Swego czasu pracowałem w firmie, która podlegała dosyć restrykcyjnym standardom bezpieczeństwa. Aby utrzymać certyfikat niezbędny do jej działalności musiała przeprowadzać szczegółowe kontrole okresowe. Każde, nawet najdrobniejsze zacięcie się kartką papieru musiało zostać szczegółowo opisane w raporcie, a raport zarchiwizowany do kontroli. Ba! Wystarczyło, że "o mały włos" do czegoś nie doszło, a już trzeba było pisać, co mogło pójść nie tak i jak w przyszłości zapobiegać podobnych sytuacji. Raporty te były pełne idiotycznych lub dowcipnych komentarzy, jako reakcja na absurdalność niektórych pytań.
"Pech" chciał, że zdarzyło się pewnego razu, że przez trzy miesiące z rzędu nie wydarzyło się nic "niebezpiecznego". Nawet jednej drzazgi. Zakładowi wydającemu certyfikat nie spodobało się to, zarządził kontrolę poza kolejnością. Firma została dokładniej niż kiedykolwiek prześwietlona, osoba odpowiedzialna za BHP musiała się tłumaczyć, jakim cudem nikomu nic się nie stało przez tyle czasu. Niewiele brakowało, by firma straciła certyfikat, co oznaczałoby koniec z biznesem.
Innymi słowy organ wydający certyfikat bezpieczeństwa prawie był go odebrał za to, że w firmie jest bezpiecznie. Cyrk? Nie: biurokracja. Powyższe to tylko ilustracja pewnego problemu, który trawi większość instytucji państwowych (albo niepaństwowych, ale takich którym państwo udziela monopolu w pewnym zakresie).
Dokładnie tak samo działa obecnie rząd. Partia, która go utworzyła, szła do wyborów z hasłem "By żyło się lepiej". Ale nich tylko komuś żyje się lepiej, to już oni naślą na niego kontrolę skarbową, sprawdzą, dlaczego jest mu dobrze, czy kradnie, czy oszukuje. No bo przecież jeśli faktycznie żyje mu się lepiej, to oczywiście nie dlatego, że rząd robi coś, by lepiej mu było, tylko dlatego, że sam postanowił zadbać o swoje dobro, a na to nie może być zgody!
niedziela, 15 grudnia 2013
środa, 11 grudnia 2013
Zagadka z mordercą
Jakiś czas temu zadałem zagadkę ze złodziejem. Wśród odpowiadających, o ile ich interpretacje nieco różniły się między sobą, panowała pełna zgodność, że w opisywanym przypadku doszło do kradzieży.
Jak część czytelników zapewne się domyśliła, ta zagadka to był jedynie wstęp:
Sytuacja 3:
Mietek wraca z giełdy samochodowej. Po drodze zostaje napadnięty przez kilku drabów, którzy namierzyli go już na giełdzie. Bandyci zatłukli Mietka kijami na śmierć. Myślę, że nikt nie będzie oponował, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że Mietek został zamordowany.
Sytuacja 4:
Kajtek jest płodem poczętym w lutym. Nie ma wprawdzie świadomości, że żyje, ale życie cały czas jest w nim, trwa i czeka tylko na moment, kiedy Kajtek będzie mógł z niego skorzystać. Jedyną osobą, która wie, że Kajtek został obdarowany życiem jest jego matka, ale pomyślała, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i że Kajtek i tak nie skorzysta z tego życia aż do przyszłej jesieni, więc odebrała mu to życie. Kajtek nigdy się o tym nie dowie.
Pytanie: Czy Kajtek został zamordowany, czy nie? A jeśli tak, to czy jego strata była mniejsza niż Mietka? Przecież Kajtek nic nie zrobił w celu zaistnienia tego życia i "miał je" zaledwie przez kilka tygodni i nawet nie wiedział, że je ma, ani że je stracił, a matce aborcja na pewno była na rękę.
Jak część czytelników zapewne się domyśliła, ta zagadka to był jedynie wstęp:
Sytuacja 3:
Mietek wraca z giełdy samochodowej. Po drodze zostaje napadnięty przez kilku drabów, którzy namierzyli go już na giełdzie. Bandyci zatłukli Mietka kijami na śmierć. Myślę, że nikt nie będzie oponował, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że Mietek został zamordowany.
Sytuacja 4:
Kajtek jest płodem poczętym w lutym. Nie ma wprawdzie świadomości, że żyje, ale życie cały czas jest w nim, trwa i czeka tylko na moment, kiedy Kajtek będzie mógł z niego skorzystać. Jedyną osobą, która wie, że Kajtek został obdarowany życiem jest jego matka, ale pomyślała, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i że Kajtek i tak nie skorzysta z tego życia aż do przyszłej jesieni, więc odebrała mu to życie. Kajtek nigdy się o tym nie dowie.
Pytanie: Czy Kajtek został zamordowany, czy nie? A jeśli tak, to czy jego strata była mniejsza niż Mietka? Przecież Kajtek nic nie zrobił w celu zaistnienia tego życia i "miał je" zaledwie przez kilka tygodni i nawet nie wiedział, że je ma, ani że je stracił, a matce aborcja na pewno była na rękę.
poniedziałek, 9 grudnia 2013
Nieślubne dziecko wczoraj i dziś
Czasy się zmieniają. Kiedyś, jeśli niezamężna nastolatka zaszła w ciążę, to potępiało się ją za to, że się "puściła", ale cieszono się z dziecka, bo każde poczęcie słusznie uważane było za błogosławieństwo.
Dziś jest całkowicie odwrotnie. Nastolatki się wręcz namawia do wczesnego rozpoczęcia współżycia seksualnego, seks promuje się w szkołach, w telewizji i w czasopismach młodzieżowych. Jak się małolata puszcza, to dobrze. Dopiero "wpadka" jest potępiana, jako wynik głupoty.
Efekt jest oczywisty. Kiedyś rozwiązaniem tego problemu było małżeństwo, dziś - aborcja.
Dziś jest całkowicie odwrotnie. Nastolatki się wręcz namawia do wczesnego rozpoczęcia współżycia seksualnego, seks promuje się w szkołach, w telewizji i w czasopismach młodzieżowych. Jak się małolata puszcza, to dobrze. Dopiero "wpadka" jest potępiana, jako wynik głupoty.
Efekt jest oczywisty. Kiedyś rozwiązaniem tego problemu było małżeństwo, dziś - aborcja.
środa, 4 grudnia 2013
Wyparowujące pieniądze
Mówi się, że różnica między kobietą a mężczyzną na zakupach jest taka, że mężczyzna zapłaci 200 złotych za rzecz o wartości rynkowej 50 złotych, jeśli będzie mu ona bardzo potrzebna, a kobieta kupi całkowicie niepotrzebną jej rzecz, jeśli została ona przeceniona z 200 złotych na 50. Społeczeństwa i rządy niewieścieją i fakt ten wykorzystuje ZSRE.
Polskie (i nie tylko) miasta i gminy wydają ogromne pieniądze na idiotyczne i nikomu niepotrzebne projekty, ale robią to bardzo ochoczo i z dumę, bo dzięki unijnej kasiorce płacą zamiast powiedzmy 900 tysięcy złotych za "infokioski", ledwie trzecią część tej kwoty. I to wielki sukces. Nikt nie zwróci uwagi na to, że nawet te trzysta tysiący, to idiotyczna cena za to, czego nikt nie używa.
Rozmowa, nie do końca fikcyjna, dwóch przyjaciółek po zakupach w galerii handlowej:
- Zobacz, jaką sobie piękną torebkę na przecenie kupiłam!
- Piękna! Teraz pewnie nie będziesz chciała już żadnej innej nosić!
- Właściwie to nie, do niczego mi nie pasuje i jest nieporęczna, ale jaka okazja!
Dlaczego ją kupiła? Bo kupowała za pieniądze męża. Podobnie z tymi nietrafionymi projektami. Samorządy wydają na nie pieniądze, których same nie zarobiły, bo pracowali na nie mieszkańcy. A jedynym uzasadnieniem zakupu jest to, że dzięki Unii są one tańsze niż normalnie. Pytanie o zasadność zakupu jest zbędna.
Ale mimo wszystko przyjaciółka i tak postępuje rozsądniej, bo niższą cenę za torebkę płaci kosztem pomniejszonego zysku butiku, tymczasem za niepotrzebne fontanny, muzea, biblioteki współfinansowane z pieniędzy unijnych kto płaci? Unia, czyli kto? "Ja płacę, pan płaci... Społeczeństwo!". Przecież budżet unijny to te pieniądze, które "państwa" członkowskie płacą w składce ze swoich budżetów, a tam one też nie biorą się z ciężkiej pracy urzędników, tylko z podatków. A na samym końcu bilans i tak musi się zgodzić.
Zatem katowickie infokioski były finansowane dwiema drogami. Jedna szła tylko przez kasę katowicką, a druga przeszła przez Katowice, Warszawę i Brukselę. A każdy taki etap to prowizja dla popychających te pieniądze biurokratów. W efekcie Katowice wyszłyby na tym dużo lepiej, gdyby całość zapłaciły z własnej kieszeni. Problem tylko w tym, że te 300+ widać, a tych 600+++ nie widać - spadają z nieba. Deszcz też spada z nieba, ale każde dziecko z lekcji środowiska w szkole podstawowej wie, że ta woda najpierw musi skądś wyparować.
Jestem pewien, że gdyby władze miasta Katowice dostały ofertę postawienia tych infokiosków za jedyne 300 tysięcy bez pomocy unijnej, to tych pieniędzy by nie wydały. Wydano je tylko dlatego, że stworzono pozór niepowtarzalnej okazji, ten sam, na który dała się złapać przyjaciółka, która kupiła zupełnie niepasującą jej do niczego torebkę.
Efekt końcowy jest taki, że Katowice nie zyskały, ani nie zaoszczędziły 600 tysięcy, jak to zwykło się mawiać o podobnych "sukcesach". Katowice wydały na coś niepotrzebnego 300 tysięcy złotych! (A oprócz tego my wszyscy zrzuciliśmy się na unijne "600 tysięcy" wydane na projekt nie warty połowy tych pieniędzy.)
Prawda jest taka, że przyjaciółka wydała pieniądze męża nie na torebkę, tylko na poczucie satysfakcji, że udało jej się ją "upolować". Podobnie urzędnicy płacący za podobne projekty - wydają na nie nasze pieniądze, bo tymi głupimi budkami jeszcze długo będą się chwalić dzieciom i wnukom na spacerze po Katowicach.
Będą się tym chwalić, jak w dowcipie, w którym dostawca węgla jedzie ulicą i wrzeszczy: Węgiel przywiozłem!, na co koń, ciągnący ciężki wóz z węglem i dostawcą parska: Ty przywiozłeś?!!!. Ale to dowcip. W rzeczywistości ani koń, ani my, którzy rzeczywiście za to wszystko płacimy, głosu nie mamy.
Polskie (i nie tylko) miasta i gminy wydają ogromne pieniądze na idiotyczne i nikomu niepotrzebne projekty, ale robią to bardzo ochoczo i z dumę, bo dzięki unijnej kasiorce płacą zamiast powiedzmy 900 tysięcy złotych za "infokioski", ledwie trzecią część tej kwoty. I to wielki sukces. Nikt nie zwróci uwagi na to, że nawet te trzysta tysiący, to idiotyczna cena za to, czego nikt nie używa.
Rozmowa, nie do końca fikcyjna, dwóch przyjaciółek po zakupach w galerii handlowej:
- Zobacz, jaką sobie piękną torebkę na przecenie kupiłam!
- Piękna! Teraz pewnie nie będziesz chciała już żadnej innej nosić!
- Właściwie to nie, do niczego mi nie pasuje i jest nieporęczna, ale jaka okazja!
Dlaczego ją kupiła? Bo kupowała za pieniądze męża. Podobnie z tymi nietrafionymi projektami. Samorządy wydają na nie pieniądze, których same nie zarobiły, bo pracowali na nie mieszkańcy. A jedynym uzasadnieniem zakupu jest to, że dzięki Unii są one tańsze niż normalnie. Pytanie o zasadność zakupu jest zbędna.
Ale mimo wszystko przyjaciółka i tak postępuje rozsądniej, bo niższą cenę za torebkę płaci kosztem pomniejszonego zysku butiku, tymczasem za niepotrzebne fontanny, muzea, biblioteki współfinansowane z pieniędzy unijnych kto płaci? Unia, czyli kto? "Ja płacę, pan płaci... Społeczeństwo!". Przecież budżet unijny to te pieniądze, które "państwa" członkowskie płacą w składce ze swoich budżetów, a tam one też nie biorą się z ciężkiej pracy urzędników, tylko z podatków. A na samym końcu bilans i tak musi się zgodzić.
Zatem katowickie infokioski były finansowane dwiema drogami. Jedna szła tylko przez kasę katowicką, a druga przeszła przez Katowice, Warszawę i Brukselę. A każdy taki etap to prowizja dla popychających te pieniądze biurokratów. W efekcie Katowice wyszłyby na tym dużo lepiej, gdyby całość zapłaciły z własnej kieszeni. Problem tylko w tym, że te 300+ widać, a tych 600+++ nie widać - spadają z nieba. Deszcz też spada z nieba, ale każde dziecko z lekcji środowiska w szkole podstawowej wie, że ta woda najpierw musi skądś wyparować.
Jestem pewien, że gdyby władze miasta Katowice dostały ofertę postawienia tych infokiosków za jedyne 300 tysięcy bez pomocy unijnej, to tych pieniędzy by nie wydały. Wydano je tylko dlatego, że stworzono pozór niepowtarzalnej okazji, ten sam, na który dała się złapać przyjaciółka, która kupiła zupełnie niepasującą jej do niczego torebkę.
Efekt końcowy jest taki, że Katowice nie zyskały, ani nie zaoszczędziły 600 tysięcy, jak to zwykło się mawiać o podobnych "sukcesach". Katowice wydały na coś niepotrzebnego 300 tysięcy złotych! (A oprócz tego my wszyscy zrzuciliśmy się na unijne "600 tysięcy" wydane na projekt nie warty połowy tych pieniędzy.)
