Dla socjalistów lepsza jest sytuacja, gdzie wszystkie szwedzkie dzieci jedzą kamienie, niżby polowa z nich miała jeść kanapki na pieczywie ze sklepu, a druga kanapki na świeżo pieczonych rogalikach.
Z tej przyczyny, gdy wypowiadają się lewicowi politycy, słyszymy o konieczności niwelowania różnic między bogatymi i biednymi, słyszymy o tym, że to niesprawiedliwe, że jedni zarabiają dwudziestokrotnie więcej od drugich. To są wartości względne. Prawica mówi o podnoszeniu średniego poziomu życia. To są wartości bezwzględne. Różnica jest taka, że po to aby poprawić bezwzględny poziom życia to trzeba stworzyć warunki, w których wszystkim będzie się przeciętnie żyło lepiej. Po to, by zmniejszyć różnicę wystarczy sprawić, by pogorszyć jakość życia tych, którym dziś jest lepiej. I to jest dużo prostsze. Równanie w dół jest zawsze prostsze, tylko że do niczego dobrego nie prowadzi.
W normalnym kraju pani Eriksson byłaby wychwalana przez gazety, a szkoły prześcigałyby się z ofertami pracy dla niej. Co ja mówię! Nawet w PRL zostałaby odznaczona dyplomem przodownika pracy, orderem uśmiechu, a Polska Kronika Filmowa pokazywałaby ją jako przykład do naśladowania. Eurosocjalizm jest dużo gorszy nawet od PRLu, bo w bezwzględny sposób niszczy tych, którzy chcą i potrafią dać z siebie więcej niż inni.
Jeśli eurosocjalizm będzie postępował w kierunku, w którym postępuje, to doczekamy ulicznych łapanek ładnych dziewcząt i przymusowego ich oszpecania, by nie dyskryminować brzydul. Jak się nie da, żeby wszystkie były piękne, to niech chociaż wszystkie będą brzydkie, jak w piosence.
środa, 3 października 2012
Lekko mówi się o morderstwie tym, którym ono nie grozi
Kilka dni temu w sejmie odbyła się debata na temat prawa aborcyjnego. Omawiane były dwa projekty. Solidarna Polska słusznie domaga się zakazu aborcji eugenicznej, a Ruch Palikota całkowitej liberalizacji przepisów aborcyjnych, tak, by w pierwszym trymestrze można było zamordować dziecko na podstawie widzijejsię matki, a w przypadku zaistnienia pewnych okoliczności - by ten "zabieg" dozwolony był nawet do końca drugiego trymestru.
Wielkie obrzydzenie wywołuje we mnie słuchanie ludzi, którzy sprzeciwiają się karze śmierci dla brutalnego mordercy, zasądzanej przez bezstronny sąd, a godzą się na wydarcie niewinnego dziecka z łona matki, na podstawie jej kaprysu. Ludzi, którzy udają święcie oburzonych, gdy ktoś deprecjonuje znaczenie zawodów sportowych dla niepełnosprawnych, a chwilę potem chcą tych niepełnosprawnych mordować, zanim jeszcze się narodzą. Ludzi, którzy płaczą, gdy kury mają za małe klatki, gdy psy są trzymane na łańcuchu, gdy kocięta są topione w stawie, a bez wahania walczą o prawo każdej kobiety do zabicia własnego dziecka. Ludzi, którzy domagają się tego, by właściciel mieszkania nie miał prawa wyrzucić na ulicę oszusta, pijaka i awanturnika, który nie płaci czynszu za mieszkanie i rachunków, a jednocześnie nie widzą zła w wyrzuceniu na śmietnik bezbronnego dziecka, z jego naturalnego "domu". Ktoś taki to bydlę, a nie Człowiek.
Bydlę myśli tylko o tym, co widzi. Nie widzi człowieka, który właśnie powstaje. Nie widzi tego człowieka za lat dwadzieścia, czy pięćdziesiąt. Nie widzi tworzącego się przyszłego pokolenia. Nie widzi nic, bo widzieć nie chce.
Kluby SLD i Ruchu Palikota chcą odrzucenia projektu ustawy, który zaostrza przepisy dopuszczające przerywanie ciąży.To sadyzm - mówił o propozycji Solidarnej Polski Dariusz Dziadzio z RP. - Ile trzeba mieć w sobie sadyzmu, by zmuszać ludzi, żeby cierpieli - i rodzice, i dzieci. Jakimi wartościami trzeba się kierować, żeby takie sadystyczne rozwiązania proponować? - pytał Dziadzio.
Ten palikotlerowiec sadyzmem nazywa ochronę życia nienarodzonych dzieci i kwestionuje wartości, którymi kierują się przeciwnicy aborcji. To już nawet nie jest zwykłe bydlę, to jest bydlę z tupetem.
Kobieta, która nie chce mieć dzieci, zawsze znajdzie sposób, żeby ciążę przerwać - powiedziała Zofia Popiołek (RP) tym samym uzasadniając legalizację morderstwa, gwałtu i kradzieży. Przecież ktoś, kto chce zamordować, zgwałcić i ukraść zawsze znajdzie na to sposób, więc zabranianie tego jest złe i niebezpieczne dla samego bandyty.
Takie są ICH argumenty. Oczywiście że jest to bełkot bez sensu - jak napisałem już na początku, popieranie prawa do zabijania dzieci przez ludzi, którzy zrobią wszystko, by ratować morderców, zwierzęta i meneli brzmi idiotycznie pod każdym względem. Podobnie jak głoszenie haseł typu 77 procent przywódców przeciwnych aborcji to mężczyźni, z których 100 procent nie zajdzie w ciążę, przy całkowitej ignorancji dla faktu, że 100 procent osób opowiadających się za prawem do aborcji to ludzie, którzy zostali urodzeni i 100 procent z nich nie zostanie wyskrobanych.
To nie są żadne argumenty. To jest tylko oszukiwanie siebie. Odwracanie głowy, by nie widzieć okrucieństwa i udawanie, że wszystko jest w porządku. Próba zagłuszenia własnego sumienia i faktu, że zło jest złem.
Kontynuacja tematu
Wielkie obrzydzenie wywołuje we mnie słuchanie ludzi, którzy sprzeciwiają się karze śmierci dla brutalnego mordercy, zasądzanej przez bezstronny sąd, a godzą się na wydarcie niewinnego dziecka z łona matki, na podstawie jej kaprysu. Ludzi, którzy udają święcie oburzonych, gdy ktoś deprecjonuje znaczenie zawodów sportowych dla niepełnosprawnych, a chwilę potem chcą tych niepełnosprawnych mordować, zanim jeszcze się narodzą. Ludzi, którzy płaczą, gdy kury mają za małe klatki, gdy psy są trzymane na łańcuchu, gdy kocięta są topione w stawie, a bez wahania walczą o prawo każdej kobiety do zabicia własnego dziecka. Ludzi, którzy domagają się tego, by właściciel mieszkania nie miał prawa wyrzucić na ulicę oszusta, pijaka i awanturnika, który nie płaci czynszu za mieszkanie i rachunków, a jednocześnie nie widzą zła w wyrzuceniu na śmietnik bezbronnego dziecka, z jego naturalnego "domu". Ktoś taki to bydlę, a nie Człowiek.
Bydlę myśli tylko o tym, co widzi. Nie widzi człowieka, który właśnie powstaje. Nie widzi tego człowieka za lat dwadzieścia, czy pięćdziesiąt. Nie widzi tworzącego się przyszłego pokolenia. Nie widzi nic, bo widzieć nie chce.
Kluby SLD i Ruchu Palikota chcą odrzucenia projektu ustawy, który zaostrza przepisy dopuszczające przerywanie ciąży.To sadyzm - mówił o propozycji Solidarnej Polski Dariusz Dziadzio z RP. - Ile trzeba mieć w sobie sadyzmu, by zmuszać ludzi, żeby cierpieli - i rodzice, i dzieci. Jakimi wartościami trzeba się kierować, żeby takie sadystyczne rozwiązania proponować? - pytał Dziadzio.
Ten palikotlerowiec sadyzmem nazywa ochronę życia nienarodzonych dzieci i kwestionuje wartości, którymi kierują się przeciwnicy aborcji. To już nawet nie jest zwykłe bydlę, to jest bydlę z tupetem.
Kobieta, która nie chce mieć dzieci, zawsze znajdzie sposób, żeby ciążę przerwać - powiedziała Zofia Popiołek (RP) tym samym uzasadniając legalizację morderstwa, gwałtu i kradzieży. Przecież ktoś, kto chce zamordować, zgwałcić i ukraść zawsze znajdzie na to sposób, więc zabranianie tego jest złe i niebezpieczne dla samego bandyty.
Takie są ICH argumenty. Oczywiście że jest to bełkot bez sensu - jak napisałem już na początku, popieranie prawa do zabijania dzieci przez ludzi, którzy zrobią wszystko, by ratować morderców, zwierzęta i meneli brzmi idiotycznie pod każdym względem. Podobnie jak głoszenie haseł typu 77 procent przywódców przeciwnych aborcji to mężczyźni, z których 100 procent nie zajdzie w ciążę, przy całkowitej ignorancji dla faktu, że 100 procent osób opowiadających się za prawem do aborcji to ludzie, którzy zostali urodzeni i 100 procent z nich nie zostanie wyskrobanych.