Prawda jest taka, że przyjaciółka wydała pieniądze męża nie na torebkę, tylko na poczucie satysfakcji, że udało jej się ją "upolować". Podobnie urzędnicy płacący za podobne projekty - wydają na nie nasze pieniądze, bo tymi głupimi budkami jeszcze długo będą się chwalić dzieciom i wnukom na spacerze po Katowicach.
Będą się tym chwalić, jak w dowcipie, w którym dostawca węgla jedzie ulicą i wrzeszczy: Węgiel przywiozłem!, na co koń, ciągnący ciężki wóz z węglem i dostawcą parska: Ty przywiozłeś?!!!. Ale to dowcip. W rzeczywistości ani koń, ani my, którzy rzeczywiście za to wszystko płacimy, głosu nie mamy.
sobota, 30 listopada 2013
Zagadka ze złodziejem
Proponuję czytelnikom zabawę. Proszę wyobrazić sobie następujące sytuacje:
Sytuacja 1:
Bronek jedzie na giełdę samochodową, by kupić swój pierwszy samochód. W kieszeni ma 10 tysięcy złotych, które odkładał przez dwa lata na ten cel. Niestety nie udaje mu się znaleźć nic odpowiedniego i po całym dniu szukania wraca do domu. Po drodze zostaje napadnięty przez kilku drabów, którzy namierzyli go już na giełdzie. Złodzieje zabierają mu wszystkie pieniądze. Myślę, że nikt nie będzie oponował, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że Bronek został okradziony z 10 tysięcy złotych.
Sytuacja 2:
Wacek w lutym skończył studia z wyróżnieniem. Z tej okazji udał się do dziadka na drugi koniec Polski, by pochwalić się dyplomem. Dziadek jest niezwykle dumny i ma dla Wacka prezent. Odkąd Wacek poszedł na studia odkładał co-nieco z emerytury i uzbierał 10 tysięcy złotych na tę okazję. Dziadek jednak wie, że Wacek to bardzo skromny i kochany chłopak, więc nigdy nie przyjąłby takiego prezentu. Jest jednak bardzo przebiegły, więc kiedy Wacek zbiera się już do wyjścia potajemnie wsuwa do kieszeni jego kurtki kopertę z pieniędzmi i kartką z gratulacjami.
Wacek jednak tych pieniędzy nie znalazł. Znalazła je dopiero po kilku tygodniach jego matka, gdy brała kurtkę do prania. Przeczytała kartkę od dziadka, po czym pomyślała, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i że jest wiosna, więc Wacek i tak nie zajrzałby do kieszeni kurtki aż do przyszłej zimy, więc zachachmęciła te 10 tysięcy. Jednocześnie wie, że Wacek nigdy się o tym nie dowie, bo w międzyczasie dziadek się poślizgnął odśnieżając schody, skręcił kark i umarł.
Pytanie do czytelników: Czy Wacek został okradziony, czy nie? A jeśli tak, to czy został okradziony z dziesięciu tysięcy złotych, tak jak Bronek, czy może jego strata była mniejsza? Przecież on na te pieniądze nie zarobił i "miał je" zaledwie przez kilka tygodni i nawet nie wiedział, że je ma, ani nie wiedział, że je stracił, a matce na pewno te pieniądze się przydadzą.
Proszę o komentarze, bardzo chciałbym poznać Państwa zdanie na ten temat.
Sytuacja 1:
Bronek jedzie na giełdę samochodową, by kupić swój pierwszy samochód. W kieszeni ma 10 tysięcy złotych, które odkładał przez dwa lata na ten cel. Niestety nie udaje mu się znaleźć nic odpowiedniego i po całym dniu szukania wraca do domu. Po drodze zostaje napadnięty przez kilku drabów, którzy namierzyli go już na giełdzie. Złodzieje zabierają mu wszystkie pieniądze. Myślę, że nikt nie będzie oponował, jeśli zaryzykuję stwierdzenie, że Bronek został okradziony z 10 tysięcy złotych.
Sytuacja 2:
Wacek w lutym skończył studia z wyróżnieniem. Z tej okazji udał się do dziadka na drugi koniec Polski, by pochwalić się dyplomem. Dziadek jest niezwykle dumny i ma dla Wacka prezent. Odkąd Wacek poszedł na studia odkładał co-nieco z emerytury i uzbierał 10 tysięcy złotych na tę okazję. Dziadek jednak wie, że Wacek to bardzo skromny i kochany chłopak, więc nigdy nie przyjąłby takiego prezentu. Jest jednak bardzo przebiegły, więc kiedy Wacek zbiera się już do wyjścia potajemnie wsuwa do kieszeni jego kurtki kopertę z pieniędzmi i kartką z gratulacjami.
Wacek jednak tych pieniędzy nie znalazł. Znalazła je dopiero po kilku tygodniach jego matka, gdy brała kurtkę do prania. Przeczytała kartkę od dziadka, po czym pomyślała, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal i że jest wiosna, więc Wacek i tak nie zajrzałby do kieszeni kurtki aż do przyszłej zimy, więc zachachmęciła te 10 tysięcy. Jednocześnie wie, że Wacek nigdy się o tym nie dowie, bo w międzyczasie dziadek się poślizgnął odśnieżając schody, skręcił kark i umarł.
Pytanie do czytelników: Czy Wacek został okradziony, czy nie? A jeśli tak, to czy został okradziony z dziesięciu tysięcy złotych, tak jak Bronek, czy może jego strata była mniejsza? Przecież on na te pieniądze nie zarobił i "miał je" zaledwie przez kilka tygodni i nawet nie wiedział, że je ma, ani nie wiedział, że je stracił, a matce na pewno te pieniądze się przydadzą.
Proszę o komentarze, bardzo chciałbym poznać Państwa zdanie na ten temat.
czwartek, 21 listopada 2013
I am the 0,000007 percent!
Komentator zgłosił pewną istotną wątpliwość:
Zastanowiła mnie ostatnio taka kwestia: jeśli prawo do wolności podstawowym, to wydaje mi się, że jest to nie do pogodzenia z monarchią. W monarchii bowiem nie mam żadnego wpływu na to, czy władcą będzie ktoś, kto mi odpowiada. Jest wprawdzie wysoka szansa, że będzie on dbał własne państwo, a więc i o mnie, ale jednocześnie nie tyle podejmuję, co muszę zgodzić się, na ryzyko, że będzie to kompletny idiota, który, korzystając z władzy, zaszkodzi nawet nie koniecznie państwu, ale konkretnie mnie.
A więc, oddając władzę dziedzicznemu monarsze, który teoretycznie po prostu lepiej ode mnie się na sprawowaniu władzy zna i do tej roli go "wynajmuję" (płacąc mu podatki), ryzykuję, że jego następca będzie kimś zupełnie innym, na co żadnego wpływu nie mam, kto może mnie wolności pozbawić.
Stawiam więc tezę (z którą chciałbym się nie zgadzać), że demokracja jest jednak jedynym akceptowalnym w wolnym społeczeństwie ustrojem, który zawsze pozostawia mi jakiś minimalny wpływ na osobę władcy(monarchia elekcyjna)/władców(obecny system polityczny).
Warto zadać sobie kilka pytań: Jaki jest mój, pojedynczego obywatela, wpływ na władzę w demokracji i w monarchii? Jaki jest wpływ na władzę innych? Co ta władza obejmuje (reguluje)? Jakie jest przygotowanie osób sprawujących władzę do jej sprawowania?
Faktycznie, słuszne jest przekonanie, że w demokracji każdy ma wpływ na państwo. Wpływ ten jednak jest grubo przeceniany. Jego wielkość można w arytmetyczny i dość dokładny sposób wyznaczyć. Jeśli w Polsce jest 31 milionów osób uprawnionych do głosowania (dane z wyborów w 2011 roku), to, nawet uwzględniając, że z prawa tego korzysta połowa, w bardzo prosty sposób mogę wyznaczyć, że waga mojego głosu wynosi 1:15 mln, albo, jakby to powiedział Jakub Bond z wadą wymowy, 0,00000007. Czyli nic.
To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości na temat wpływu jednostki na państwo w demokracji. Ale problemem nie jest to, że ja mam praktycznie zerowy wpływ na państwo. Problemem jest to, kto posiada te pozostałe 100 procent. I to tutaj jest największa różnica między monarchią a demokracją. W monarchii wiem kto. Znam go z twarzy, nazwiska, człowiek ten odpowiada za swoje czyny przed narodem, historią, swoimi przodkami i potomkami.
W demokracji nie wiem. W demokracji jest to bliżej nieokreślona zbieranina, bezimienna i za nic nie ponosząca odpowiedzialności. Zbieranina ta w swojej większości nie ma wielkiego pojęcia o historii, dyplomacji, gospodarce, polityce, nie ma wyobraźni i zdolności patrzenia w przyszłość. Ponadto ludzie w kupie zwykle działają mniej racjonalnie, niż pojedynczo. Więc nawet jeśli byłbym najmądrzejszym człowiekiem na świecie, to ten ułamek wpływu jaki mam na państwo na nic mi się zda - to kropla w oceanie głupoty i niskich instynktów.
A jaki jest mój wpływ na monarchę? Niekoniecznie zerowy. Monarcha, o ile jest rozsądny, a na ogół jest (o "złym królu" napiszę innym razem.), chce dla swojego państwa jak najlepiej, bo jest za nie odpowiedzialny i nie chce swojemu potomkowi pozostawić ruiny. Więc chętnie wysłuchuje ludzi z rozsądnymi pomysłami. Demokracja nie słucha głosu rozsądku. Bo i kto miałby go słuchać? Jak widać ostatnimi czasy nawet list podpisany przez milion osób może wylądować w koszu praktycznie bez czytania. Zatem de facto w monarchii ludzie rozsądni i mądrzy mają nieporównywalnie większą siłę głosu, niż w demokracji.
Głównym zagadnieniem, jeśli chodzi o naszą wolność nie jest jednak to kto i jakim systemem nami rządzi, tylko jaki jest zakres jego wpływu na nasze życie. Czyli co mieści się w tych "stu procentach" władzy. Jeżeli ta władza ogranicza się do funkcjonowania państwa i organów niezbędnych do jego istnienia, to bardzo dobrze. Jeśli zaś miesza się w prywatne sprawy każdego obywatela/poddanego, to znaczy, że nadmiernie ogranicza jego wolność.
Problem w tym, że demokracja ma tendencję do mieszania się we wszystko, poszerzania swoich wpływów, bo większość chce bezpieczeństwa, a nie wolności. Ludzie prości chcą by ktoś inny martwił się o ich zdrowie, o ich dzieci, o ich starość, chcą żreć, spać i żyć na koszt innych.
Król raczej będzie się uchylał od regulowania wszystkiego, dlatego, że on ponosi odpowiedzialność za swoje decyzje. Naturalnie więc woli decydować o tym, co istotne dla trwania i umacniania się państwa, a nie mieszać się w prywatne życie obywateli. Bo dlaczegóż miałby chcieć przysparzać sobie zadań i ponosić odpowiedzialność za coś, co nie mieści się w zakresie jego obowiązków? To tylko odciąga go od spraw ważnych.
Zatem nawet jeżeli przyjęlibyśmy, że w monarchii mój wpływ na państwo wynosi zero, to mój wpływ na sprawy, które dotyczą tylko mnie i mojej rodziny wynosi na ogół 100 procent. W demokracji mój wpływ na państwo jest "mikroskopijnie" większy od zera, ale mam też bardzo ograniczony wpływ na swoje własne sprawy. Mogę sam zadecydować kiedy zjem obiad, ale to te 99,99999993 procent decyduje (pośrednio lub bezpośrednio) co mogę zjeść, a czego nie mogę. To oni decydują jaką pracę wolno mi wykonywać, jak kształcić swoje dzieci, co mogę zbudować na swojej ziemi, jak zadbać o swoje zdrowie i swoją przyszłość. A oni nawet nie są w tych dziedzinach jakoś specjalnie obeznani, nie mówiąc już o tym, że nigdy mnie nie widzieli i nie spytali, co lubię jeść na obiad.
Dlatego wolę monarchę, który ma władzę nade mną w stosunkowo niewielu dziedzinach, ale są to dziedziny na których się doskonale zna, bo od pacholęcia jest przygotowywany do swojej roli i obraca się się wśród ludzi, którzy znają się na państwie, polityce, dyplomacji itd. i który za swoje decyzje odpowiada, nierzadko nawet własnym życiem.
A jeśli ktoś woli, żeby jakaś przypadkowa zbieranina decydowała za niego, w co się ubrać, jak szczepić dzieci, gdzie odkładać oszczędności, to obecnie jest całe mnóstwo forów internetowych, gdzie jedni idioci pytają innych idiotów o radę, a ci aż palą się do jej udzielania. I ponoszą dokładnie taką samą odpowiedzialność za swoje rady, co demokracja za swoje decyzje.
Zastanowiła mnie ostatnio taka kwestia: jeśli prawo do wolności podstawowym, to wydaje mi się, że jest to nie do pogodzenia z monarchią. W monarchii bowiem nie mam żadnego wpływu na to, czy władcą będzie ktoś, kto mi odpowiada. Jest wprawdzie wysoka szansa, że będzie on dbał własne państwo, a więc i o mnie, ale jednocześnie nie tyle podejmuję, co muszę zgodzić się, na ryzyko, że będzie to kompletny idiota, który, korzystając z władzy, zaszkodzi nawet nie koniecznie państwu, ale konkretnie mnie.
A więc, oddając władzę dziedzicznemu monarsze, który teoretycznie po prostu lepiej ode mnie się na sprawowaniu władzy zna i do tej roli go "wynajmuję" (płacąc mu podatki), ryzykuję, że jego następca będzie kimś zupełnie innym, na co żadnego wpływu nie mam, kto może mnie wolności pozbawić.
Stawiam więc tezę (z którą chciałbym się nie zgadzać), że demokracja jest jednak jedynym akceptowalnym w wolnym społeczeństwie ustrojem, który zawsze pozostawia mi jakiś minimalny wpływ na osobę władcy(monarchia elekcyjna)/władców(obecny system polityczny).
Warto zadać sobie kilka pytań: Jaki jest mój, pojedynczego obywatela, wpływ na władzę w demokracji i w monarchii? Jaki jest wpływ na władzę innych? Co ta władza obejmuje (reguluje)? Jakie jest przygotowanie osób sprawujących władzę do jej sprawowania?
Faktycznie, słuszne jest przekonanie, że w demokracji każdy ma wpływ na państwo. Wpływ ten jednak jest grubo przeceniany. Jego wielkość można w arytmetyczny i dość dokładny sposób wyznaczyć. Jeśli w Polsce jest 31 milionów osób uprawnionych do głosowania (dane z wyborów w 2011 roku), to, nawet uwzględniając, że z prawa tego korzysta połowa, w bardzo prosty sposób mogę wyznaczyć, że waga mojego głosu wynosi 1:15 mln, albo, jakby to powiedział Jakub Bond z wadą wymowy, 0,00000007. Czyli nic.
To powinno rozwiać wszelkie wątpliwości na temat wpływu jednostki na państwo w demokracji. Ale problemem nie jest to, że ja mam praktycznie zerowy wpływ na państwo. Problemem jest to, kto posiada te pozostałe 100 procent. I to tutaj jest największa różnica między monarchią a demokracją. W monarchii wiem kto. Znam go z twarzy, nazwiska, człowiek ten odpowiada za swoje czyny przed narodem, historią, swoimi przodkami i potomkami.
W demokracji nie wiem. W demokracji jest to bliżej nieokreślona zbieranina, bezimienna i za nic nie ponosząca odpowiedzialności. Zbieranina ta w swojej większości nie ma wielkiego pojęcia o historii, dyplomacji, gospodarce, polityce, nie ma wyobraźni i zdolności patrzenia w przyszłość. Ponadto ludzie w kupie zwykle działają mniej racjonalnie, niż pojedynczo. Więc nawet jeśli byłbym najmądrzejszym człowiekiem na świecie, to ten ułamek wpływu jaki mam na państwo na nic mi się zda - to kropla w oceanie głupoty i niskich instynktów.
A jaki jest mój wpływ na monarchę? Niekoniecznie zerowy. Monarcha, o ile jest rozsądny, a na ogół jest (o "złym królu" napiszę innym razem.), chce dla swojego państwa jak najlepiej, bo jest za nie odpowiedzialny i nie chce swojemu potomkowi pozostawić ruiny. Więc chętnie wysłuchuje ludzi z rozsądnymi pomysłami. Demokracja nie słucha głosu rozsądku. Bo i kto miałby go słuchać? Jak widać ostatnimi czasy nawet list podpisany przez milion osób może wylądować w koszu praktycznie bez czytania. Zatem de facto w monarchii ludzie rozsądni i mądrzy mają nieporównywalnie większą siłę głosu, niż w demokracji.
Głównym zagadnieniem, jeśli chodzi o naszą wolność nie jest jednak to kto i jakim systemem nami rządzi, tylko jaki jest zakres jego wpływu na nasze życie. Czyli co mieści się w tych "stu procentach" władzy. Jeżeli ta władza ogranicza się do funkcjonowania państwa i organów niezbędnych do jego istnienia, to bardzo dobrze. Jeśli zaś miesza się w prywatne sprawy każdego obywatela/poddanego, to znaczy, że nadmiernie ogranicza jego wolność.
Problem w tym, że demokracja ma tendencję do mieszania się we wszystko, poszerzania swoich wpływów, bo większość chce bezpieczeństwa, a nie wolności. Ludzie prości chcą by ktoś inny martwił się o ich zdrowie, o ich dzieci, o ich starość, chcą żreć, spać i żyć na koszt innych.
Król raczej będzie się uchylał od regulowania wszystkiego, dlatego, że on ponosi odpowiedzialność za swoje decyzje. Naturalnie więc woli decydować o tym, co istotne dla trwania i umacniania się państwa, a nie mieszać się w prywatne życie obywateli. Bo dlaczegóż miałby chcieć przysparzać sobie zadań i ponosić odpowiedzialność za coś, co nie mieści się w zakresie jego obowiązków? To tylko odciąga go od spraw ważnych.
Zatem nawet jeżeli przyjęlibyśmy, że w monarchii mój wpływ na państwo wynosi zero, to mój wpływ na sprawy, które dotyczą tylko mnie i mojej rodziny wynosi na ogół 100 procent. W demokracji mój wpływ na państwo jest "mikroskopijnie" większy od zera, ale mam też bardzo ograniczony wpływ na swoje własne sprawy. Mogę sam zadecydować kiedy zjem obiad, ale to te 99,99999993 procent decyduje (pośrednio lub bezpośrednio) co mogę zjeść, a czego nie mogę. To oni decydują jaką pracę wolno mi wykonywać, jak kształcić swoje dzieci, co mogę zbudować na swojej ziemi, jak zadbać o swoje zdrowie i swoją przyszłość. A oni nawet nie są w tych dziedzinach jakoś specjalnie obeznani, nie mówiąc już o tym, że nigdy mnie nie widzieli i nie spytali, co lubię jeść na obiad.
Dlatego wolę monarchę, który ma władzę nade mną w stosunkowo niewielu dziedzinach, ale są to dziedziny na których się doskonale zna, bo od pacholęcia jest przygotowywany do swojej roli i obraca się się wśród ludzi, którzy znają się na państwie, polityce, dyplomacji itd. i który za swoje decyzje odpowiada, nierzadko nawet własnym życiem.
A jeśli ktoś woli, żeby jakaś przypadkowa zbieranina decydowała za niego, w co się ubrać, jak szczepić dzieci, gdzie odkładać oszczędności, to obecnie jest całe mnóstwo forów internetowych, gdzie jedni idioci pytają innych idiotów o radę, a ci aż palą się do jej udzielania. I ponoszą dokładnie taką samą odpowiedzialność za swoje rady, co demokracja za swoje decyzje.
niedziela, 17 listopada 2013
Gdzie jest tęcza!
Hipokryzja obrońców tęczy jest zdumiewająca. Są to ludzie, którzy dążą do wyeliminowania symbolu krzyża ze szkół, urzędów i miejsc publicznych, a jednocześnie lżą i wyzywają przeciwników tęczy, która jest ich przedmiotem kultu. Ale to nie jest jeszcze szczyt ich hipokryzji.
Szczytem jest to, że kiedy ktoś "hailuje", a potem tłumaczy się, że to był rzymski salut, lub prośba o pięć piwek, to wiedzą, że próbuje robić ich w konia. Kiedy sędzia mówi, że swastyka jest znakiem szczęścia, oburzają się i grzmią na wyrok w mediach. A mimo to oczekują, że świat "łyknie", że "Tęcza" na Placu Zbawiciela jest symbolem przymierza Boga z ludźmi, a jej największymi obrońcami są ci, którzy na co dzień opluwają Boga i kościół. Tak nie jest. I oni to wiedzą i my.
Tak, swastyka jest w wielu kulturach symbolem szczęścia i jako taki została przyjęta przez narodowych socjalistów. Przez to dziś kojarzy się jednoznacznie z Trzecią Rzeszą i wątpliwym jest, by malowana na murze odnosiła się do pierwotnego jej znaczenia. Podobnie z tęczą. W Starym Testamencie jest ona (siedmiobarwna!) znakiem przymierza, ale dziś symbol ten (sześciobarwny, jak na Pl. Konstytucji) został przejęty przez środowiska sodomitów, więc nic dziwnego, że to z nimi jest dziś kojarzona. Wszystko należy rozpatrywać w pewnym kontekście. Tymczasem obrońcy tęczy albo sami są idiotami, albo wierzą, że my nimi jesteśmy. Instalacja ta znaczy dokładnie to, co miała znaczyć.
Problemu by nie było, gdyby lewica (czy to narodowi socjaliści, czy postępowcy) przestali wreszcie wykorzystywać istniejące symbole pięknych idei, do propagowania swoich nowych, antycywilizacyjnych, wypaczonych ideologii.
Szczytem jest to, że kiedy ktoś "hailuje", a potem tłumaczy się, że to był rzymski salut, lub prośba o pięć piwek, to wiedzą, że próbuje robić ich w konia. Kiedy sędzia mówi, że swastyka jest znakiem szczęścia, oburzają się i grzmią na wyrok w mediach. A mimo to oczekują, że świat "łyknie", że "Tęcza" na Placu Zbawiciela jest symbolem przymierza Boga z ludźmi, a jej największymi obrońcami są ci, którzy na co dzień opluwają Boga i kościół. Tak nie jest. I oni to wiedzą i my.
Tak, swastyka jest w wielu kulturach symbolem szczęścia i jako taki została przyjęta przez narodowych socjalistów. Przez to dziś kojarzy się jednoznacznie z Trzecią Rzeszą i wątpliwym jest, by malowana na murze odnosiła się do pierwotnego jej znaczenia. Podobnie z tęczą. W Starym Testamencie jest ona (siedmiobarwna!) znakiem przymierza, ale dziś symbol ten (sześciobarwny, jak na Pl. Konstytucji) został przejęty przez środowiska sodomitów, więc nic dziwnego, że to z nimi jest dziś kojarzona. Wszystko należy rozpatrywać w pewnym kontekście. Tymczasem obrońcy tęczy albo sami są idiotami, albo wierzą, że my nimi jesteśmy. Instalacja ta znaczy dokładnie to, co miała znaczyć.
Problemu by nie było, gdyby lewica (czy to narodowi socjaliści, czy postępowcy) przestali wreszcie wykorzystywać istniejące symbole pięknych idei, do propagowania swoich nowych, antycywilizacyjnych, wypaczonych ideologii.
sobota, 16 listopada 2013
Dyskryminacja brzydkich demonstrantów
Większość ugrupowań zasiadających w sejmie opowiada się za zakazem zasłaniania twarzy uczestników marszów i demonstracji (źródło). Nie pochwalam zasłaniania twarzy przez demonstrantów, ale też uważam, że zabranianie tego jest niedopuszczalną ingerencją w prywatność człowieka.
Nie dlatego, że jest to dyskryminacja ludzi z tendencją do odmrożeń twarzy oraz ludzi brzydkich, dla których kominiarka jest jedyną szansą na życie socjalne. To jest, odstawiając żarty na bok, próba postawienia kolejnego małego kroku w kierunku państwa totalitarnego. Politycy, zamiast bawić się w pracochłonne rozpoznawanie twarzy z zapisów monitoringu, mogliby od razu nakazać każdemu chodzić z transparentem na kiju z imieniem, nazwiskiem, peselem.
Wiceprzewodnicząca klubu PO Małgorzata Kidawa-Błońska sądzi, że zdecydowana większość klubu PO opowie się za zakazem zakrywania twarzy przez uczestników manifestacji. "Zgadzamy się, że nikt, kto jest odpowiedzialny, nie idzie na marsz w kominiarce. Kominiarka jednoznacznie kojarzy się z chęcią ukrycia twarzy" - powiedziała posłanka PO.
Te niezwykle odkrywcze słowa nieco mnie niepokoją. Znaczą one bowiem, że policjanci wpadający o świcie do mieszkania blogera, albo innego niepokornego indywiduum, to także ludzie nieodpowiedzialni. Jest to oczywiście błąd w myśleniu pani Kidawy-Błońskiej. Zarówno policjanci, jak i demonstrujący zasłaniają twarze kominiarkami nie dlatego, że są nieodpowiedzialni. Robią to, bo rozpoznanie ich może doprowadzić do pewnych nieprzyjemnych dla nich sytuacji, nawet jeśli postępują właściwie.
A jeśli policjanci antyterroryści, mający za sobą lewo i ostrą amunicję, obawiają się bycia rozpoznanymi przez Bogu ducha winnego blogera, to demonstranci maszerujący w antysystemowym marszu tym bardziej mają podstawy do obaw przed zostaniem rozpoznanym przez funkcjonariuszy państwa policyjnego ze skłonnościami totalitarnymi. Zwłaszcza, że nierzadkie są wypadki nadużycia przez nich władzy również w stosunku do zupełnie przypadkowych osób.
Na przykład przeciwnicy Marszu Niepodległości, który jest przyczyną debaty, niekoniecznie związani z władzą, mają niezbyt szlachetny plan, który wyraził ich guru, poseł Palikot: Sfotografujemy mordę za mordą. Opublikujemy dane. Wywiesimy plakaty w miastach, dzielnicach , na ulicach – wszędzie tam gdzie żyją. Tam ich powiesimy, aby każdy widział z imienia i nazwiska kto jest faszystą. Będziemy na nich pluć, wsadzać do więzienia, gnębić w miejscu pracy. Każdy normalny człowiek woli unikać sytuacji, w której banda naćpanych zboczeńców wyciera sobie gęby jego wizerunkiem. Chodzi o szacunek do samego siebie.
Dochodzi tu również kwestia ochrony prywatności. Mam prawo nie życzyć sobie, by ktoś mnie fotografował i pokazywał w telewizji. Jeśli jakaś telewizja robi ankietę uliczną i do mnie podchodzi z kamerą i mikrofonem, to mogę zastrzec, że nie życzę sobie pokazywania mojej twarzy w materiale. Na demonstracji takiej możliwości nie mam. Kominiarka jest moją jedyną szansą na zachowanie prywatności.
Z nieco innej beczki: Znamienne jest to, że chociaż Palikot tak się jeszcze niedawno palił do fotografowania wszystkich morda po mordzie, to właśnie jego Twój Ruch jest jedyną partią zasiadającą, która sprzeciwia się projektowi. Ale też co się dziwić? Narodowcy bez kominiarek sobie jakoś poradzą, najwyżej będą zwracać większą uwagę, co się wokół nich dzieje. Ale jak tu przeprowadzać prowokacje z odsłoniętym ryjem! I to jest główne zmartwienie Palikota.