To nie są żadne argumenty. To jest tylko oszukiwanie siebie. Odwracanie głowy, by nie widzieć okrucieństwa i udawanie, że wszystko jest w porządku. Próba zagłuszenia własnego sumienia i faktu, że zło jest złem.
Kontynuacja tematu
poniedziałek, 1 października 2012
Debiurokracja
Kiedy mówię o konieczności redukcji biurokracji do niezbędnego minimum, wiele osób, również tych, które uważają się za anty-socjalistów, protestuje. Mówią o okresach przejściowych i że nie należy tego robić tak radykalnie. Kiedy ja postuluję zniesienie obowiązku szkolnego, oni mówią, żeby go nie znosić całkowicie, bo Polskę zaleją analfabeci, więc należy pozostawić obowiązek, ale skrócić go tak, by każdy opanował naukę pisania, czytania i arytmetykę. Kiedy ja protestuję przeciwko obowiązkowym ubezpieczeniom zdrowotnym, oni mówią o ciężkich, drogich i niezwykle rzadkich chorobach, które muszą być leczone przez państwo. Ja oczywiście rozumiem, że za ich poglądami stoją szlachetne idee i cele. A są to dokładnie te same cele, które przyświecają socjalistom z krwi i kości, którzy domagają się w imię ich realizacji zwiększenia regulacji wszystkiego, dla naszego dobra.
Ludzie jednak często zapominają, że biurokracja bardziej przypomina żywy organizm niż martwy przedmiot. Duży kamień można oszlifować, zrobić z niego małą kulkę, lub figurkę, a ten nią pozostanie. Walka z biurokracją dużo bardziej przypomina walkę z karaluchami, szczurami, lub grzybem na ścianie. Jeśli chcę się pozbyć szkodników, to muszę pozbyć się ich wszystkich od razu. Jeśli tego nie zrobię, to na dłuższą metę wyświadczam im przysługę.
Jeśli ktoś wzywa specjalistę od deratyzacji, to robi to po to, by pozbyć się szczurów, czy po to, by ograniczyć ich liczbę? Czy ktoś powie temu specjaliście: panie, wytruj pan połowę albo: 80 procent, ale trochę mi pan ich zostaw? Oczywiście, że nie! Bo jest to tylko kwestią czasu, kiedy szczury te rozmnożą się do dawnej liczby. A będą to dużo zdrowsze i bardziej odporne szczury, bo wytrute zostały te najsłabsze.
To samo jest z biurokratami. Oni też się mnożą. Trochę wolniej niż szczury, ale dużo chętniej i w sposób dużo ohydniejszy. Jeśli zniesiemy przymus szkolny całkowicie, to pozbędziemy się wszystkich szczurów z tej dziedziny życia, razem z całym ministerstwem edukacji. Jeśli zaś tylko ograniczymy ten przymus, to znaczy, że pozbywamy się kilku szeregowych urzędników, ale pozostawiamy te najgorsze szkodniki na samej górze, które tworzą zasady, według których działa reszta. Tych, którzy ustalają program i zakres obowiązku szkolnego. I jest tylko kwestią czasu, kiedy ich władza powróci do dawnego zakresu. I dużo lepiej się okopią na swoich stanowiskach, by uniknąć tej redukcji na przyszłość.
Jeśli zlikwidujemy służbę zdrowia, to pozbędziemy się wszystkich karaluchów, którzy żerują na naszym zdrowiu. Każdy z nas będzie mógł sam zadbać o swoje zdrowie w taki sposób, w jaki chce. Ale jeśli te karaluchy tylko trochę podtrujemy i powiemy, że są pewne sytuacje, w których to oni mają się zająć chorym, to oni się nim zajmą na cacy. I już oni zadbają, by koszyk tych sytuacji stale się powiększał.
Jeśli chcemy walczyć z biurokracją, to trzeba to robić na całego. Czy to będą szczury zajmujące się edukacją, karaluchy ze służby zdrowia, korniki w budownictwie, grzyb na rolnictwie, pijawki na gospodarce, czy inne szkodniki żrące owoce naszej ciężkiej pracy. W pierwszej kolejności należy wytruć do ostatniego pasożyty z tych dziedzin, w których są one zbędne, jak edukacja, zdrowie, gospodarka itp, a następnie ograniczyć do całkowitego minimum ich liczbę w organach niezbędnych do funkcjonowania państwa, prawnie zakazać im rozmnażania się i cały czas patrzeć na łapki. Tak by każdy wiedział, co który robal robi i który już jest niepotrzebny.
Ludzie jednak często zapominają, że biurokracja bardziej przypomina żywy organizm niż martwy przedmiot. Duży kamień można oszlifować, zrobić z niego małą kulkę, lub figurkę, a ten nią pozostanie. Walka z biurokracją dużo bardziej przypomina walkę z karaluchami, szczurami, lub grzybem na ścianie. Jeśli chcę się pozbyć szkodników, to muszę pozbyć się ich wszystkich od razu. Jeśli tego nie zrobię, to na dłuższą metę wyświadczam im przysługę.
Jeśli ktoś wzywa specjalistę od deratyzacji, to robi to po to, by pozbyć się szczurów, czy po to, by ograniczyć ich liczbę? Czy ktoś powie temu specjaliście: panie, wytruj pan połowę albo: 80 procent, ale trochę mi pan ich zostaw? Oczywiście, że nie! Bo jest to tylko kwestią czasu, kiedy szczury te rozmnożą się do dawnej liczby. A będą to dużo zdrowsze i bardziej odporne szczury, bo wytrute zostały te najsłabsze.
To samo jest z biurokratami. Oni też się mnożą. Trochę wolniej niż szczury, ale dużo chętniej i w sposób dużo ohydniejszy. Jeśli zniesiemy przymus szkolny całkowicie, to pozbędziemy się wszystkich szczurów z tej dziedziny życia, razem z całym ministerstwem edukacji. Jeśli zaś tylko ograniczymy ten przymus, to znaczy, że pozbywamy się kilku szeregowych urzędników, ale pozostawiamy te najgorsze szkodniki na samej górze, które tworzą zasady, według których działa reszta. Tych, którzy ustalają program i zakres obowiązku szkolnego. I jest tylko kwestią czasu, kiedy ich władza powróci do dawnego zakresu. I dużo lepiej się okopią na swoich stanowiskach, by uniknąć tej redukcji na przyszłość.
Jeśli zlikwidujemy służbę zdrowia, to pozbędziemy się wszystkich karaluchów, którzy żerują na naszym zdrowiu. Każdy z nas będzie mógł sam zadbać o swoje zdrowie w taki sposób, w jaki chce. Ale jeśli te karaluchy tylko trochę podtrujemy i powiemy, że są pewne sytuacje, w których to oni mają się zająć chorym, to oni się nim zajmą na cacy. I już oni zadbają, by koszyk tych sytuacji stale się powiększał.
Jeśli chcemy walczyć z biurokracją, to trzeba to robić na całego. Czy to będą szczury zajmujące się edukacją, karaluchy ze służby zdrowia, korniki w budownictwie, grzyb na rolnictwie, pijawki na gospodarce, czy inne szkodniki żrące owoce naszej ciężkiej pracy. W pierwszej kolejności należy wytruć do ostatniego pasożyty z tych dziedzin, w których są one zbędne, jak edukacja, zdrowie, gospodarka itp, a następnie ograniczyć do całkowitego minimum ich liczbę w organach niezbędnych do funkcjonowania państwa, prawnie zakazać im rozmnażania się i cały czas patrzeć na łapki. Tak by każdy wiedział, co który robal robi i który już jest niepotrzebny.
środa, 26 września 2012
Nie potykam się, bo nie zastanawiam się nad każdym krokiem
Liczba urzędników w Polsce jest ogromna. Ile dokładnie - trudno powiedzieć, zależy to głównie od metody liczenia. Tak czy inaczej jest to cała zgraja ludzi, którzy mają bardzo przyjemne i wygodne posady, na których utrzymaniu im bardzo zależy. By ich nie stracić, muszą co chwila udowadniać jak bardzo są nam, ciężko na nich pracującym Polakom, potrzebni.
Efektem są budowane za nasze pieniądze "Piramidy Wałęsy", czyli coś zupełnie bezużytecznego, absurdalnego, aby tylko zająć czymś urzędnicze ręce. Są to nikomu niepotrzebne przepisy i rozporządzenia regulujące wszystko co się da, a które tak naprawdę tylko szkodzą.
Oto kilka dni temu w Dzienniku ustaw ukazało się Rozporządzenie Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej z dnia 13 lipca 2012 r. w sprawie szkolenia osób ubiegających się o uprawnienia do kierowania pojazdami, instruktorów i wykładowców. Rozporządzenie to mówi jak należy prowadzić samochód. Opisuje bardzo dokładnie, jak mają przemieszczać się dłonie kierowcy, w czasie wykonywania skrętu, jakim ruchem zmieniać biegi, gdzie ma się znajdować lewa pięta kierowcy i tak dalej, bardzo szczegółowo. Twórcy rozporządzenia zdają się zapominać o tym, że celem nauki jazdy jest umiejętność panowania nad pojazdem, a nie to, czy trzymam kierownicę "na godzinie dwunastej", czy na kwadrans po ósmej.