Nie dlatego, że jest to dyskryminacja ludzi z tendencją do odmrożeń twarzy oraz ludzi brzydkich, dla których kominiarka jest jedyną szansą na życie socjalne. To jest, odstawiając żarty na bok, próba postawienia kolejnego małego kroku w kierunku państwa totalitarnego. Politycy, zamiast bawić się w pracochłonne rozpoznawanie twarzy z zapisów monitoringu, mogliby od razu nakazać każdemu chodzić z transparentem na kiju z imieniem, nazwiskiem, peselem.
Wiceprzewodnicząca klubu PO Małgorzata Kidawa-Błońska sądzi, że zdecydowana większość klubu PO opowie się za zakazem zakrywania twarzy przez uczestników manifestacji. "Zgadzamy się, że nikt, kto jest odpowiedzialny, nie idzie na marsz w kominiarce. Kominiarka jednoznacznie kojarzy się z chęcią ukrycia twarzy" - powiedziała posłanka PO.
Te niezwykle odkrywcze słowa nieco mnie niepokoją. Znaczą one bowiem, że policjanci wpadający o świcie do mieszkania blogera, albo innego niepokornego indywiduum, to także ludzie nieodpowiedzialni. Jest to oczywiście błąd w myśleniu pani Kidawy-Błońskiej. Zarówno policjanci, jak i demonstrujący zasłaniają twarze kominiarkami nie dlatego, że są nieodpowiedzialni. Robią to, bo rozpoznanie ich może doprowadzić do pewnych nieprzyjemnych dla nich sytuacji, nawet jeśli postępują właściwie.
A jeśli policjanci antyterroryści, mający za sobą lewo i ostrą amunicję, obawiają się bycia rozpoznanymi przez Bogu ducha winnego blogera, to demonstranci maszerujący w antysystemowym marszu tym bardziej mają podstawy do obaw przed zostaniem rozpoznanym przez funkcjonariuszy państwa policyjnego ze skłonnościami totalitarnymi. Zwłaszcza, że nierzadkie są wypadki nadużycia przez nich władzy również w stosunku do zupełnie przypadkowych osób.
Na przykład przeciwnicy Marszu Niepodległości, który jest przyczyną debaty, niekoniecznie związani z władzą, mają niezbyt szlachetny plan, który wyraził ich guru, poseł Palikot: Sfotografujemy mordę za mordą. Opublikujemy dane. Wywiesimy plakaty w miastach, dzielnicach , na ulicach – wszędzie tam gdzie żyją. Tam ich powiesimy, aby każdy widział z imienia i nazwiska kto jest faszystą. Będziemy na nich pluć, wsadzać do więzienia, gnębić w miejscu pracy. Każdy normalny człowiek woli unikać sytuacji, w której banda naćpanych zboczeńców wyciera sobie gęby jego wizerunkiem. Chodzi o szacunek do samego siebie.
Dochodzi tu również kwestia ochrony prywatności. Mam prawo nie życzyć sobie, by ktoś mnie fotografował i pokazywał w telewizji. Jeśli jakaś telewizja robi ankietę uliczną i do mnie podchodzi z kamerą i mikrofonem, to mogę zastrzec, że nie życzę sobie pokazywania mojej twarzy w materiale. Na demonstracji takiej możliwości nie mam. Kominiarka jest moją jedyną szansą na zachowanie prywatności.
Z nieco innej beczki: Znamienne jest to, że chociaż Palikot tak się jeszcze niedawno palił do fotografowania wszystkich morda po mordzie, to właśnie jego Twój Ruch jest jedyną partią zasiadającą, która sprzeciwia się projektowi. Ale też co się dziwić? Narodowcy bez kominiarek sobie jakoś poradzą, najwyżej będą zwracać większą uwagę, co się wokół nich dzieje. Ale jak tu przeprowadzać prowokacje z odsłoniętym ryjem! I to jest główne zmartwienie Palikota.
piątek, 15 listopada 2013
Po co wam wolność?
W dawnych czasach wolność była czymś wielkim. Jej wartość była nie do przecenienia. Ludzie walczyli o wolność, ginęli za wolność. Obecna antycywilizacja sprowadziła wolność do jakiegoś dziwnego kaprysu. Do czegoś zbędnego i przeszkadzającego jedynie w życiu. Wolność nie ma żadnej wartości.
Mężczyzna, który przez błąd sędziego przesiedział w więzieniu 134 dni, chce 300 tys. zł odszkodowania. Według reprezentujących skarb państwa prawników NIC mu się nie należy, bo jego sytuacja życiowa się nie pogorszyła.
Oczywiście, że się nie pogorszyła. Przecież jedyne co mu odebrano, to tę jego głupią, obciachową wolność.
Gdyby był wolny mógłby sobie pójść na spacer do lasu, nadepnąć na szyszkę i by go bolało. Po co mu to?
Mężczyzna, który przez błąd sędziego przesiedział w więzieniu 134 dni, chce 300 tys. zł odszkodowania. Według reprezentujących skarb państwa prawników NIC mu się nie należy, bo jego sytuacja życiowa się nie pogorszyła.
Oczywiście, że się nie pogorszyła. Przecież jedyne co mu odebrano, to tę jego głupią, obciachową wolność.
Gdyby był wolny mógłby sobie pójść na spacer do lasu, nadepnąć na szyszkę i by go bolało. Po co mu to?
poniedziałek, 11 listopada 2013
Burza po tęczy
Większość relacji z Marszu Niepodległości, na które się natykam, dotyczą nie samego marszu i rzeszy ludzi, którzy spokojnie przemierzali stołeczne ulice pod flagami i transparentami, ale spalenia "tęczy" na Placu Zbawiciela w Warszawie. Dziwne? Nie bardzo - taki był plan miasta.
Po pierwsze tęcza płonęła już wielokrotnie. Za każdym razem obwinia się o to środowiska, zwane przez reżym "faszystami". Po drugie z doświadczenia wiadomo, że przy okazji Marszu Niepodległości na głównych ulicach Warszawy roi się od tych "faszystów". Po trzecie tegoż dnia mają miejsce podpalenia samochodów, rzucanie rac itd. Jeżeli teraz dodamy 1+2+3, to niemal pewnym staje się, że jeśli tęcza ma ponownie spłonąć, to spłonie tego dnia.
Kilka dni temu ratusz wydał 64 tysiące złotych na odnowienie tęczy. Przypadek? Nie sądzę. Normalny człowiek wstrzymałby się na tych kilka dni, dla świętego spokoju. Ludzie za to odpowiedzialni to albo głupcy, albo prowokatorzy. Czyli pieniądze stołecznych podatników albo się bezmyślnie marnotrawi, albo celowo wyrzuca do śmietnika, by mieć pretekst do ujadania na narodowców.
Ja odrzucam pierwszą ewentualność. To nie są głupcy. Myślą bardzo taktycznie, o czym mogliśmy się przekonać przy okazji referendum warszawskiego. Ta tęcza została odnowiona tylko w tym celu, żeby została po kilku dniach spalona.
Co ciekawe: przy okazji tej rekonstrukcji zapewniani byliśmy, że tym razem kwiaty zostały wykonane z materiałów niepalnych. Tymczasem na filmach widać, że tęcza spłonęła jak snopek siana. W kilka minut było po wszystkim. I o ile nie można wykluczyć, że podstawa łuku została oblana benzyną, o tyle możemy wykluczyć to dla szczytu tęczy, który płonął równie ochoczo i równie żywym ogniem. Zastanawia mnie, czy wykonawca zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za fuszerkę. Nie sądzę - pracował za "niczyje" pieniądze, więc "nikomu" je odda.
Przy okazji wpadłem na pewien pomysł, jak w przyszłości zapobiec podpaleniom "tęczy". Nie ulega wątpliwości, że władze Warszawy będą chciały ją odnawiać, wydając kolejne tysiące z pieniędzy podatników. Proponuję, by zamiast tradycyjnych kolorów tęczę ozdobić kwiatami w odcieniach żółci, pomarańczu i czerwieni. Dzięki temu nadal będzie cieszyć oko i ożywiać szary plac jaskrawymi barwami, a jednocześnie będzie w kolorze płomieni, więc jej podpalenie będzie zbędne dla uzyskania efektu (można też zastosować podświetlanie by wzmocnić efekt nocą) oraz nie będzie się tak bezpośrednio kojarzyło z symboliką LGBT. Myślę, że nie powinno być z tym problemu, zwłaszcza, że i artystka, i fundatorzy, i wszyscy komentujący w mediach podpalanie tęczy zgodnie zarzekają się, że nie ma ona nic wspólnego z tym środowiskiem.
Jeśli ktoś z czytelników potrafi sporządzić taką petycję internetową lub ankietę, to z największą radością ją podpiszę i będę propagował. Myślę, że pani Julita Wójcik, autorka, nie ma powodów, by nie przychylić się do pomysłu, jeśli otrzyma taką petycję. Ja właśnie wysłałem do Puszki (organizacja artystów, na którą trafiłem szukając bezskutecznie kontaktu do samej autorki) e-mail z moją propozycją. Zachęcam do przyłączenia się do apelu.
Po pierwsze tęcza płonęła już wielokrotnie. Za każdym razem obwinia się o to środowiska, zwane przez reżym "faszystami". Po drugie z doświadczenia wiadomo, że przy okazji Marszu Niepodległości na głównych ulicach Warszawy roi się od tych "faszystów". Po trzecie tegoż dnia mają miejsce podpalenia samochodów, rzucanie rac itd. Jeżeli teraz dodamy 1+2+3, to niemal pewnym staje się, że jeśli tęcza ma ponownie spłonąć, to spłonie tego dnia.
Kilka dni temu ratusz wydał 64 tysiące złotych na odnowienie tęczy. Przypadek? Nie sądzę. Normalny człowiek wstrzymałby się na tych kilka dni, dla świętego spokoju. Ludzie za to odpowiedzialni to albo głupcy, albo prowokatorzy. Czyli pieniądze stołecznych podatników albo się bezmyślnie marnotrawi, albo celowo wyrzuca do śmietnika, by mieć pretekst do ujadania na narodowców.
Ja odrzucam pierwszą ewentualność. To nie są głupcy. Myślą bardzo taktycznie, o czym mogliśmy się przekonać przy okazji referendum warszawskiego. Ta tęcza została odnowiona tylko w tym celu, żeby została po kilku dniach spalona.
Co ciekawe: przy okazji tej rekonstrukcji zapewniani byliśmy, że tym razem kwiaty zostały wykonane z materiałów niepalnych. Tymczasem na filmach widać, że tęcza spłonęła jak snopek siana. W kilka minut było po wszystkim. I o ile nie można wykluczyć, że podstawa łuku została oblana benzyną, o tyle możemy wykluczyć to dla szczytu tęczy, który płonął równie ochoczo i równie żywym ogniem. Zastanawia mnie, czy wykonawca zostanie pociągnięty do odpowiedzialności za fuszerkę. Nie sądzę - pracował za "niczyje" pieniądze, więc "nikomu" je odda.
Przy okazji wpadłem na pewien pomysł, jak w przyszłości zapobiec podpaleniom "tęczy". Nie ulega wątpliwości, że władze Warszawy będą chciały ją odnawiać, wydając kolejne tysiące z pieniędzy podatników. Proponuję, by zamiast tradycyjnych kolorów tęczę ozdobić kwiatami w odcieniach żółci, pomarańczu i czerwieni. Dzięki temu nadal będzie cieszyć oko i ożywiać szary plac jaskrawymi barwami, a jednocześnie będzie w kolorze płomieni, więc jej podpalenie będzie zbędne dla uzyskania efektu (można też zastosować podświetlanie by wzmocnić efekt nocą) oraz nie będzie się tak bezpośrednio kojarzyło z symboliką LGBT. Myślę, że nie powinno być z tym problemu, zwłaszcza, że i artystka, i fundatorzy, i wszyscy komentujący w mediach podpalanie tęczy zgodnie zarzekają się, że nie ma ona nic wspólnego z tym środowiskiem.
Jeśli ktoś z czytelników potrafi sporządzić taką petycję internetową lub ankietę, to z największą radością ją podpiszę i będę propagował. Myślę, że pani Julita Wójcik, autorka, nie ma powodów, by nie przychylić się do pomysłu, jeśli otrzyma taką petycję. Ja właśnie wysłałem do Puszki (organizacja artystów, na którą trafiłem szukając bezskutecznie kontaktu do samej autorki) e-mail z moją propozycją. Zachęcam do przyłączenia się do apelu.
piątek, 8 listopada 2013
Bohaterów? Prądem?
W "kraju wszelkich swobód", gdzie każdy ma konstytucyjne prawo do dążenia do szczęścia, policjanci w miasteczku Louisiana w Missouri trzykrotnie razili prądem mężczyznę, który próbował ratować swojego 3 letniego pasierba z pożaru (sznurek). Chłopczyk spłonął.
Ryan Miller oraz matka dziecka, Kasia Miller, zdołali wydostać się z płonącego domu tylnymi drzwiami. By ratować swoje dziecko mężczyzna usiłował wrócić do domu drzwiami frontowymi. Policjanci, których nazwisk nie podano, obezwładnili go trzema seriami z paralizatora i skuli. Dla jego własnego dobra oczywiście.
Prawem i obowiązkiem ojca rodziny jest jej ochrona i dbanie o bezpieczeństwo. Policjanci mogli nie wiedzieć co to oznacza, gdyż sami, mimo że ich mottem jest "Protect and Serve" (Chronić i Służyć), w rzeczywistości takiego obowiązku nie mają.
Jeżeli ojciec sam gotów jest zginąć w płomieniach próbując ratować swoje dziecko, to tylko najgorszy sukinsyn mógłby próbować mu przeszkodzić, a tylko najgorszy z najgorszych sukinsynów użyłby takich nieludzkich metod. Potraktowano go prądem - jak zwierzę.
Choć nie do końca jak zwierzę. Parę tygodni temu natknąłem się na obrazek przedstawiający kotkę, która wynosiła z pożaru swoje kocięta, jedno po drugim, nie niepokojona przez obecnych funkcjonariuszy, również w SZA. Podpisy pod obrazkiem mówiły o "kociej bohaterce", o tym, że od zwierząt moglibyśmy się uczyć prawdziwej miłości i opiekuńczości.
Kotka mogła sobie na to pozwolić, bo nikt nie próbował porazić jej prądem. Dlaczego? Bo w SZA koty, w przeciwieństwie do ludzi, są wolne.
Gdyby pan Miller był wolny, to policjant nie mógłby mu przeszkodzić, nawet gdyby próbował z płomieni ratować nie dziecko, ale psa, złotą rybkę, albo flaszkę piwa. Niewolnika można porazić prądem, skrępować i kazać siedzieć w radiowozie słuchając błagań o pomoc płonącego trzylatka. Żeby tylko sam się nam nie zabił, bo jego życie jest najwyższą wartością.
SZA bardzo surowo podchodzą do tematu tortur. Nie wolno torturować nawet terrorystów. A czy policja w tym przypadku nie torturowała Ryana Millera? I pal licho rażenie prądem, to jest kilkusekundowa tortura, która na ogół nie pozostawia trwałych uszkodzeń (na ogół - jeszcze wrócę do tego). Mówię o torturze psychicznej, ranie na całe życie. Nie potrafię sobie wyobrazić ogromu cierpienia, jakie ci bezmyślni i bezduszni Vogoni zadali temu człowiekowi.
Co i tak jest niczym, biorąc pod uwagę to, że być może przyczynili się do okrutnej śmierci dziecka, któremu odebrali jedyną szansę na ratunek.
Policjanci oraz inni przedstawiciele państwa policyjnego, z mniej lub bardziej udawanym żalem, usprawiedliwiają takie postępowanie bezpieczeństwem mężczyzny. Jest to nieporozumienie. Pomijając już nawet to, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Jakie było ryzyko śmierci lub odniesienia trwałych obrażeń Ryana Millera w pożarze? Ktoś powie, że duże, ktoś inny powie, że małe. Ale konkretnie, jakie? Nikt nie wie. I policjant też tego nie wiedział.
A jakie było prawdopodobieństwo, że Ryan Miller poniesie śmierć, lub trwałe obrażenia od paralizatora? 0,8 procenta i 1,8 procenta odpowiednio (na zdrowym i spokojnym organizmie!). To są dane statystyczne, nie są wolne od błędu, ale istotną informacją jest to, że ryzyko takie istnieje i jest wyższe od zera. Policjant, uprawniony do użycia tej broni powinien o tym wiedzieć, i zakładam, że wiedział.
Zatem policjant, nie znając ryzyka poparzenia, stwierdził autorytatywnie iż jest ono większe niż ryzyko wynikające z trzykrotnego użycia paralizatora (na zdrowym mężczyźnie, ale w skrajnej sytuacji emocjonalnej, co jest istotne zwłaszcza przy tego typu broni).
Nie, to tylko czarny humor z mojej strony. Oczywiście, że nic nie stwierdził, bo musiałby pomyśleć, a tymczasem im myśleć nie kazano. Policjant bezmyślnie wykonywał uniwersalne procedury, "przewidujące każde możliwe zdarzenie", powtarzając jak pacierz wyuczone "resistance is useless!".
Co policjanci powinni byli zrobić? Niewiele. Wystarczyłoby nie robić nic. Nie przeszkadzać i trzymać kciuki. Mogli też pomóc. Nie mówię o ryzykowaniu własnego życia w płomieniach, bo tacy policjanci byli w SZA dawno temu, a dzisiaj są bardzo nieliczni. Ale mogli mężczyźnie chociaż dać kurtkę (Miller był w piżamie i boso), czy pomóc wyłamać drzwi frontowe. Nawet jeśli byli uwiązani surowymi przepisami, gdyby policjant był Mężczyzną, powiedziałby: Proszę tam nie wchodzić, to bardzo niebezpieczne. A teraz proszę nam wybaczyć, musimy zająć się gapiami. Po czym odwróciliby się do Millera plecami.
Nie zrobili tego. Woleli przemocą obezwładnić jedynego Mężczyznę, który był na miejscu i który mógł cokolwiek zrobić.
Jeden z komentatorów artykułu na podanej stronie napisał: Jestem ojcem i słowo daję, że gdyby mi się to przydarzyło, policjant nie doczekałby Bożego Narodzenia.
Jestem pewien że sprawa trafi do sądu. Będę śledził rozprawę z zainteresowaniem. O ile bowiem nie trudno byłoby przewidzieć, co czekałoby policjanta, który użył paralizatora przeciwko bandycie i w konsekwencji bandyta zmarłby, to jestem bardzo ciekaw co się dzieje, gdy policjant użyje paralizatora przeciwko praworządnemu, oddanemu ojcu, a w konsekwencji mały chłopczyk spłonie żywcem.
Ryan Miller oraz matka dziecka, Kasia Miller, zdołali wydostać się z płonącego domu tylnymi drzwiami. By ratować swoje dziecko mężczyzna usiłował wrócić do domu drzwiami frontowymi. Policjanci, których nazwisk nie podano, obezwładnili go trzema seriami z paralizatora i skuli. Dla jego własnego dobra oczywiście.
Prawem i obowiązkiem ojca rodziny jest jej ochrona i dbanie o bezpieczeństwo. Policjanci mogli nie wiedzieć co to oznacza, gdyż sami, mimo że ich mottem jest "Protect and Serve" (Chronić i Służyć), w rzeczywistości takiego obowiązku nie mają.
Jeżeli ojciec sam gotów jest zginąć w płomieniach próbując ratować swoje dziecko, to tylko najgorszy sukinsyn mógłby próbować mu przeszkodzić, a tylko najgorszy z najgorszych sukinsynów użyłby takich nieludzkich metod. Potraktowano go prądem - jak zwierzę.
Choć nie do końca jak zwierzę. Parę tygodni temu natknąłem się na obrazek przedstawiający kotkę, która wynosiła z pożaru swoje kocięta, jedno po drugim, nie niepokojona przez obecnych funkcjonariuszy, również w SZA. Podpisy pod obrazkiem mówiły o "kociej bohaterce", o tym, że od zwierząt moglibyśmy się uczyć prawdziwej miłości i opiekuńczości.
Kotka mogła sobie na to pozwolić, bo nikt nie próbował porazić jej prądem. Dlaczego? Bo w SZA koty, w przeciwieństwie do ludzi, są wolne.
Gdyby pan Miller był wolny, to policjant nie mógłby mu przeszkodzić, nawet gdyby próbował z płomieni ratować nie dziecko, ale psa, złotą rybkę, albo flaszkę piwa. Niewolnika można porazić prądem, skrępować i kazać siedzieć w radiowozie słuchając błagań o pomoc płonącego trzylatka. Żeby tylko sam się nam nie zabił, bo jego życie jest najwyższą wartością.
SZA bardzo surowo podchodzą do tematu tortur. Nie wolno torturować nawet terrorystów. A czy policja w tym przypadku nie torturowała Ryana Millera? I pal licho rażenie prądem, to jest kilkusekundowa tortura, która na ogół nie pozostawia trwałych uszkodzeń (na ogół - jeszcze wrócę do tego). Mówię o torturze psychicznej, ranie na całe życie. Nie potrafię sobie wyobrazić ogromu cierpienia, jakie ci bezmyślni i bezduszni Vogoni zadali temu człowiekowi.
Co i tak jest niczym, biorąc pod uwagę to, że być może przyczynili się do okrutnej śmierci dziecka, któremu odebrali jedyną szansę na ratunek.
Policjanci oraz inni przedstawiciele państwa policyjnego, z mniej lub bardziej udawanym żalem, usprawiedliwiają takie postępowanie bezpieczeństwem mężczyzny. Jest to nieporozumienie. Pomijając już nawet to, że chcącemu nie dzieje się krzywda. Jakie było ryzyko śmierci lub odniesienia trwałych obrażeń Ryana Millera w pożarze? Ktoś powie, że duże, ktoś inny powie, że małe. Ale konkretnie, jakie? Nikt nie wie. I policjant też tego nie wiedział.
A jakie było prawdopodobieństwo, że Ryan Miller poniesie śmierć, lub trwałe obrażenia od paralizatora? 0,8 procenta i 1,8 procenta odpowiednio (na zdrowym i spokojnym organizmie!). To są dane statystyczne, nie są wolne od błędu, ale istotną informacją jest to, że ryzyko takie istnieje i jest wyższe od zera. Policjant, uprawniony do użycia tej broni powinien o tym wiedzieć, i zakładam, że wiedział.
Zatem policjant, nie znając ryzyka poparzenia, stwierdził autorytatywnie iż jest ono większe niż ryzyko wynikające z trzykrotnego użycia paralizatora (na zdrowym mężczyźnie, ale w skrajnej sytuacji emocjonalnej, co jest istotne zwłaszcza przy tego typu broni).
Nie, to tylko czarny humor z mojej strony. Oczywiście, że nic nie stwierdził, bo musiałby pomyśleć, a tymczasem im myśleć nie kazano. Policjant bezmyślnie wykonywał uniwersalne procedury, "przewidujące każde możliwe zdarzenie", powtarzając jak pacierz wyuczone "resistance is useless!".
Co policjanci powinni byli zrobić? Niewiele. Wystarczyłoby nie robić nic. Nie przeszkadzać i trzymać kciuki. Mogli też pomóc. Nie mówię o ryzykowaniu własnego życia w płomieniach, bo tacy policjanci byli w SZA dawno temu, a dzisiaj są bardzo nieliczni. Ale mogli mężczyźnie chociaż dać kurtkę (Miller był w piżamie i boso), czy pomóc wyłamać drzwi frontowe. Nawet jeśli byli uwiązani surowymi przepisami, gdyby policjant był Mężczyzną, powiedziałby: Proszę tam nie wchodzić, to bardzo niebezpieczne. A teraz proszę nam wybaczyć, musimy zająć się gapiami. Po czym odwróciliby się do Millera plecami.
Nie zrobili tego. Woleli przemocą obezwładnić jedynego Mężczyznę, który był na miejscu i który mógł cokolwiek zrobić.
Jeden z komentatorów artykułu na podanej stronie napisał: Jestem ojcem i słowo daję, że gdyby mi się to przydarzyło, policjant nie doczekałby Bożego Narodzenia.
Jestem pewien że sprawa trafi do sądu. Będę śledził rozprawę z zainteresowaniem. O ile bowiem nie trudno byłoby przewidzieć, co czekałoby policjanta, który użył paralizatora przeciwko bandycie i w konsekwencji bandyta zmarłby, to jestem bardzo ciekaw co się dzieje, gdy policjant użyje paralizatora przeciwko praworządnemu, oddanemu ojcu, a w konsekwencji mały chłopczyk spłonie żywcem.
poniedziałek, 4 listopada 2013
Bezpieczeństwo na cudzy koszt
W dyskusji przy artykule Wolność a bezpieczeństwo dottore tak bardzo boi się, że porwany samolot spadnie mu na głowę, że chce, by każdy samolot miał obowiązkowo instalowaną bombę z automatycznym zapalnikiem. Źródeł tego niedorzecznego pomysłu ponownie należy szukać w dekadach socjalistycznej propagandy.
Normalny człowiek pomyślałby: Skoro to JA tak bardzo, dużo bardziej od innych, boję się spadających samolotów, to w takim razie to JA powinienem zadbać o swoje bezpieczeństwo. Zwłaszcza, że w tym przypadku nie jest to bardzo trudne. Wystarczy przeprowadzić się w jakieś miejsce oddalone od korytarzy powietrznych, a jeśli to nadal nie zapewni mu poczucia bezpieczeństwa, to może wybudować sobie schron przeciwlotniczy.
Tak, zbudowanie schronu kosztuje dużo pieniędzy. Tak, mieszkanie na odludziu jest dużą niedogodnością. Ale wnikliwe kontrole na lotnisku przeprowadzane przed tysiącami lotów każdego dnia są w swojej sumie dużo bardziej kosztowne i niewygodne. Nie mówiąc już o samodetonujących się bombach. I jestem pewien, że dottore ma tego świadomość.
Ma świadomość, ale woli, żeby za jego poczucie bezpieczeństwa to inni płacili swoimi pieniędzmi, swoim czasem i swoją wolnością, a nie on!
Dottore nie chce płacić rachunku za własne bezpieczeństwo, nie chce się wyrzekać swobody mieszkania w dużym mieście z lotniskami i drapaczami chmur. To pasażerowie mją dawać się obmacywać, płacić za drogie loty z własnej kieszeni i marnować swój czas, żeby on czuł się bezpieczny. Bezpieczeństwo przede wszystkim!
Nie. Prawica opiera się o zgoła inną zasadę. Podstawowym prawem i własnością człowieka jest jego wolność. Co on z nią zrobi - jego sprawa. Bezpieczeństwo jest rzeczą wtórną i indywidualną.
A właściciele linii lotniczych nie są głupi. Zależy im na bezpieczeństwie swoich pasażerów i będą dążyć do wyeliminowania zbędnego ryzyka. Tylko nie zawsze kosztem wygody i zadowolenia pasażerów.
Normalny człowiek pomyślałby: Skoro to JA tak bardzo, dużo bardziej od innych, boję się spadających samolotów, to w takim razie to JA powinienem zadbać o swoje bezpieczeństwo. Zwłaszcza, że w tym przypadku nie jest to bardzo trudne. Wystarczy przeprowadzić się w jakieś miejsce oddalone od korytarzy powietrznych, a jeśli to nadal nie zapewni mu poczucia bezpieczeństwa, to może wybudować sobie schron przeciwlotniczy.
Tak, zbudowanie schronu kosztuje dużo pieniędzy. Tak, mieszkanie na odludziu jest dużą niedogodnością. Ale wnikliwe kontrole na lotnisku przeprowadzane przed tysiącami lotów każdego dnia są w swojej sumie dużo bardziej kosztowne i niewygodne. Nie mówiąc już o samodetonujących się bombach. I jestem pewien, że dottore ma tego świadomość.