Sam pobieżnie przejrzałem te zalecenia porównując je z moim stylem prowadzenia samochodu i stwierdziłem, że do kilku z podanych reguł nie stosuję się i nigdy się nie stosowałem. Piszę, że tylko do kilku, bo większości przypadków nie byłem nawet w stanie przypomnieć sobie, siedząc przed komputerem, a nie w samochodzie, "jak ja to robię". Robię to po prostu naturalnie, bezmyślnie, nie zastanawiając się nad każdą kończyną i nad każdym ruchem. Jakoś zawsze dojeżdżam bezpiecznie do celu.
Tak jak ta stonoga z historyjki, która nigdy nie miała problemu z marszem, dopóki złośliwy chrabąszcz nie zapytał jej, w jakiej kolejności przebiera nogami. Stonoga zaczęła o tym myśleć i natychmiast poplątały jej się nogi. Póki o tym nie myślała póty wszystko było dobrze.
I to samo jest z kierowcami. Kierowca, który całą swoją uwagę skupia na prawidłowym ułożeniu dłoni, na tym by w odpowiednim momencie zmienić bieg otwartą dłonią prawej ręki prowadząc dźwignię przy lewej krawędzi w linii prostej - z zaakcentowaniem przejścia przez bieg neutralny i innych zupełnie nieistotnych szczegółach, a nie na sytuacji na drodze i torze ruchu pojazdu, to zły kierowca.
Obawiam się tylko, że po tej lekturze, prowadząc samochód będę sam teraz myślał o tym, jak zmieniam biegi, skręcam, czy włączam wycieraczki, zamiast skupić się na tym, na czym kierowca skupiać się powinien. Postaram się na nic nie wpaść.
Efektem są budowane za nasze pieniądze "Piramidy Wałęsy", czyli coś zupełnie bezużytecznego, absurdalnego, aby tylko zająć czymś urzędnicze ręce. Są to nikomu niepotrzebne przepisy i rozporządzenia regulujące wszystko co się da, a które tak naprawdę tylko szkodzą.
Oto kilka dni temu w Dzienniku ustaw ukazało się Rozporządzenie Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej z dnia 13 lipca 2012 r. w sprawie szkolenia osób ubiegających się o uprawnienia do kierowania pojazdami, instruktorów i wykładowców. Rozporządzenie to mówi jak należy prowadzić samochód. Opisuje bardzo dokładnie, jak mają przemieszczać się dłonie kierowcy, w czasie wykonywania skrętu, jakim ruchem zmieniać biegi, gdzie ma się znajdować lewa pięta kierowcy i tak dalej, bardzo szczegółowo. Twórcy rozporządzenia zdają się zapominać o tym, że celem nauki jazdy jest umiejętność panowania nad pojazdem, a nie to, czy trzymam kierownicę "na godzinie dwunastej", czy na kwadrans po ósmej.
Sam pobieżnie przejrzałem te zalecenia porównując je z moim stylem prowadzenia samochodu i stwierdziłem, że do kilku z podanych reguł nie stosuję się i nigdy się nie stosowałem. Piszę, że tylko do kilku, bo większości przypadków nie byłem nawet w stanie przypomnieć sobie, siedząc przed komputerem, a nie w samochodzie, "jak ja to robię". Robię to po prostu naturalnie, bezmyślnie, nie zastanawiając się nad każdą kończyną i nad każdym ruchem. Jakoś zawsze dojeżdżam bezpiecznie do celu.
Tak jak ta stonoga z historyjki, która nigdy nie miała problemu z marszem, dopóki złośliwy chrabąszcz nie zapytał jej, w jakiej kolejności przebiera nogami. Stonoga zaczęła o tym myśleć i natychmiast poplątały jej się nogi. Póki o tym nie myślała póty wszystko było dobrze.
I to samo jest z kierowcami. Kierowca, który całą swoją uwagę skupia na prawidłowym ułożeniu dłoni, na tym by w odpowiednim momencie zmienić bieg otwartą dłonią prawej ręki prowadząc dźwignię przy lewej krawędzi w linii prostej - z zaakcentowaniem przejścia przez bieg neutralny i innych zupełnie nieistotnych szczegółach, a nie na sytuacji na drodze i torze ruchu pojazdu, to zły kierowca.
Obawiam się tylko, że po tej lekturze, prowadząc samochód będę sam teraz myślał o tym, jak zmieniam biegi, skręcam, czy włączam wycieraczki, zamiast skupić się na tym, na czym kierowca skupiać się powinien. Postaram się na nic nie wpaść.
poniedziałek, 24 września 2012
Dyskryminacja w imię równości
Socjalizm w dużej mierze polega na wybijaniu klina klinem. Różnica polega na tym, że klin wybijający jest zazwyczaj dużo większy, czyni większe szkody i jest trudniejszy do wybicia, niż klin wybity. Bardzo dobrym przykładem jest walka z bardzo ogólnie pojętą "nietolerancją" polegająca na braku tolerancji dla zachowań i wypowiedzi odbiegających od politycznie poprawnych frazesów.
Innym takim klinem są parytety. Oto Bundesrat przyjął ustawę, która wymusza na czołowych niemieckich firmach, by w ich zarządach przynajmniej 40 procent stanowiły kobiety (czytanka). Ustawa oczywiście powstała w imię zagwarantowania równości płci, a w rzeczywistości wprowadza nierówność. Oto bowiem kobiety mają zagwarantowane te swoje 40 procent, mężczyźni - nie. Ustawa ta mówi wprost, że liczba kobiet w zarządzie dużej spółki ma wynosić od 40 do 100 procent, natomiast, czego ustawa nie mówi wprost, ale implikuje w oczywisty sposób, mężczyzn w tym zarządzie ma być najwyżej 60 procent. Innymi słowy zarząd, w którym są same kobiety jest legalny, a zarząd składający się z samych mężczyzn - nie. Gdzie tu jest równość?
Współpracowałem kiedyś z firmą, której właścicielka była zaangażowaną feministką, która walczyła o parytety wszelkiego rodzaju - o 30 procent kobiet w parlamencie, o to by firmy zatrudniały 30 procent kobiet. Dziwnym trafem w całej tej czterdziesto-, czy pięćdziesięcioosobowej firmie zatrudniony był tylko jeden mężczyzna - do sprzątania. Znamiennym jest fakt, że firma ta dość prędko zniknęła z rynku w wyniku wewnętrznych sporów.
Oczywiście daleki jestem temu, by żądać, by mężczyźni również mieli zagwarantowane parytety na tym samym poziomie co kobiety. Moim celem jest tylko wytknięcie hipokryzji "wyrównywaczy". W zarządzie firmy czy też w parlamencie płeć nie powinna grać żadnej roli. Ich członkami powinni być ludzie, którzy wiedzą co robią. W przeciwnym razie dojdziemy do absurdów, takich jak wyrzucanie z zarządu profesjonalistów, którzy dobrze znają się na swoim fachu po to by zatrudnić na ich miejsce ludzi, którzy może mniej się nadają na stanowisko, ale ich zatrudnienia domaga się państwo, któremu jest wszystko jedno, czy firma będzie zarządzana rozsądnie, czy też nie.
Innym takim klinem są parytety. Oto Bundesrat przyjął ustawę, która wymusza na czołowych niemieckich firmach, by w ich zarządach przynajmniej 40 procent stanowiły kobiety (czytanka). Ustawa oczywiście powstała w imię zagwarantowania równości płci, a w rzeczywistości wprowadza nierówność. Oto bowiem kobiety mają zagwarantowane te swoje 40 procent, mężczyźni - nie. Ustawa ta mówi wprost, że liczba kobiet w zarządzie dużej spółki ma wynosić od 40 do 100 procent, natomiast, czego ustawa nie mówi wprost, ale implikuje w oczywisty sposób, mężczyzn w tym zarządzie ma być najwyżej 60 procent. Innymi słowy zarząd, w którym są same kobiety jest legalny, a zarząd składający się z samych mężczyzn - nie. Gdzie tu jest równość?
Współpracowałem kiedyś z firmą, której właścicielka była zaangażowaną feministką, która walczyła o parytety wszelkiego rodzaju - o 30 procent kobiet w parlamencie, o to by firmy zatrudniały 30 procent kobiet. Dziwnym trafem w całej tej czterdziesto-, czy pięćdziesięcioosobowej firmie zatrudniony był tylko jeden mężczyzna - do sprzątania. Znamiennym jest fakt, że firma ta dość prędko zniknęła z rynku w wyniku wewnętrznych sporów.
Oczywiście daleki jestem temu, by żądać, by mężczyźni również mieli zagwarantowane parytety na tym samym poziomie co kobiety. Moim celem jest tylko wytknięcie hipokryzji "wyrównywaczy". W zarządzie firmy czy też w parlamencie płeć nie powinna grać żadnej roli. Ich członkami powinni być ludzie, którzy wiedzą co robią. W przeciwnym razie dojdziemy do absurdów, takich jak wyrzucanie z zarządu profesjonalistów, którzy dobrze znają się na swoim fachu po to by zatrudnić na ich miejsce ludzi, którzy może mniej się nadają na stanowisko, ale ich zatrudnienia domaga się państwo, któremu jest wszystko jedno, czy firma będzie zarządzana rozsądnie, czy też nie.
sobota, 22 września 2012
Oskarżony o to, co komuś się wydawało
To trzeba przeczytać (sznurek).
Do licha ciężkiego, w jakim ja świecie żyję?! Czy ludziom już do reszty rozum poodbierało? Człowiekowi grozi osiem lat więzienia za to, że zostawił na kilka minut w sklepie torbę z mikrofonami. Za zgodą ekspedientki. Słowo daję, że jest to najgłupsza rzecz o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
Przecież nawet gdyby ten dziennikarz nie uzyskał pozwolenia ekspedientki, albo postawił torbę i o niej zapomniał, to nie ma mowy o żadnym zagrożeniu. Jak zatem można o nim mówić w tej sytuacji? Przecież nie ma żadnej różnicy między pakunkiem pozostawionym za zgodą sprzedawcy, a pakunkiem zostawionym przez samego sprzedawcę. Innymi słowy sprawa ta pokazuje, że jeśli ja sam osobiście w moim własnym sklepie postawię moją torbę, a jakiś idiota zadzwoni na policję, to mogę odpowiadać za "stworzenie zagrożenia" i iść do więzienia na osiem lat! Przecież to się w głowie nie mieści.
Kiedy "Nowy Ekran" strugał kretynów i podkładał "bomby" na "Centralnym", ja wyśmiewałem ich głupotę (tu i tam). Jakże naiwny był to śmiech. Okazało się, że redaktorzy NE mieli więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby bowiem stało się było to, co według nich stać się powinno było, czyli ich "bagaż" kogoś byłby zaniepokoił, to pan Pietkun mógłby dziś swoje artykuły posyłać z więzienia. Ale kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Jeśli wówczas bili na alarm, jacy jesteśmy zagrożeni i jakie śmiertelne niebezpieczeństwo kryje się w każdej pozostawionej bez opieki torbie, to tu jest świetny przykład, co się dzieje, gdy spełniają się nieprzemyślane życzenia.
Jarosław Barnaś przeprosił i wyraził skruchę. Za co? Przecież on nie zrobił nic złego! Otóż oskarżony jest nie o to, co zrobił, tylko o to, co komuś innemu wydawało się, że zrobił. Wyobraźmy sobie, że widzę pana Barnasia na ulicy i sobie myślę: "długie włosy, nieogolony, spojrzenie jakieś takie spode łba - jak nic morderca!". Dzwonię więc na policję i mówię przerażony, że zobaczyłem faceta, który chyba jest mordercą. Policja przyjeżdża i zatrzymuje pana Barnasia. Śledztwo wykazuje, że nikogo nie zamordował, ale mimo to pan Barnaś staje przed sądem oskarżony o morderstwo tylko dlatego, że mnie się wydawało. Gdzie tu sens? A logicznie jest to dokładnie to samo. Przecież pan Barnaś oskarżony jest o spowodowanie zagrożenia, mimo, że jest JASNE, że żadnego zagrożenia nie spowodował.
Paragraf, na mocy którego postawiono to oskarżenie brzmi: Kto wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8
Pan Barnaś ani nikogo nie alarmował o zagrożeniu, ani nie próbował wywołać przekonania, że takie zagrożenie istnieje - przecież nawet otrzymał pozwolenie ekspedientki. Gdyby wywołał w niej przekonanie, że w torbie jest bomba, to musiałaby być idiotką, by zgodzić się na jej przechowanie. Gdzie zatem paragraf ten dotyczy pana Barnasia?
Powiedziałbym, że prokuratura nie ma żadnych podstaw i że ten proces to farsa, którą sąd zakończy w kilka minut, puszczając domniemanego zamachowca wolno i obsobaczając prokuraturę za zawracanie "gitary". Ale tego nie powiem. Za każdym bowiem razem, gdy piszę "głupiej być nie może", los, w postaci naszego państwa, zdaje się traktować to jako wyzwanie, czego efektem są takie "kwiatki", jak ten.
Życzę powodzenia panu Jarosławowi Banasiowi.
Do licha ciężkiego, w jakim ja świecie żyję?! Czy ludziom już do reszty rozum poodbierało? Człowiekowi grozi osiem lat więzienia za to, że zostawił na kilka minut w sklepie torbę z mikrofonami. Za zgodą ekspedientki. Słowo daję, że jest to najgłupsza rzecz o jakiej kiedykolwiek słyszałem.
Przecież nawet gdyby ten dziennikarz nie uzyskał pozwolenia ekspedientki, albo postawił torbę i o niej zapomniał, to nie ma mowy o żadnym zagrożeniu. Jak zatem można o nim mówić w tej sytuacji? Przecież nie ma żadnej różnicy między pakunkiem pozostawionym za zgodą sprzedawcy, a pakunkiem zostawionym przez samego sprzedawcę. Innymi słowy sprawa ta pokazuje, że jeśli ja sam osobiście w moim własnym sklepie postawię moją torbę, a jakiś idiota zadzwoni na policję, to mogę odpowiadać za "stworzenie zagrożenia" i iść do więzienia na osiem lat! Przecież to się w głowie nie mieści.
Kiedy "Nowy Ekran" strugał kretynów i podkładał "bomby" na "Centralnym", ja wyśmiewałem ich głupotę (tu i tam). Jakże naiwny był to śmiech. Okazało się, że redaktorzy NE mieli więcej szczęścia niż rozumu. Gdyby bowiem stało się było to, co według nich stać się powinno było, czyli ich "bagaż" kogoś byłby zaniepokoił, to pan Pietkun mógłby dziś swoje artykuły posyłać z więzienia. Ale kto sieje wiatr ten zbiera burzę. Jeśli wówczas bili na alarm, jacy jesteśmy zagrożeni i jakie śmiertelne niebezpieczeństwo kryje się w każdej pozostawionej bez opieki torbie, to tu jest świetny przykład, co się dzieje, gdy spełniają się nieprzemyślane życzenia.
Jarosław Barnaś przeprosił i wyraził skruchę. Za co? Przecież on nie zrobił nic złego! Otóż oskarżony jest nie o to, co zrobił, tylko o to, co komuś innemu wydawało się, że zrobił. Wyobraźmy sobie, że widzę pana Barnasia na ulicy i sobie myślę: "długie włosy, nieogolony, spojrzenie jakieś takie spode łba - jak nic morderca!". Dzwonię więc na policję i mówię przerażony, że zobaczyłem faceta, który chyba jest mordercą. Policja przyjeżdża i zatrzymuje pana Barnasia. Śledztwo wykazuje, że nikogo nie zamordował, ale mimo to pan Barnaś staje przed sądem oskarżony o morderstwo tylko dlatego, że mnie się wydawało. Gdzie tu sens? A logicznie jest to dokładnie to samo. Przecież pan Barnaś oskarżony jest o spowodowanie zagrożenia, mimo, że jest JASNE, że żadnego zagrożenia nie spowodował.
Paragraf, na mocy którego postawiono to oskarżenie brzmi: Kto wiedząc, że zagrożenie nie istnieje, zawiadamia o zdarzeniu, które zagraża życiu lub zdrowiu wielu osób lub mieniu w znacznych rozmiarach lub stwarza sytuację, mającą wywołać przekonanie o istnieniu takiego zagrożenia, czym wywołuje czynność instytucji użyteczności publicznej lub organu ochrony bezpieczeństwa, porządku publicznego lub zdrowia mającą na celu uchylenie zagrożenia, podlega karze pozbawienia wolności od 6 miesięcy do lat 8
Pan Barnaś ani nikogo nie alarmował o zagrożeniu, ani nie próbował wywołać przekonania, że takie zagrożenie istnieje - przecież nawet otrzymał pozwolenie ekspedientki. Gdyby wywołał w niej przekonanie, że w torbie jest bomba, to musiałaby być idiotką, by zgodzić się na jej przechowanie. Gdzie zatem paragraf ten dotyczy pana Barnasia?
Powiedziałbym, że prokuratura nie ma żadnych podstaw i że ten proces to farsa, którą sąd zakończy w kilka minut, puszczając domniemanego zamachowca wolno i obsobaczając prokuraturę za zawracanie "gitary". Ale tego nie powiem. Za każdym bowiem razem, gdy piszę "głupiej być nie może", los, w postaci naszego państwa, zdaje się traktować to jako wyzwanie, czego efektem są takie "kwiatki", jak ten.
Życzę powodzenia panu Jarosławowi Banasiowi.
poniedziałek, 17 września 2012
Żeby życie miało smaczek...