Ma świadomość, ale woli, żeby za jego poczucie bezpieczeństwa to inni płacili swoimi pieniędzmi, swoim czasem i swoją wolnością, a nie on!
Dottore nie chce płacić rachunku za własne bezpieczeństwo, nie chce się wyrzekać swobody mieszkania w dużym mieście z lotniskami i drapaczami chmur. To pasażerowie mją dawać się obmacywać, płacić za drogie loty z własnej kieszeni i marnować swój czas, żeby on czuł się bezpieczny. Bezpieczeństwo przede wszystkim!
Nie. Prawica opiera się o zgoła inną zasadę. Podstawowym prawem i własnością człowieka jest jego wolność. Co on z nią zrobi - jego sprawa. Bezpieczeństwo jest rzeczą wtórną i indywidualną.
A właściciele linii lotniczych nie są głupi. Zależy im na bezpieczeństwie swoich pasażerów i będą dążyć do wyeliminowania zbędnego ryzyka. Tylko nie zawsze kosztem wygody i zadowolenia pasażerów.
piątek, 1 listopada 2013
Grodzkie niemowlę
W Niemczech zlikwidowano obowiązek wpisywania do metryki płci dziecka - podaje WP za PAP - Od piątku w Niemczech do metryki nie trzeba wpisywać płci dziecka, jeżeli rodzice mają wątpliwości, czy noworodek jest chłopcem czy dziewczynką. Również w paszportach w rubryce płeć oprócz "F" (kobieta) i "M" (mężczyzna) pojawi się trzecia możliwość - "X".
W komentarzach na portalach informacyjnych krytyka tego rozporządzenia trwa na całego. A ja tego Niemcom zazdroszczę.
Sam chciałbym móc w dowodzie wpisać "X" w rubryce "płeć". A także w rubryce "adres", "obywatelstwo", "nazwisko". A najlepiej byłoby, gdybym dla władzy był jednym wielkim Iksem, bez dowodu osobistego i bez peselu. Bo ja bez tego sobie poradzę. Problem w tym, że oni (rząd, urzędnicy) - nie. Bo co będą wówczas robić?
Z drugiej strony zabawnie brzmi sformułowanie jeżeli rodzice mają wątpliwości, czy noworodek jest chłopcem czy dziewczynką. Nie dziwię się, że postępowcy forsują wychowanie seksualne do szkół i przedszkoli, skoro nie potrafią odróżnić chłopca od dziewczynki. Ale proszę mi wierzyć, jeśli ktoś był na tyle zdolny, by połapać się jak to dziecko spłodzić, to znaczy, że wie, na czym różnica polega.
W komentarzach na portalach informacyjnych krytyka tego rozporządzenia trwa na całego. A ja tego Niemcom zazdroszczę.
Sam chciałbym móc w dowodzie wpisać "X" w rubryce "płeć". A także w rubryce "adres", "obywatelstwo", "nazwisko". A najlepiej byłoby, gdybym dla władzy był jednym wielkim Iksem, bez dowodu osobistego i bez peselu. Bo ja bez tego sobie poradzę. Problem w tym, że oni (rząd, urzędnicy) - nie. Bo co będą wówczas robić?
Z drugiej strony zabawnie brzmi sformułowanie jeżeli rodzice mają wątpliwości, czy noworodek jest chłopcem czy dziewczynką. Nie dziwię się, że postępowcy forsują wychowanie seksualne do szkół i przedszkoli, skoro nie potrafią odróżnić chłopca od dziewczynki. Ale proszę mi wierzyć, jeśli ktoś był na tyle zdolny, by połapać się jak to dziecko spłodzić, to znaczy, że wie, na czym różnica polega.
środa, 30 października 2013
Nauka przez zabawę
Pod koniec października w wielu krajach, ostatnio również w Polsce, obchodzi się tak zwane Halloween (All Hallows' Evening), czyli wigilia Wszystkich Świętych. Ludzie często kręcą głowami: Po co nam to? To święto amerykańskich przygłupów! Samo "święto", jako okazja do zabawy w dotychczasowej, nieoficjalnej formie, nie powinno nikomu przeszkadzać.
Jest jednak, obok radosnych przebieranek i zabaw, pewna "tradycja" związana z tym "świętem", która budzi we mnie pewien umiarkowany niesmak. "Cukierek albo psikus", czyli chodzenie dzieci po sąsiedztwie i "straszenie" niewinnym psikusem, jeśli mieszkaniec nie zapłaci okupu w postaci słodyczy. Oczywiście to tylko niegroźna zabawa i żarty dla nas, dorosłych, ale dzieci przez zabawę się uczą. A lekcja z tej zabawy, niezależnie od tego, jak niewinnym i drobnym jest psikus, płynie jedna: szantaż działa. Ta niezbyt wychowawcza lekcja, powtarzana dziecku rok w rok, musi pozostawić jakiś ślad.
Tak, większość dzieci, gdy dorośnie, nie napada na banki z bronią w ręku (choć odnoszę wrażenie, że w SZA, gdzie "cukierek albo psikus" istnieje od kilkudziesięciu lat, incydentów tych jest więcej niż w Polsce), podobnie jak większość dzieci biegających z nożyczkami nie wydłubuje sobie oczu. Ale chodzi o zasady przekazywane dzieciom. Dlaczego uczyć, albo choćby oswajać dzieci z negatywnymi postawami, jeśli można, nie umniejszając zabawy, uczyć czegoś dobrego?
Rozmawiałem o tym ze znajomymi obcokrajowcami, wychowanymi od dziecka w tej "tradycji", którzy również swoje dzieci w ten sposób wychowywali. Pierwsza reakcja to zdziwienie, że nie popieram tej zabawy, druga to śmiech, że jestem pomylony, jeśli uważam, że dzieci faktycznie uczone są szantażu, w końcu irytacja u jednych i refleksja u drugich.
Ciekawą odpowiedzią jest: Ale to jest równoważone wpajanymi wartościami moralnymi. Być może, ale w krajach z tą tradycją prawie wszystkie dzieci uczestniczą w zabawie, a znacznie mniej może się cieszyć dobrym przykładem od rodziców. Poza tym można też powiedzieć: Biję moje dziecko, ale równoważę to całuskami i przytulaniem. Oczywiście lepsze to niż bicie bez całusków, ale wciąż dużo gorsze niż całuski bez bicia. Jeśli chcemy wpajać dzieciom dobre wartości, to nie mówmy im, że czasami można o nich zapomnieć.
Nie piszę tego po to, by odebrać dzieciom zabawę, by zakazywać im chodzenia za cukierkami. Piszę to, bo smuci mnie, że wprowadzamy lewicowe "tradycje", oparte na roszczeniowej postawie "mi się należy", dlatego, że fajne i amerykańskie, a jednocześnie zapominamy i odrzucamy naszą piękną tradycję opartą na zasadzie "ja tobie, ty mi".
Młodzież, zwłaszcza miejska, może tego nie pamiętać, ale dawniej, kiedy nikt w Polsce jeszcze o Halloween nie słyszał, nasze dzieci też przebierały się i straszyły. Też chodziły od domu do domu. Też prosiły o słodycze, orzechy, pieniądze. Nazywało się to kolędowaniem. Ale kolędnicy oferowali coś w zamian: taniec, zabawę, inscenizację. Dziś powiedzielibyśmy: kabaret.
Mam sugestię dla młodych rodziców, którzy w wigilię Wszystkich Świętych wybierają się z dziećmi po cukierki: Przebierzcie je, wymalujcie, niech mają zabawę. Ale zapukawszy do drzwi, zamiast żądać słodyczy i straszyć potwornymi konsekwencjami braku współpracy ze strony gospodarza, zaproponujcie coś w zamian. Piosenkę, wierszyk, taniec, kawał o niedźwiedziu i zającu, zmiecenie liści ze ganka - cokolwiek. Gospodarzowi będzie miło, że dostał coś w zamian za swoje cukierki i chętniej (liczniej) je odda. A co istotniejsze, Wasze dziecko poczuje satysfakcję, że uczciwie na te cukierki zapracowało dobrym uczynkiem i że zostało potraktowane nie jak urwis, ale jak biznesmen.
No i dostanie swoją pierwszą lekcję kapitalizmu!
Jest jednak, obok radosnych przebieranek i zabaw, pewna "tradycja" związana z tym "świętem", która budzi we mnie pewien umiarkowany niesmak. "Cukierek albo psikus", czyli chodzenie dzieci po sąsiedztwie i "straszenie" niewinnym psikusem, jeśli mieszkaniec nie zapłaci okupu w postaci słodyczy. Oczywiście to tylko niegroźna zabawa i żarty dla nas, dorosłych, ale dzieci przez zabawę się uczą. A lekcja z tej zabawy, niezależnie od tego, jak niewinnym i drobnym jest psikus, płynie jedna: szantaż działa. Ta niezbyt wychowawcza lekcja, powtarzana dziecku rok w rok, musi pozostawić jakiś ślad.
Tak, większość dzieci, gdy dorośnie, nie napada na banki z bronią w ręku (choć odnoszę wrażenie, że w SZA, gdzie "cukierek albo psikus" istnieje od kilkudziesięciu lat, incydentów tych jest więcej niż w Polsce), podobnie jak większość dzieci biegających z nożyczkami nie wydłubuje sobie oczu. Ale chodzi o zasady przekazywane dzieciom. Dlaczego uczyć, albo choćby oswajać dzieci z negatywnymi postawami, jeśli można, nie umniejszając zabawy, uczyć czegoś dobrego?
Rozmawiałem o tym ze znajomymi obcokrajowcami, wychowanymi od dziecka w tej "tradycji", którzy również swoje dzieci w ten sposób wychowywali. Pierwsza reakcja to zdziwienie, że nie popieram tej zabawy, druga to śmiech, że jestem pomylony, jeśli uważam, że dzieci faktycznie uczone są szantażu, w końcu irytacja u jednych i refleksja u drugich.
Ciekawą odpowiedzią jest: Ale to jest równoważone wpajanymi wartościami moralnymi. Być może, ale w krajach z tą tradycją prawie wszystkie dzieci uczestniczą w zabawie, a znacznie mniej może się cieszyć dobrym przykładem od rodziców. Poza tym można też powiedzieć: Biję moje dziecko, ale równoważę to całuskami i przytulaniem. Oczywiście lepsze to niż bicie bez całusków, ale wciąż dużo gorsze niż całuski bez bicia. Jeśli chcemy wpajać dzieciom dobre wartości, to nie mówmy im, że czasami można o nich zapomnieć.
Nie piszę tego po to, by odebrać dzieciom zabawę, by zakazywać im chodzenia za cukierkami. Piszę to, bo smuci mnie, że wprowadzamy lewicowe "tradycje", oparte na roszczeniowej postawie "mi się należy", dlatego, że fajne i amerykańskie, a jednocześnie zapominamy i odrzucamy naszą piękną tradycję opartą na zasadzie "ja tobie, ty mi".
Młodzież, zwłaszcza miejska, może tego nie pamiętać, ale dawniej, kiedy nikt w Polsce jeszcze o Halloween nie słyszał, nasze dzieci też przebierały się i straszyły. Też chodziły od domu do domu. Też prosiły o słodycze, orzechy, pieniądze. Nazywało się to kolędowaniem. Ale kolędnicy oferowali coś w zamian: taniec, zabawę, inscenizację. Dziś powiedzielibyśmy: kabaret.
Mam sugestię dla młodych rodziców, którzy w wigilię Wszystkich Świętych wybierają się z dziećmi po cukierki: Przebierzcie je, wymalujcie, niech mają zabawę. Ale zapukawszy do drzwi, zamiast żądać słodyczy i straszyć potwornymi konsekwencjami braku współpracy ze strony gospodarza, zaproponujcie coś w zamian. Piosenkę, wierszyk, taniec, kawał o niedźwiedziu i zającu, zmiecenie liści ze ganka - cokolwiek. Gospodarzowi będzie miło, że dostał coś w zamian za swoje cukierki i chętniej (liczniej) je odda. A co istotniejsze, Wasze dziecko poczuje satysfakcję, że uczciwie na te cukierki zapracowało dobrym uczynkiem i że zostało potraktowane nie jak urwis, ale jak biznesmen.
No i dostanie swoją pierwszą lekcję kapitalizmu!
sobota, 26 października 2013
Wszystko co masz
Chory weterynarz przychodzi do internisty. Internista przeprowadza szczegółowy wywiad. Pyta weterynarza, co go boli, czy ma zawroty głowy, niestrawność, bóle stawów, czy dobrze sypia, czy w rodzinie były takie, a takie choroby. W końcu weterynarz mówi zniecierpliwiony:
- Panie, pan się nazywasz lekarzem? Moi pacjenci nie potrafią mówić. Żaden mi nie powie, co go boli ani jak się czuje. Wszystkiego muszę się dowiedzieć z własnych obserwacji, a za pana pacjent sam wszystko musi robić.
W tym momencie internista spojrzał na weterynarza, przerwał wywiad i w milczeniu przystąpił do badania. Osłuchał, zbadał puls, obejrzał język... W końcu wyjął bloczek recept i wypisał jakieś pigułki i wręczył receptę bez słowa weterynarzowi, który z satysfakcją powiedział:
- No! Widzisz pan - można.
Internista przerwał milczenie i z pełną powagą, ale i ze spokojem w głosie powiedział:
- Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli ta kuracja nie poskutkuje, to będę musiał pana uśpić.
Dowcip stary, umiarkowanie śmieszny, ale i refleksyjny: Jeśli ktoś chce być traktowany jak zwierzę, to musi liczyć się z tym, że BĘDZIE traktowany jak zwierzę. Jeżeli ktoś myśli, że urzędnicy sami zadbają o jego potrzeby i o jego bezpieczeństwo, to musi liczyć się z tym, że urzędnicy ci w nosie będą mieli jego zdanie i nie będzie ich obchodziło, czy zapewnione przez państwo usługi odpowiadają "klientowi". Ślepe ufanie, że ktoś zaopiekuje się nami lepiej, niż my sami jest bardzo wygodne, ale i bardzo zgubne. Bez odpowiedzialności nie ma wolności. Tomasz Jefferson powiedział: Rząd, który jest na tyle duży, by dać ci wszystko czego pragniesz, jest też na tyle duży, by odebrać ci wszystko, co masz.