Pan premier, Donald Tusk wystąpił był na Kongresie Kobiet. Jak się wlezie między wrony, trzeba krakać jak i one: poziom wypowiedzi premiera zrównał się z poziomem myślenia feministycznych aktywistek, czego efektem było, że jego słowa były jeszcze bardziej bezmyślne, niż zazwyczaj (sznurek).
Premier opowiedział się za tym, by listy wyborcze do parlamentu były budowane metodą "suwakową", czyli poprzez naprzemienne umieszczenie kobiet i mężczyzn. - Tak, aby te miejsca "biorące" były nie tylko dla facetów, tak jak to jest w większości partii do tej pory - podkreślił Tusk.
Jest to oczywiście wypowiedź seksistowska - premier wprowadza do polityki rozróżnienie płci, co w polityce nie powinno mieć miejsca. Polityka wybieramy ze względu na jego doświadczenie i obietnice, a nie ze względu na to, czy jest mężczyzną, czy nie. Ale to tylko drobne spostrzeżenie.
Bardzo łatwo w tej wypowiedzi przeoczyć dużo istotniejszą sprawę. Pan premier podważa podstawę demokracji jaką znamy, bo wprost sugeruje, że wyborcy nie głosują na najlepszych ich zdaniem reprezentantów swoich interesów, tylko że przy wyborze biorą pod uwagę takie rzeczy jak pozycja na liście (miejsca "biorące"), która nie powinna mieć żadnego znaczenia dla świadomego wyborcy. Ale pan Tusk słusznie tu zauważa, że większość wyborców to idioci. Przywykliśmy już do tego, że świadomego wyborcę nazywa się "błędem statystycznym".
Na koniec przytoczono też słowa premiera na temat myślozbrodni, pardón, "mowy nienawiści":
Kobiety często są ofiarami przemocy, nie tylko fizycznej, ale także słownej, są często upokarzane.
Zapoznając nas tym samym z nowym terminem "przemocy słownej" (naprawiacze pojęć będą mieli kiedyś pełne ręce roboty). Do tej pory przemoc wiązała się z użyciem siły fizycznej. Obecnie, gdy czytam wiadomość "...napastnik przemocą wtargnął do mieszkania...", to nie wiem, czy otworzył drzwi kopniakiem i władował się tam "na chama", czy tylko zwymyślał właściciela, żeby ten go wpuścił.
Myśl tę premier kończy słowami:
Mowa nienawiści, pogarda bardzo często odnosi się do ludzi nie tylko ze względu na ich rasę, czy przekonania polityczne, ale także ze względu na płeć czy role społeczne. (...) Dlatego wzbogaciliśmy ten projekt ustawy także o ściganie przestępstwa (...) ze względu na mowę nienawiści powstałą wskutek rozróżniania płci
Dokładnie tego samego rozróżnienia płci, które on (przemocą?) wprowadza do polityki.
Premier opowiedział się za tym, by listy wyborcze do parlamentu były budowane metodą "suwakową", czyli poprzez naprzemienne umieszczenie kobiet i mężczyzn. - Tak, aby te miejsca "biorące" były nie tylko dla facetów, tak jak to jest w większości partii do tej pory - podkreślił Tusk.
Jest to oczywiście wypowiedź seksistowska - premier wprowadza do polityki rozróżnienie płci, co w polityce nie powinno mieć miejsca. Polityka wybieramy ze względu na jego doświadczenie i obietnice, a nie ze względu na to, czy jest mężczyzną, czy nie. Ale to tylko drobne spostrzeżenie.
Bardzo łatwo w tej wypowiedzi przeoczyć dużo istotniejszą sprawę. Pan premier podważa podstawę demokracji jaką znamy, bo wprost sugeruje, że wyborcy nie głosują na najlepszych ich zdaniem reprezentantów swoich interesów, tylko że przy wyborze biorą pod uwagę takie rzeczy jak pozycja na liście (miejsca "biorące"), która nie powinna mieć żadnego znaczenia dla świadomego wyborcy. Ale pan Tusk słusznie tu zauważa, że większość wyborców to idioci. Przywykliśmy już do tego, że świadomego wyborcę nazywa się "błędem statystycznym".
Na koniec przytoczono też słowa premiera na temat myślozbrodni, pardón, "mowy nienawiści":
Kobiety często są ofiarami przemocy, nie tylko fizycznej, ale także słownej, są często upokarzane.
Zapoznając nas tym samym z nowym terminem "przemocy słownej" (naprawiacze pojęć będą mieli kiedyś pełne ręce roboty). Do tej pory przemoc wiązała się z użyciem siły fizycznej. Obecnie, gdy czytam wiadomość "...napastnik przemocą wtargnął do mieszkania...", to nie wiem, czy otworzył drzwi kopniakiem i władował się tam "na chama", czy tylko zwymyślał właściciela, żeby ten go wpuścił.
Myśl tę premier kończy słowami:
Mowa nienawiści, pogarda bardzo często odnosi się do ludzi nie tylko ze względu na ich rasę, czy przekonania polityczne, ale także ze względu na płeć czy role społeczne. (...) Dlatego wzbogaciliśmy ten projekt ustawy także o ściganie przestępstwa (...) ze względu na mowę nienawiści powstałą wskutek rozróżniania płci
Dokładnie tego samego rozróżnienia płci, które on (przemocą?) wprowadza do polityki.
piątek, 14 września 2012
Strzał w stopę
Po opublikowaniu przez JKM na blogu wpisu Para-olimpiada czyli paranoja, posypały się na niego gromy z obu stron. Przeciwnicy, jak to oni, zarzucali mu że jest faszystą i chce pomordować wszystkich niepełnosprawnych, a zwolennicy krytykowali go w obawie, że tą wypowiedzią "strzelił sobie w stopę" i że ludzie zupełnie się od niego odwrócą. Ci pierwsi to głupcy, więc trudno nawet się odnieść do tego, co mówią, ale ci drudzy, jak się okazuje, również byli w błędzie.
Wygląda na to, że rzeczony wpis nie tylko nie zaszkodził JKM ani jego partii, ale wręcz przysporzył im popularności. Co ciekawe, nie tylko sam wpis miał w tym swój udział, ale także, a może i przede wszystkim, to, co nastąpiło po nim, łącznie z ciosami wymierzonymi przeciwko JKM.
Wpis wywołał burzę i faktycznie w całym Internecie i mediach głównego nurtu zaroiło się od wypowiedzi krytycznych pod adresem autora. W rzeczywistości jednak ta sfora, która wiecznie ujada na prawicę, wcale się nie powiększyła - po prostu głośniej ujadała. Pojawiające się tu i ówdzie w Internecie głosy typu "teraz to już na pewno na niego nie zagłosuję", według mnie umieszczali ludzie, którzy i tak by nie zagłosowali. W najlepszym razie są to osoby, które mówią, że pomysły JKM są dobre, ale gdy przychodzą wybory to głosują na "mniejsze zło" i na "partię, która ma szansę". Więc ich głosów nikomu nie powinno być żal, bo to były tylko głosy "w gębie".
Czy wpis ten przysporzył JKM zwolenników? Nie sądzę. Ale szopka, którą urządziły media, mimo, że ich cel był przeciwny, tak. Dobrym przykładem może być tu program Tomasza Lisa, w którym bardzo mocno zarysował się kontrast między rozsądnie i merytorycznie wygłaszającym swoje opinie JKM, a chociażby Korwin-Piotrowską (która nawiasem mówiąc wbrew swoim deklaracjom przyszła do studia wymalowana i wyfarbowana), która w sposób chaotyczny wygłaszała jakieś frazesy bez żadnego pokrycia, czy prowadzącym, który odnosił się właściwie jedynie do formy wypowiedzi.
Liczy się treść, panie Lisie. Jeśli na przykład nie wiem, gdzie leży Zbuczyn, to mogę o to zapytać grzecznie, a mogę i po chamsku, ale nie zmienia to faktu, że nie wiem, czy Zbuczyn leży przy drodze krajowej, lokalnej, czy jakiej.
Oczywiście tę różnicę w poziomie dyskusji zauważyć może tylko człowiek rozsądny, ale, nie oszukujmy się, na głosy idiotów i tak JKM nie ma co liczyć. A czytałem wiele wypowiedzi osób, oburzonych sposobem prowadzenia tej debaty i wyrażających swoją sympatię dla Mikkego, który był w niej zaszczuty przez całkowicie pozbawione sensu i logiki wypowiedzi innych uczestników, a nawet kilka deklaracji typu "to otworzyło mi oczy, od teraz będę głosował na JKM"
Kolejną rzeczą, która wbrew oczekiwaniom wyszła Mikkemu raczej na dobre, było pomylenie dwóch kalekich parlamentarzystów, w wyniku czego JKM zbeształ nie tego co trzeba. Zamiast Markowi Plurze oberwało się Janowi Filipowi Libickiemu. Dzięki tej niefortunnej sytuacji JKM miał szansę pokazać, że jest człowiekiem, który bez wahania przyznaje się do popełnionego błędu, co jest cechą rzadką. Uważam, że przeprosiny jakie wygłosił w programie Tomasza Lisa były całkowicie wystarczające i medialnie wypadły bardzo dobrze.