- Panie, pan się nazywasz lekarzem? Moi pacjenci nie potrafią mówić. Żaden mi nie powie, co go boli ani jak się czuje. Wszystkiego muszę się dowiedzieć z własnych obserwacji, a za pana pacjent sam wszystko musi robić.
W tym momencie internista spojrzał na weterynarza, przerwał wywiad i w milczeniu przystąpił do badania. Osłuchał, zbadał puls, obejrzał język... W końcu wyjął bloczek recept i wypisał jakieś pigułki i wręczył receptę bez słowa weterynarzowi, który z satysfakcją powiedział:
- No! Widzisz pan - można.
Internista przerwał milczenie i z pełną powagą, ale i ze spokojem w głosie powiedział:
- Oczywiście zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli ta kuracja nie poskutkuje, to będę musiał pana uśpić.
Dowcip stary, umiarkowanie śmieszny, ale i refleksyjny: Jeśli ktoś chce być traktowany jak zwierzę, to musi liczyć się z tym, że BĘDZIE traktowany jak zwierzę. Jeżeli ktoś myśli, że urzędnicy sami zadbają o jego potrzeby i o jego bezpieczeństwo, to musi liczyć się z tym, że urzędnicy ci w nosie będą mieli jego zdanie i nie będzie ich obchodziło, czy zapewnione przez państwo usługi odpowiadają "klientowi". Ślepe ufanie, że ktoś zaopiekuje się nami lepiej, niż my sami jest bardzo wygodne, ale i bardzo zgubne. Bez odpowiedzialności nie ma wolności. Tomasz Jefferson powiedział: Rząd, który jest na tyle duży, by dać ci wszystko czego pragniesz, jest też na tyle duży, by odebrać ci wszystko, co masz.
piątek, 25 października 2013
Krzywa afera
Ostatnio "poprztykałem" się z JKM na jego blogu na temat krzywej Laffera. On twierdzi, że krzywa ta może sobie falować i mieć wiele maksimów lokalnych, ja się z tym nie zgadzam. Napisałem:
Myli się Pan, Prezesie. Krzywa ta może mieć tylko jedno maksimum i zawsze będzie wypukła do góry (oczywiście przy założeniu, że oprócz wysokości podatku nie zachodzą żadne inne istotne zmiany, jak na przykład zaostrzenie kar za oszukiwanie fiskusa). Aby krzywa "wygięła się" w drugą stronę, wpływy z podatków musiałyby przyrastać szybciej niż gdyby proporcja ta była liniowa, czyli gdyby podnoszenie podatków zniechęcało do oszukiwania fiskusa, a wiadomo, że jest dokładnie odwrotnie. Dodałem odsyłacz do mojego wyczerpującego, jak mi się wydawało, artykułu Prosta Krzywa.
JKM:
Nie mylę się. Nikt nie powiedział, że krzywa użyteczności ludzi jest liniowa, ani że kary są liniowe, ani że łatwość oszukiwania na podatkach jest liniowa (np. gdy ustawowo podatnicy z małą stopą opodatkowania sprawdzani są przez biuro A, ze średnią przez biuro B, z najwyższą przez biuro C - a wiadomo, że w biurze B panuje tolerancja...) . Oczywiście w praktyce w 99% będzie jedno maksimum - ale mówimy o teorii...
Ja:
Pozostaję na stanowisku, że krzywa Laffera może mieć tylko jedno maksimum. Zgadzam się, że wymienione przez Pana zmienne mają wpływ na wysokość wpływów do budżetu państwa, ale nie mogą być uwzględniane przy tego typu rozważaniach.
Możliwości są dwie: albo zmienne te są funkcją wysokości podatków, albo, że są od nich niezależne.
Pierwszy przypadek można odrzucić, bo człowiek nie stanie się ani mniej ani więcej użyteczny po podwyżce podatków, a nawet jeśli tak będzie, to trudno się spodziewać, że podwyżka z 10 na 15 procent obniży jego użyteczność, a z 20 na 25 zadziała przeciwnie. To samo z karami - można podnieść podatek i obniżyć kary, a można też obniżyć podatek wraz z karami - nie ma między nimi żadnej zależności, poza wolą pana Rostowskiego.
A jeśli czynniki te nie są zależne od wysokości podatków, to, aby je uwzględnić, należy traktować je jak kolejne argumenty tej funkcji, rozszerzając jej wykres o kolejne wymiary, ale wówczas krzywa Laffera przestaje być krzywą, a zaczyna być powierzchnią, albo i bardziej skomplikowanym, wielowymiarowym tworem.
Pańskie dotychczasowe podejście można porównać do zadania z fizyki: naszkicuj wykres zależności naciągu łuku do odległości na jaką poleci strzała. Zadanie proste, ale w tym wykresie Pan stara się dodatkowo uwzględnić wszystkie możliwe materiały, z jakich zbudowane są łuk i strzała, pełen zakres temperatury i ciśnienia powietrza, zmienne pole grawitacyjne. Nic mądrego z tego nie może wyniknąć.
Dlatego do rozważań musimy przyjąć, że wszystkie parametry niezależne od wysokości opodatkowania są stałe, bo jeśli nie, to będziemy mieli do czynienia z wielowymiarową funkcją o dość trudnym do modelowania przebiegu, ale i tak zawsze każdy dwuwymiarowy przekrój tej funkcji równoległy do osi wysokości podatków P i osi wpływów do budżetu W będzie mniej lub bardziej symetrycznym, czy regularnym, ale zawsze "łukiem" wypukłym w kierunku od osi P i z jednym maksimum Wo, czyli dokładnie tak, jak przedstawił był to Artur Laffer. A zatem pozostałe parametry w tych rozważaniach można pominąć, jako nieistotne.
Bardzo częstym problemem w zrozumieniu krzywej Laffera, który musi prowadzić do podobnych, fałszywych wniosków jest to, że, świadomie lub nie, traktuje się krzywą Laffera jako funkcję czasu. Tak jakby się zakładało, że pan Laffer proponuje eksperyment: dziś podatki są zerowe i stopniowo będziemy podnosić je przez rok do stu procent, a krzywa pokazuje jak w ciągu roku zmieniać się będą się dzienne wpływy, przy jednoczesnym założeniu że w czasie tego roku życie płynie swoim tokiem i wszystko może się zdarzyć - zmiany w prawie podatkowym, strajk związkowców, krach na giełdzie, wojna.
Świetnie to widać w komentarzu antaresa, który pisze: W pewnym momencie Bolek potrącony przez samochód, trafił do szpitala i nie kupił swoich 30 flaszek. I kuracja szpitalna trwał pół roku. Sytuacja pańska stała się "wypukła" w dół. Czyli zakłada, że na przykład kiedy podatek wynosi 20 procent Bolek jest zdrowy, a kiedy wynosi 30 procent Bolek jest w szpitalu. Jest to błąd na poziomie podstawowym. Innym błędem podstawowym jest modelowanie krzywej dla jednego podatnika, ale o tym za chwilę.
Krzywa Laffera nie ma osi czasu. Ilustruje jaki wpływ do budżetu byłby DZIŚ, gdyby podatek wynosił 20 procent, oraz jaki byłby DZIŚ, gdyby wynosił 30 procent. Możemy oczywiście wykreślić dwie krzywe - jedną dla (pozostając już przy tej niefortunnej retoryce antaresa) Bolka w szpitalu, drugą dla Bolka zdrowego i obie te krzywe będą od siebie nieco różne, ale obie będą miały te same cechy charakterystyczne dla krzywej Laffera, o których już nieraz pisałem.
Trudność w zrozumieniu tego bierze się stąd, że jest to koncepcja o pewnym poziomie abstrakcji, bo bardzo nieintuicyjne jest wyobrażenie sobie, że w tym samym momencie obowiązują różne podatki (rzeczywistość równoległa) - stąd, często nieświadome, podmienienie osi stopy podatku P osią czasu t, z założeniem, że stopa podatku jest liniową funkcją czasu P(t). Różnica jest taka, że prawo podatkowe oraz pewne inne czynniki, które są niezależne od wysokości podatków P, są zmienne w czasie t (zależą od czasu), zatem po tej podmianie wpływy do budżetu państwa stają się funkcją nie tylko stopy podatkowej, ale też wielu innych argumentów.
Drugim błędem jest rozważanie krzywej Laffera dla jednego podatnika. Podatnik zazwyczaj nie rezygnuje z płacenia tylko drobnej części podatku, przy każdej drobnej zmianie stopy. On niski podatek będzie płacił równo (wzrost liniowy), przy pewnej wartości zatai na przykład połowę swojego przychodu, w tym punkcie funkcja będzie nieciągła a podatek dla pewnych wartości znów zacznie przyrastać liniowo. Przy innej stopie Bolek zrezygnuje z pracy w ogóle. Wykres nie będzie ani ciągły, ani nie będzie przypominał krzywej Laffera. Podobnie z bezrobociem - jeden podatnik albo ma pracę gdy podatki są niskie, albo jej nie ma, ale nigdy nie jest tak, że bezrobocie jednej osoby wynosi 20 procent.
Podobny błąd popełnia marekgwozdz, gdy pisze (poprawiłem pisownię):
Wraz ze wzrostem podatków najpierw zaczyna działać pierwsza grupa ludzi, tych tzw "cwaniaków" czyli osób dla których naturalne jest ciągłe szukanie dziur w systemie i stać ich na to. I wpływy obniżają się gdyż mają oni więcej motywacji do unikania podatków.
Potem dalsze podwyżki podatków mogą znowu powodować wzrost wpływów z powodów czysto arytmetycznych.
Po przekroczeniu pewnego punktu nawet zatwardziali patrioci podatkowi i osoby którym się nie chciało dochodzą do rozumu i też zaczynają kombinować. I znowu wpływy się zmniejszają.
Potem znowu mogą odrobinę rosnąć, a potem wraz z dalszym wzrostem, całe branże przestają funkcjonować i znowu mamy spadek.
O jakich grupach pisze? Nawet jeśli w społeczeństwie są jacyś cwaniacy, to nie są oni zorganizowaną grupą cwaniaków, którzy na sygnał przestają płacić podatki. Każdy z nich w innej sytuacji zaczyna cwaniakować. Nikt się z nikim nie umawia, że od dziś nie płaci podatków. Nie ma cwaniaków A i cwaniaków B, każdy cwaniak jest inny. Firmy też nikt nie będzie zamykał na sygnał. Jednemu interes przestanie się opłacać przy podatku 40 procent, a drugiemu przy podatku 39,96.
Dopiero po rozważeniu wpływów z podatków dla dużej grupy różnych podatników i przy założeniu, że oprócz stopy podatkowej i czynników od niej zależnych wszystkie inne czynniki są stałe, można je przybliżyć krzywą Laffera i taki też był zamysł jej autora.
Myli się Pan, Prezesie. Krzywa ta może mieć tylko jedno maksimum i zawsze będzie wypukła do góry (oczywiście przy założeniu, że oprócz wysokości podatku nie zachodzą żadne inne istotne zmiany, jak na przykład zaostrzenie kar za oszukiwanie fiskusa). Aby krzywa "wygięła się" w drugą stronę, wpływy z podatków musiałyby przyrastać szybciej niż gdyby proporcja ta była liniowa, czyli gdyby podnoszenie podatków zniechęcało do oszukiwania fiskusa, a wiadomo, że jest dokładnie odwrotnie. Dodałem odsyłacz do mojego wyczerpującego, jak mi się wydawało, artykułu Prosta Krzywa.
JKM:
Nie mylę się. Nikt nie powiedział, że krzywa użyteczności ludzi jest liniowa, ani że kary są liniowe, ani że łatwość oszukiwania na podatkach jest liniowa (np. gdy ustawowo podatnicy z małą stopą opodatkowania sprawdzani są przez biuro A, ze średnią przez biuro B, z najwyższą przez biuro C - a wiadomo, że w biurze B panuje tolerancja...) . Oczywiście w praktyce w 99% będzie jedno maksimum - ale mówimy o teorii...
Ja:
Pozostaję na stanowisku, że krzywa Laffera może mieć tylko jedno maksimum. Zgadzam się, że wymienione przez Pana zmienne mają wpływ na wysokość wpływów do budżetu państwa, ale nie mogą być uwzględniane przy tego typu rozważaniach.
Możliwości są dwie: albo zmienne te są funkcją wysokości podatków, albo, że są od nich niezależne.
Pierwszy przypadek można odrzucić, bo człowiek nie stanie się ani mniej ani więcej użyteczny po podwyżce podatków, a nawet jeśli tak będzie, to trudno się spodziewać, że podwyżka z 10 na 15 procent obniży jego użyteczność, a z 20 na 25 zadziała przeciwnie. To samo z karami - można podnieść podatek i obniżyć kary, a można też obniżyć podatek wraz z karami - nie ma między nimi żadnej zależności, poza wolą pana Rostowskiego.
A jeśli czynniki te nie są zależne od wysokości podatków, to, aby je uwzględnić, należy traktować je jak kolejne argumenty tej funkcji, rozszerzając jej wykres o kolejne wymiary, ale wówczas krzywa Laffera przestaje być krzywą, a zaczyna być powierzchnią, albo i bardziej skomplikowanym, wielowymiarowym tworem.
Pańskie dotychczasowe podejście można porównać do zadania z fizyki: naszkicuj wykres zależności naciągu łuku do odległości na jaką poleci strzała. Zadanie proste, ale w tym wykresie Pan stara się dodatkowo uwzględnić wszystkie możliwe materiały, z jakich zbudowane są łuk i strzała, pełen zakres temperatury i ciśnienia powietrza, zmienne pole grawitacyjne. Nic mądrego z tego nie może wyniknąć.