Przy tej okazji pan Libicki, który postanowił sobie wypłynąć trochę na popularności JKM (co jest o tyle ciekawe, że wcześniej z lekceważeniem wyrażał się na temat jego popularności), zrobił z siebie kompletnego idiotę. Oto bowiem JKM szczerze przeprasza go, za potraktowanie grubym słowem, a ten oznajmia, że przeprosiny przyjmie dopiero wówczas, gdy JKM przeprosi za coś zupełnie innego i to nie tylko jego, ale inne osoby, które "obraził" swoim wpisem. Jest to oczywiście absurd i pan Libicki jedynie się ośmiesza.
To tak, jakbym na ulicy niechcący potrącił pannę Szczukównę i od razu zauważywszy to przeprosił za moją niezdarność, a ona powiedziała mi, że przyjmie przeprosiny za potrącenie dopiero wówczas, gdy na swoim blogu gorąco i z całego serca przeproszę za mój artykuł Feminizm a duże piersi wszystkie feministki, oraz wszystkie kobiety, które mój tekst "obraził". Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Ale i tak myślę, że z medialnego punktu widzenia była to udana zagrywka ze strony pana Libickiego. Zrobił z siebie durnia przed garstką rozsądnych ludzi, ale jednocześnie głupia większość mu przyklaśnie, bo "postawił się Korwinowi". Tak, pan Libicki wypłynął nieco na fali popularności JKM.
Powyższe to tylko moje spostrzeżenia, mogę być oczywiście w błędzie. Ale faktem niezaprzeczalnym jest milczenie, które nagle nastało w mediach na temat wypowiedzi Mikkego. Telewizja TVN nawet nie wyemitowała nagranego już programu na ten temat, co najlepiej świadczy o tym, że Mikke wypadł w nim korzystnie. Dziś w Internecie nie znalazłem ani jednej wzmianki o wpisie JKM. Jest to najlepszy dowód, że sprawa ta przysparza mu popularności. Gdyby było inaczej, media rozpisywałyby się o tym namiętnie.
Ten "strzał w stopę" okazał się być genialnym zagraniem. Nie wiem czy zamierzonym - bardzo prawdopodobne, wszak Mikke to wyśmienity strateg - podejrzewam, że nie w pełni, trochę też mu się poszczęściło. Jedno jest pewne: Strzał w stopę był. Tylko w czyją!
Wygląda na to, że rzeczony wpis nie tylko nie zaszkodził JKM ani jego partii, ale wręcz przysporzył im popularności. Co ciekawe, nie tylko sam wpis miał w tym swój udział, ale także, a może i przede wszystkim, to, co nastąpiło po nim, łącznie z ciosami wymierzonymi przeciwko JKM.
Wpis wywołał burzę i faktycznie w całym Internecie i mediach głównego nurtu zaroiło się od wypowiedzi krytycznych pod adresem autora. W rzeczywistości jednak ta sfora, która wiecznie ujada na prawicę, wcale się nie powiększyła - po prostu głośniej ujadała. Pojawiające się tu i ówdzie w Internecie głosy typu "teraz to już na pewno na niego nie zagłosuję", według mnie umieszczali ludzie, którzy i tak by nie zagłosowali. W najlepszym razie są to osoby, które mówią, że pomysły JKM są dobre, ale gdy przychodzą wybory to głosują na "mniejsze zło" i na "partię, która ma szansę". Więc ich głosów nikomu nie powinno być żal, bo to były tylko głosy "w gębie".
Czy wpis ten przysporzył JKM zwolenników? Nie sądzę. Ale szopka, którą urządziły media, mimo, że ich cel był przeciwny, tak. Dobrym przykładem może być tu program Tomasza Lisa, w którym bardzo mocno zarysował się kontrast między rozsądnie i merytorycznie wygłaszającym swoje opinie JKM, a chociażby Korwin-Piotrowską (która nawiasem mówiąc wbrew swoim deklaracjom przyszła do studia wymalowana i wyfarbowana), która w sposób chaotyczny wygłaszała jakieś frazesy bez żadnego pokrycia, czy prowadzącym, który odnosił się właściwie jedynie do formy wypowiedzi.
Liczy się treść, panie Lisie. Jeśli na przykład nie wiem, gdzie leży Zbuczyn, to mogę o to zapytać grzecznie, a mogę i po chamsku, ale nie zmienia to faktu, że nie wiem, czy Zbuczyn leży przy drodze krajowej, lokalnej, czy jakiej.
Oczywiście tę różnicę w poziomie dyskusji zauważyć może tylko człowiek rozsądny, ale, nie oszukujmy się, na głosy idiotów i tak JKM nie ma co liczyć. A czytałem wiele wypowiedzi osób, oburzonych sposobem prowadzenia tej debaty i wyrażających swoją sympatię dla Mikkego, który był w niej zaszczuty przez całkowicie pozbawione sensu i logiki wypowiedzi innych uczestników, a nawet kilka deklaracji typu "to otworzyło mi oczy, od teraz będę głosował na JKM"
Kolejną rzeczą, która wbrew oczekiwaniom wyszła Mikkemu raczej na dobre, było pomylenie dwóch kalekich parlamentarzystów, w wyniku czego JKM zbeształ nie tego co trzeba. Zamiast Markowi Plurze oberwało się Janowi Filipowi Libickiemu. Dzięki tej niefortunnej sytuacji JKM miał szansę pokazać, że jest człowiekiem, który bez wahania przyznaje się do popełnionego błędu, co jest cechą rzadką. Uważam, że przeprosiny jakie wygłosił w programie Tomasza Lisa były całkowicie wystarczające i medialnie wypadły bardzo dobrze.
Przy tej okazji pan Libicki, który postanowił sobie wypłynąć trochę na popularności JKM (co jest o tyle ciekawe, że wcześniej z lekceważeniem wyrażał się na temat jego popularności), zrobił z siebie kompletnego idiotę. Oto bowiem JKM szczerze przeprasza go, za potraktowanie grubym słowem, a ten oznajmia, że przeprosiny przyjmie dopiero wówczas, gdy JKM przeprosi za coś zupełnie innego i to nie tylko jego, ale inne osoby, które "obraził" swoim wpisem. Jest to oczywiście absurd i pan Libicki jedynie się ośmiesza.
To tak, jakbym na ulicy niechcący potrącił pannę Szczukównę i od razu zauważywszy to przeprosił za moją niezdarność, a ona powiedziała mi, że przyjmie przeprosiny za potrącenie dopiero wówczas, gdy na swoim blogu gorąco i z całego serca przeproszę za mój artykuł Feminizm a duże piersi wszystkie feministki, oraz wszystkie kobiety, które mój tekst "obraził". Gdzie Rzym, gdzie Krym?
Ale i tak myślę, że z medialnego punktu widzenia była to udana zagrywka ze strony pana Libickiego. Zrobił z siebie durnia przed garstką rozsądnych ludzi, ale jednocześnie głupia większość mu przyklaśnie, bo "postawił się Korwinowi". Tak, pan Libicki wypłynął nieco na fali popularności JKM.
Powyższe to tylko moje spostrzeżenia, mogę być oczywiście w błędzie. Ale faktem niezaprzeczalnym jest milczenie, które nagle nastało w mediach na temat wypowiedzi Mikkego. Telewizja TVN nawet nie wyemitowała nagranego już programu na ten temat, co najlepiej świadczy o tym, że Mikke wypadł w nim korzystnie. Dziś w Internecie nie znalazłem ani jednej wzmianki o wpisie JKM. Jest to najlepszy dowód, że sprawa ta przysparza mu popularności. Gdyby było inaczej, media rozpisywałyby się o tym namiętnie.
Ten "strzał w stopę" okazał się być genialnym zagraniem. Nie wiem czy zamierzonym - bardzo prawdopodobne, wszak Mikke to wyśmienity strateg - podejrzewam, że nie w pełni, trochę też mu się poszczęściło. Jedno jest pewne: Strzał w stopę był. Tylko w czyją!
sobota, 8 września 2012
Chińczyk zyskuje na dopłacaniu do interesu
Unia Europejska planuje obłożyć karnymi cłami chińskie panele słoneczne, bo są za tanie. Innymi słowy karze Chińczyków za to, że sprzedają Europejczykom tanie panele do pozyskiwania ekologicznej energii, którą ta sama Unia tak wychwala. Unia chce, żeby te panele były dla nas drogie (sznurek). To tak jakbym ja poszedł do szewca i zrobił mu awanturę za to, że jego buty są zbyt tanie.
Wszystko wzięło się stąd, że producenci paneli z Niemiec i Włoch nie są w stanie sprostać konkurencji chińskich firm oferujących panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Chwilę dalej można przeczytać jednak, że firmy chińskie zbijają krocie na forsowanej przez europejskich polityków "zielonej energii". Chwileczkę! Czy to znaczy, że Chińczycy sprzedają towar drożej niż kosztuje jego wytworzenie, czyli dopłacają do interesu, dzięki czemu zbijają krocie?
Oczywiście nie - to jest manipulacja ze strony urzędników z Unii. To jest to, co przeciętny zjadacz telewizji ma zrozumieć - Chiny nas oszukują i jeszcze bezczelnie na nas zarabiają. Tymczasem prawdą jest, że Chińczycy sprzedają panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Ich produkcja w Europie. Ale oczywiście po cenach wyższych, niż ich produkcja w Chinach - stąd ich zysk. Co ostatecznie dowodzi tego, że panele te można produkować taniej niż w UE.
A skąd ta dysproporcja? Jest oczywiście wynikiem bardzo wysokich kosztów pracy w krajach Unii Europejskiej w stosunku do krajów azjatyckich. Najlepszym rozwiązaniem byłoby oczywiście obniżenie tych kosztów, ale byłoby to równanie do lepszego, co całkowicie godzi w podstawę ideologiczną socjalizmu, którą jest równanie w dół, a dla pewności jeszcze niżej, żeby mieć spory margines.
Zamiast tego Unia woli wprowadzić karne cła, bo wówczas nie tylko nadal będzie pobierała sobie wcale pokaźne sumki z podatków płaconych przez europejskie przedsiębiorstwa pozbawione konkurencji, to jeszcze nażre się tych ceł, co to oby jej w gardle ością stanęły.
Oni pociesznie nazywają to walką z nieuczciwą konkurencją.
I właśnie takie działania Unii, nie składki, czy kary, które Polska płaci, tylko te przepisy, przez które nie możemy kupować tanich paneli, tanich zabawek, tanich ubrań, tanich żarówek, tanich termometrów, taniego prądu, taniej benzyny, taniego mleka itdz, sprawiają, że uczestnictwo w tym bajzlu spod dwunastu gwiazdek całkowicie nam się przestało już bardzo dawno opłacać.
Wszystko wzięło się stąd, że producenci paneli z Niemiec i Włoch nie są w stanie sprostać konkurencji chińskich firm oferujących panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Chwilę dalej można przeczytać jednak, że firmy chińskie zbijają krocie na forsowanej przez europejskich polityków "zielonej energii". Chwileczkę! Czy to znaczy, że Chińczycy sprzedają towar drożej niż kosztuje jego wytworzenie, czyli dopłacają do interesu, dzięki czemu zbijają krocie?
Oczywiście nie - to jest manipulacja ze strony urzędników z Unii. To jest to, co przeciętny zjadacz telewizji ma zrozumieć - Chiny nas oszukują i jeszcze bezczelnie na nas zarabiają. Tymczasem prawdą jest, że Chińczycy sprzedają panele taniej niż kosztuje ich produkcja. Ich produkcja w Europie. Ale oczywiście po cenach wyższych, niż ich produkcja w Chinach - stąd ich zysk. Co ostatecznie dowodzi tego, że panele te można produkować taniej niż w UE.
A skąd ta dysproporcja? Jest oczywiście wynikiem bardzo wysokich kosztów pracy w krajach Unii Europejskiej w stosunku do krajów azjatyckich. Najlepszym rozwiązaniem byłoby oczywiście obniżenie tych kosztów, ale byłoby to równanie do lepszego, co całkowicie godzi w podstawę ideologiczną socjalizmu, którą jest równanie w dół, a dla pewności jeszcze niżej, żeby mieć spory margines.
Zamiast tego Unia woli wprowadzić karne cła, bo wówczas nie tylko nadal będzie pobierała sobie wcale pokaźne sumki z podatków płaconych przez europejskie przedsiębiorstwa pozbawione konkurencji, to jeszcze nażre się tych ceł, co to oby jej w gardle ością stanęły.
Oni pociesznie nazywają to walką z nieuczciwą konkurencją.
I właśnie takie działania Unii, nie składki, czy kary, które Polska płaci, tylko te przepisy, przez które nie możemy kupować tanich paneli, tanich zabawek, tanich ubrań, tanich żarówek, tanich termometrów, taniego prądu, taniej benzyny, taniego mleka itdz, sprawiają, że uczestnictwo w tym bajzlu spod dwunastu gwiazdek całkowicie nam się przestało już bardzo dawno opłacać.
piątek, 7 września 2012
Mówił dziad do obrazu
Prawdziwy sędzia, zanim wyda werdykt, musi wysłuchać i ZROZUMIEĆ obie strony konfliktu. Media i prasa nie. Te nie tylko nie zrozumieją, ale wręcz przekręcą znaczenie słów, tak by dopasować je najlepiej do swoich potrzeb. Mówię o skandalu jaki wybuchł po opublikowaniu przez Janusza Korwin-Mikkego na Nowym Ekranie wpisu na temat paraolimpiad. Z tym zastrzeżeniem, że skandalem jest tu nie to, co powiedział JKM według mediów, ale to, jak media próbują wmówić nam co powiedział.
Nie chcę tu próbować bronić Mikkego, bo, po pierwsze on mojej obrony nie potrzebuje, a po drugie, jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem sensu oryginalnego wpisu, to moje tłumaczenie też nic nie da. Parafrazując znane powiedzenie - "antykorwinistą" jest ten, który zna wypowiedzi Korwina, "korwinistą" jest ten, który je rozumie.
Wypowiedzi JKM bardzo często przypominają mi słowa kabaretu "Sześćdziesiątka": "Nie było rymu, ale prawda była". Nie wszyscy lubią jej słuchać, ale jeśli ta prawda nie chce się rymować, to już wolę prawdę bez rymu, niż kłamliwe sonety. A jeśli ktoś większą wagę przywiązuje do formy, niż do treści i woli mówców, którzy pięknymi słowami kłamią i manipulują, niż ludzi, którzy w nieprzyjemny sposób mówią prawdę, to zapewne uwierzy w tej kwestii mediom, które wokół tego zbudowały cały ten "temat".
A sposób, w jaki ten "temat" został przedstawiony zachwycił mnie (sznurek pierwszy, sznurek drugi). Zachwycił mnie tym, jak pięknie pokazuje sposób działania mediów dzisiaj. Ja już nie mówię o tym, że prowadzący nie tylko są stronniczy, ale wręcz oceniają słowa, które dla potrzeb telewizji okrojono z treści, pozostawiając tylko tę prozaiczną formę. Proszę zwrócić uwagę, że debata, tocząca się w studio jest całkowicie jednostronna. Wszystkie wypowiadające się osoby to te, które są przeciwne, albo, co bardziej prawdopodobne, te co nie zrozumiały sensu wypowiedzi, będącej tematem debaty. W studio nie ma drugiej strony dyskusji.
Jest to oczywiście pogwałcenie zasad prowadzenia debaty, ale dla mnie jest to też kolejna, wiele mówiąca informacja. Gdybym ja chciał wykazać, że ktoś jest głupcem i gada idiotyzmy, to jego zaprosiłbym w pierwszej kolejności! Ludzie wszyscy zobaczą, jakie kretynizmy wygaduje i żaden komentarz nie będzie potrzebny. Niestety ta technika oczywiście nie zadziała, w sytuacji, kiedy ja chcę, by moja publiczność uwierzyła, że ten "głupiec" mówi coś, czego w rzeczywistości nie mówi. W tej sytuacji oczywiście lepiej sprawdza się zasada "nieobecni nie mają głosu". To bardzo ułatwia dyskusję.
Gdyby ktoś zaprosił Janusza Korwin-Mikkego do telewizji, to znając go odwołałby wszystkie swoje plany, by tam być, bo uwielbia takie dyskusje, a i obecność w telewizji jest mu bardzo na rękę. Dlaczego tego nikt nie zrobił?
Najlepsze zostawiono na deser. I to w obu programach. Oboje prowadzący na zakończenie zapytali swoich gości, co powiedzieliby nieobecnemu Korwinowi-Mikke gdyby stanęli z nim twarzą w twarz. Do licha, przecież wystarczyłby jeden telefon i on by tam stał! I można byłoby mu to wszystko powiedzieć prosto w twarz i co najważniejsze, on też miałby szansę na odpowiedź. I właśnie dlatego nie został zaproszony.
Piękne przedstawienie. Właściwie po co JKM w studio, skoro wszyscy najlepiej wiedzą, co on myśli, co mu powiedzieć i co on by na to odpowiedział. Rozmawiali z nim bez jego udziału. Tylko nie powiedziano jednej ważnej rzeczy. Ten ich wyimaginowany rozmówca nie ma nic wspólnego z prawdziwym człowiekiem, o którym debatują.
A jeśli ktoś czuje się obrażony słowami Mikkego, to zawsze może wystosować pozew sądowy. Tylko że nikt tego nie uczyni, bo jak powiedział jeden z gości programu - wypowiedź JKM jest skonstruowana w taki sposób, że nie ma go o co oskarżyć. I to właśnie dowodzi, że tekst Mikkego nikogo nie obraża. Gdyby obraził, to nie byłoby problemu ze sformułowaniem oskarżenia.
Nie chcę tu próbować bronić Mikkego, bo, po pierwsze on mojej obrony nie potrzebuje, a po drugie, jeśli ktoś ma problem ze zrozumieniem sensu oryginalnego wpisu, to moje tłumaczenie też nic nie da. Parafrazując znane powiedzenie - "antykorwinistą" jest ten, który zna wypowiedzi Korwina, "korwinistą" jest ten, który je rozumie.
Wypowiedzi JKM bardzo często przypominają mi słowa kabaretu "Sześćdziesiątka": "Nie było rymu, ale prawda była". Nie wszyscy lubią jej słuchać, ale jeśli ta prawda nie chce się rymować, to już wolę prawdę bez rymu, niż kłamliwe sonety. A jeśli ktoś większą wagę przywiązuje do formy, niż do treści i woli mówców, którzy pięknymi słowami kłamią i manipulują, niż ludzi, którzy w nieprzyjemny sposób mówią prawdę, to zapewne uwierzy w tej kwestii mediom, które wokół tego zbudowały cały ten "temat".
A sposób, w jaki ten "temat" został przedstawiony zachwycił mnie (sznurek pierwszy, sznurek drugi). Zachwycił mnie tym, jak pięknie pokazuje sposób działania mediów dzisiaj. Ja już nie mówię o tym, że prowadzący nie tylko są stronniczy, ale wręcz oceniają słowa, które dla potrzeb telewizji okrojono z treści, pozostawiając tylko tę prozaiczną formę. Proszę zwrócić uwagę, że debata, tocząca się w studio jest całkowicie jednostronna. Wszystkie wypowiadające się osoby to te, które są przeciwne, albo, co bardziej prawdopodobne, te co nie zrozumiały sensu wypowiedzi, będącej tematem debaty. W studio nie ma drugiej strony dyskusji.
Jest to oczywiście pogwałcenie zasad prowadzenia debaty, ale dla mnie jest to też kolejna, wiele mówiąca informacja. Gdybym ja chciał wykazać, że ktoś jest głupcem i gada idiotyzmy, to jego zaprosiłbym w pierwszej kolejności! Ludzie wszyscy zobaczą, jakie kretynizmy wygaduje i żaden komentarz nie będzie potrzebny. Niestety ta technika oczywiście nie zadziała, w sytuacji, kiedy ja chcę, by moja publiczność uwierzyła, że ten "głupiec" mówi coś, czego w rzeczywistości nie mówi. W tej sytuacji oczywiście lepiej sprawdza się zasada "nieobecni nie mają głosu". To bardzo ułatwia dyskusję.
Gdyby ktoś zaprosił Janusza Korwin-Mikkego do telewizji, to znając go odwołałby wszystkie swoje plany, by tam być, bo uwielbia takie dyskusje, a i obecność w telewizji jest mu bardzo na rękę. Dlaczego tego nikt nie zrobił?
Najlepsze zostawiono na deser. I to w obu programach. Oboje prowadzący na zakończenie zapytali swoich gości, co powiedzieliby nieobecnemu Korwinowi-Mikke gdyby stanęli z nim twarzą w twarz. Do licha, przecież wystarczyłby jeden telefon i on by tam stał! I można byłoby mu to wszystko powiedzieć prosto w twarz i co najważniejsze, on też miałby szansę na odpowiedź. I właśnie dlatego nie został zaproszony.
Piękne przedstawienie. Właściwie po co JKM w studio, skoro wszyscy najlepiej wiedzą, co on myśli, co mu powiedzieć i co on by na to odpowiedział. Rozmawiali z nim bez jego udziału. Tylko nie powiedziano jednej ważnej rzeczy. Ten ich wyimaginowany rozmówca nie ma nic wspólnego z prawdziwym człowiekiem, o którym debatują.
A jeśli ktoś czuje się obrażony słowami Mikkego, to zawsze może wystosować pozew sądowy. Tylko że nikt tego nie uczyni, bo jak powiedział jeden z gości programu - wypowiedź JKM jest skonstruowana w taki sposób, że nie ma go o co oskarżyć. I to właśnie dowodzi, że tekst Mikkego nikogo nie obraża. Gdyby obraził, to nie byłoby problemu ze sformułowaniem oskarżenia.
czwartek, 6 września 2012
Keczup - majonez! To barwy niezwyciężone!
Wiele osób chciałoby, by w Polsce bardziej eksponowane były symbole narodowe. Za przykład podaje się USA, czy Kanadę, gdzie flagi państwowe powiewają niemal w każdym ogródku, są wywieszane w oknach, naklejane na samochodach, dekorowane na ciastkach i licho wie, gdzie jeszcze. A niech jeszcze przyjdzie święto narodowe, to nie można zdjęcia zrobić, by w kadrze aparatu nie znalazło się kilka gwieździstych sztandarów, czy liści klonowych. Sam kiedyś chciałem, by tak było w Polsce, ale do czasu.
Do czasu, aż uświadomiłem sobie, że te wszystkie dekoracje mają jakieś znaczenie poza tym estetycznym dla nielicznych prawdziwych patriotów. Dla większości jest to kolorowy gadżet, bo większości ludzi obce są wielkie uczucia, takie jak patriotyzm. Albo w najlepszym razie coś, co przez permanentną ekspozycję spowszedniało do tego stopnia, że już nikt nawet nie zastanawia się nad prawdziwym znaczeniem. Uświadomiłem sobie to dosyć niedawno, na przyjęciu w Kanadzie.
Ściany i weranda domu, w którym się odbywało, ozdobione były girlandami z symbolami Kanady, na stołach stały wazony z chorągiewkami narodowymi oraz serwetki papierowe z flagą z klonowym liściem. Zastanowiło mnie, czy ich producent pomyślał przez chwilę do czego służą serwetki. Oczywiście, na stole wyglądają bardzo elegancko i dekoracyjnie, ale nie zmienia to faktu, że są one tam po to, by gość po zjedzeniu hamburgera wytarł serwetką majonez z gęby i wyrzucił do kosza. Flagę - symbol państwowy.
Kiedy to sobie uświadomiłem, z wrodzonej zadziorności maznąłem sobie policzek kremem z tortu i poprosiłem o serwetkę. Gospodyni domu podsunęła mi tęże patriotyczną serwetkę. Powiedziałem dumnie, "Ja może i nie jestem Kanadyjczykiem, ale i tak nigdy w życiu nie wytarłbym sobie gęby waszą flagą." Nastała chwila ciszy i chyba refleksji, bo po chwili dekoracyjne serwetki zniknęły ze stołów i zostały zastąpione zwykłymi, białymi.
Dlatego, mimo mojej miłości do ojczyzny, wolałbym, by Orzeł Biały i biało-czerwony sztandar nie stały się festynowymi ozdobami, bo wówczas bardzo łatwo zapomnieć, co one znaczą i z jakim trudem ich broniono. Patriota ma ojczyznę w sercu, patriota wywiesi flagę w święto, przypnie orzełka do piersi. I to wystarczy. A jak ktoś nie rozumie znaczenia tych symboli, to wolę, żeby ich nawet nie dotykał.
Do czasu, aż uświadomiłem sobie, że te wszystkie dekoracje mają jakieś znaczenie poza tym estetycznym dla nielicznych prawdziwych patriotów. Dla większości jest to kolorowy gadżet, bo większości ludzi obce są wielkie uczucia, takie jak patriotyzm. Albo w najlepszym razie coś, co przez permanentną ekspozycję spowszedniało do tego stopnia, że już nikt nawet nie zastanawia się nad prawdziwym znaczeniem. Uświadomiłem sobie to dosyć niedawno, na przyjęciu w Kanadzie.
Ściany i weranda domu, w którym się odbywało, ozdobione były girlandami z symbolami Kanady, na stołach stały wazony z chorągiewkami narodowymi oraz serwetki papierowe z flagą z klonowym liściem. Zastanowiło mnie, czy ich producent pomyślał przez chwilę do czego służą serwetki. Oczywiście, na stole wyglądają bardzo elegancko i dekoracyjnie, ale nie zmienia to faktu, że są one tam po to, by gość po zjedzeniu hamburgera wytarł serwetką majonez z gęby i wyrzucił do kosza. Flagę - symbol państwowy.
Kiedy to sobie uświadomiłem, z wrodzonej zadziorności maznąłem sobie policzek kremem z tortu i poprosiłem o serwetkę. Gospodyni domu podsunęła mi tęże patriotyczną serwetkę. Powiedziałem dumnie, "Ja może i nie jestem Kanadyjczykiem, ale i tak nigdy w życiu nie wytarłbym sobie gęby waszą flagą." Nastała chwila ciszy i chyba refleksji, bo po chwili dekoracyjne serwetki zniknęły ze stołów i zostały zastąpione zwykłymi, białymi.
Dlatego, mimo mojej miłości do ojczyzny, wolałbym, by Orzeł Biały i biało-czerwony sztandar nie stały się festynowymi ozdobami, bo wówczas bardzo łatwo zapomnieć, co one znaczą i z jakim trudem ich broniono. Patriota ma ojczyznę w sercu, patriota wywiesi flagę w święto, przypnie orzełka do piersi. I to wystarczy. A jak ktoś nie rozumie znaczenia tych symboli, to wolę, żeby ich nawet nie dotykał.
Subskrybuj:
Posty (Atom)