Dlatego do rozważań musimy przyjąć, że wszystkie parametry niezależne od wysokości opodatkowania są stałe, bo jeśli nie, to będziemy mieli do czynienia z wielowymiarową funkcją o dość trudnym do modelowania przebiegu, ale i tak zawsze każdy dwuwymiarowy przekrój tej funkcji równoległy do osi wysokości podatków P i osi wpływów do budżetu W będzie mniej lub bardziej symetrycznym, czy regularnym, ale zawsze "łukiem" wypukłym w kierunku od osi P i z jednym maksimum Wo, czyli dokładnie tak, jak przedstawił był to Artur Laffer. A zatem pozostałe parametry w tych rozważaniach można pominąć, jako nieistotne.
Bardzo częstym problemem w zrozumieniu krzywej Laffera, który musi prowadzić do podobnych, fałszywych wniosków jest to, że, świadomie lub nie, traktuje się krzywą Laffera jako funkcję czasu. Tak jakby się zakładało, że pan Laffer proponuje eksperyment: dziś podatki są zerowe i stopniowo będziemy podnosić je przez rok do stu procent, a krzywa pokazuje jak w ciągu roku zmieniać się będą się dzienne wpływy, przy jednoczesnym założeniu że w czasie tego roku życie płynie swoim tokiem i wszystko może się zdarzyć - zmiany w prawie podatkowym, strajk związkowców, krach na giełdzie, wojna.
Świetnie to widać w komentarzu antaresa, który pisze: W pewnym momencie Bolek potrącony przez samochód, trafił do szpitala i nie kupił swoich 30 flaszek. I kuracja szpitalna trwał pół roku. Sytuacja pańska stała się "wypukła" w dół. Czyli zakłada, że na przykład kiedy podatek wynosi 20 procent Bolek jest zdrowy, a kiedy wynosi 30 procent Bolek jest w szpitalu. Jest to błąd na poziomie podstawowym. Innym błędem podstawowym jest modelowanie krzywej dla jednego podatnika, ale o tym za chwilę.
Krzywa Laffera nie ma osi czasu. Ilustruje jaki wpływ do budżetu byłby DZIŚ, gdyby podatek wynosił 20 procent, oraz jaki byłby DZIŚ, gdyby wynosił 30 procent. Możemy oczywiście wykreślić dwie krzywe - jedną dla (pozostając już przy tej niefortunnej retoryce antaresa) Bolka w szpitalu, drugą dla Bolka zdrowego i obie te krzywe będą od siebie nieco różne, ale obie będą miały te same cechy charakterystyczne dla krzywej Laffera, o których już nieraz pisałem.
Trudność w zrozumieniu tego bierze się stąd, że jest to koncepcja o pewnym poziomie abstrakcji, bo bardzo nieintuicyjne jest wyobrażenie sobie, że w tym samym momencie obowiązują różne podatki (rzeczywistość równoległa) - stąd, często nieświadome, podmienienie osi stopy podatku P osią czasu t, z założeniem, że stopa podatku jest liniową funkcją czasu P(t). Różnica jest taka, że prawo podatkowe oraz pewne inne czynniki, które są niezależne od wysokości podatków P, są zmienne w czasie t (zależą od czasu), zatem po tej podmianie wpływy do budżetu państwa stają się funkcją nie tylko stopy podatkowej, ale też wielu innych argumentów.
Drugim błędem jest rozważanie krzywej Laffera dla jednego podatnika. Podatnik zazwyczaj nie rezygnuje z płacenia tylko drobnej części podatku, przy każdej drobnej zmianie stopy. On niski podatek będzie płacił równo (wzrost liniowy), przy pewnej wartości zatai na przykład połowę swojego przychodu, w tym punkcie funkcja będzie nieciągła a podatek dla pewnych wartości znów zacznie przyrastać liniowo. Przy innej stopie Bolek zrezygnuje z pracy w ogóle. Wykres nie będzie ani ciągły, ani nie będzie przypominał krzywej Laffera. Podobnie z bezrobociem - jeden podatnik albo ma pracę gdy podatki są niskie, albo jej nie ma, ale nigdy nie jest tak, że bezrobocie jednej osoby wynosi 20 procent.
Podobny błąd popełnia marekgwozdz, gdy pisze (poprawiłem pisownię):
Wraz ze wzrostem podatków najpierw zaczyna działać pierwsza grupa ludzi, tych tzw "cwaniaków" czyli osób dla których naturalne jest ciągłe szukanie dziur w systemie i stać ich na to. I wpływy obniżają się gdyż mają oni więcej motywacji do unikania podatków.
Potem dalsze podwyżki podatków mogą znowu powodować wzrost wpływów z powodów czysto arytmetycznych.
Po przekroczeniu pewnego punktu nawet zatwardziali patrioci podatkowi i osoby którym się nie chciało dochodzą do rozumu i też zaczynają kombinować. I znowu wpływy się zmniejszają.
Potem znowu mogą odrobinę rosnąć, a potem wraz z dalszym wzrostem, całe branże przestają funkcjonować i znowu mamy spadek.
O jakich grupach pisze? Nawet jeśli w społeczeństwie są jacyś cwaniacy, to nie są oni zorganizowaną grupą cwaniaków, którzy na sygnał przestają płacić podatki. Każdy z nich w innej sytuacji zaczyna cwaniakować. Nikt się z nikim nie umawia, że od dziś nie płaci podatków. Nie ma cwaniaków A i cwaniaków B, każdy cwaniak jest inny. Firmy też nikt nie będzie zamykał na sygnał. Jednemu interes przestanie się opłacać przy podatku 40 procent, a drugiemu przy podatku 39,96.
Dopiero po rozważeniu wpływów z podatków dla dużej grupy różnych podatników i przy założeniu, że oprócz stopy podatkowej i czynników od niej zależnych wszystkie inne czynniki są stałe, można je przybliżyć krzywą Laffera i taki też był zamysł jej autora.
czwartek, 24 października 2013
Wolność a bezpieczeństwo
Z tą wolą społeczeństwa i wolnością to jest tak: Jeśli w państwie jest wolność, każdy może oddać jej kawałek w zamian za bezpieczeństwo - każdy ma tyle jednego i drugiego ile sam chce. Jeśli zaś to państwo narzuca "bezpieczeństwo", to rozsądni ludzie żyją jak w więzieniu, a tchórze i maminsynki też nie są do końca zadowoleni, bo mało kto ma dokładnie tyle wolności, ile by chciał.
W wolnym państwie, jeśli większość społeczeństwa. która dzisiaj głosuje za niewolnictwem, chce "bezpieczeństwa" w podróży, to większość linii lotniczych, skuszonych ich pieniędzmi, wprowadzi upragnione ograniczenia i będą ogłaszać: Do naszych samolotów nie wpuszczamy ludzi z obcinaczami do paznokci, napojami i z brodami, a przed wejściem na pokład każdy jest dokładnie obmacywany i ma przeprowadzaną kolonoskopię. Inne (mniej liczne zapewne, ale przecież rozsądni ludzie też mają pieniądze, które warto od nich wyciągnąć) linie lotnicze powiedzą: U nas każdy może podróżować z tym, z czym zechce. I wówczas miłośnik bezpieczeństwa poleci pierwszymi, a ja drugimi, bo mam brodę i lubię mieć przy sobie termos z kompotem truskawkowym. I obaj będziemy zadowoleni. Obecnie jest tak, że osoba, która lubi być traktowana jak zwierzę lata sobie z jako-taką przyjemnością, bo jest traktowana tak jak lubi i jak na to zasługuje, a ja muszę za każdym razem znosić te cholerne obmacywanki, rentgeny i piję Coca Colę, zamiast mojego ulubionego kompotu. Promuje się postawę barana.
Osoba taka pójdzie też do pracy do kogoś, kto zapłaci za jego ubezpieczenie zdrowotne, zapewni emeryturę, urlop "tatusiński", po swojemu wykształci jego dzieci i jeszcze kupi mu buty, kombinezon i kask, a ja pójdę do pracy, gdzie sam będę musiał sobie to wszystko zapewnić, ale za to zarobię trzy razy więcej.
Obecnie niestety nie mam takiego wyboru. I dlatego uważam, że ludzie przede wszystkim powinni być wolni, a bezpieczeństwo jest sprawą drugorzędną. Bo bezpieczeństwo każdy sam może sobie zapewnić, wolność - nie.
A gdybym był terrorystą, to i tak porwałbym samolot tych pierwszych linii lotniczych. Lepszy efekt.
W wolnym państwie, jeśli większość społeczeństwa. która dzisiaj głosuje za niewolnictwem, chce "bezpieczeństwa" w podróży, to większość linii lotniczych, skuszonych ich pieniędzmi, wprowadzi upragnione ograniczenia i będą ogłaszać: Do naszych samolotów nie wpuszczamy ludzi z obcinaczami do paznokci, napojami i z brodami, a przed wejściem na pokład każdy jest dokładnie obmacywany i ma przeprowadzaną kolonoskopię. Inne (mniej liczne zapewne, ale przecież rozsądni ludzie też mają pieniądze, które warto od nich wyciągnąć) linie lotnicze powiedzą: U nas każdy może podróżować z tym, z czym zechce. I wówczas miłośnik bezpieczeństwa poleci pierwszymi, a ja drugimi, bo mam brodę i lubię mieć przy sobie termos z kompotem truskawkowym. I obaj będziemy zadowoleni. Obecnie jest tak, że osoba, która lubi być traktowana jak zwierzę lata sobie z jako-taką przyjemnością, bo jest traktowana tak jak lubi i jak na to zasługuje, a ja muszę za każdym razem znosić te cholerne obmacywanki, rentgeny i piję Coca Colę, zamiast mojego ulubionego kompotu. Promuje się postawę barana.
Osoba taka pójdzie też do pracy do kogoś, kto zapłaci za jego ubezpieczenie zdrowotne, zapewni emeryturę, urlop "tatusiński", po swojemu wykształci jego dzieci i jeszcze kupi mu buty, kombinezon i kask, a ja pójdę do pracy, gdzie sam będę musiał sobie to wszystko zapewnić, ale za to zarobię trzy razy więcej.
Obecnie niestety nie mam takiego wyboru. I dlatego uważam, że ludzie przede wszystkim powinni być wolni, a bezpieczeństwo jest sprawą drugorzędną. Bo bezpieczeństwo każdy sam może sobie zapewnić, wolność - nie.
A gdybym był terrorystą, to i tak porwałbym samolot tych pierwszych linii lotniczych. Lepszy efekt.
wtorek, 1 października 2013
Nie ważne kto jak głosuje, ważne kto liczy głosy
Demokracja obecnie jest tylko przykrywką - próbą uprawnienia pewnych decyzji, które już zostały podjęte. Bo jeśli złą decyzję podejmie prezydent, premier, komisarz, czy nawet król, to wiadomo, kto jest winny i prędzej, czy później za to odpowie. Ale jeśli decyzja została podjęta przez większość na przykład w referendum, to władza rozkłada ręce i mówi: Ale co ja mogę, skoro większość tego chce?
Tylko, że nie zawsze większość akurat chce tego samego, co władza - i wówczas na scenę wchodzi metoda liczenia głosów, a tu średnio zdolny matematyk może zdziałać cuda. No to zdziałał: W konsultacjach społecznych na temat wydobycia gazów łupkowych osiem osób z Malty, Grecji i Łotwy przegłosowało 12 tysięcy Polaków (źródło). Tak właśnie działa unijna demokracja. Ma wyjść, jak ma wyjść, trzeba tylko wykombinować jak otrzymać żądany wynik.
Z niecierpliwością czekam aż głosy będą ważone masą ciała głosującego, liczbą znajomych na Facebooku, lub poziomu zdobytym w Tetrisie. Bo na to, że głosy będą ważone rozsądkiem, kompetencjami i znajomością tematu w demokracji nie ma co liczyć.
Tylko, że nie zawsze większość akurat chce tego samego, co władza - i wówczas na scenę wchodzi metoda liczenia głosów, a tu średnio zdolny matematyk może zdziałać cuda. No to zdziałał: W konsultacjach społecznych na temat wydobycia gazów łupkowych osiem osób z Malty, Grecji i Łotwy przegłosowało 12 tysięcy Polaków (źródło). Tak właśnie działa unijna demokracja. Ma wyjść, jak ma wyjść, trzeba tylko wykombinować jak otrzymać żądany wynik.
Z niecierpliwością czekam aż głosy będą ważone masą ciała głosującego, liczbą znajomych na Facebooku, lub poziomu zdobytym w Tetrisie. Bo na to, że głosy będą ważone rozsądkiem, kompetencjami i znajomością tematu w demokracji nie ma co liczyć.
sobota, 28 września 2013
Podatki: wzrost a wysokość
Bardzo powszechne jest niesłuszne przekonanie, że rząd, który nie podnosi podatków jest lepszy niż rząd, który te podatki podnosi. Błąd ten wykorzystuje Stefan Niesiołowski, który w programie Młodzież Kontra... chwali się, że Platforma od dwóch lat nie podniosła żadnych podatków. Musimy jednak pamiętać o jednym - naszym, podatników, obciążeniem nie są podwyżki podatków same w sobie, tylko wysokość podatków! Szkoda, że ten młody mężczyzna z UPR nie zwrócił na to uwagi. PO podniosła VAT dwa lata temu i od tamtej pory go nie zmieniła, ale przecież my w wyniku tej podwyżki przez ostatnie dwa lata miesiąc w miesiąc płacimy wyższy podatek.
Jest to tożsame z dyskusją nad wartością funkcji na podstawie analizy tylko jej pierwszej pochodnej.
Proszę poświęcić chwilę na rozważenie następującej sytuacji: Władzę obejmuje Zjednoczona Partia Baranów. W dniu przejęcia władzy podatek (na przykład dochodowy) wynosi 15 procent. po roku ZPB podnosi podatek o 10 punktów, po kolejnym roku o kolejnych 10 punktów, po trzecim również. Po czwartym roku odbywają się kolejne wybory, władzę przejmuje Unia Świń i od razu podnosi podatek ale tylko o jeden punkt procentowy, po czym nie zmienia go przez kolejne cztery lata. Która partia jest gorsza pod względem polityki fiskalnej? Oczywiście UŚ. ZPB wprawdzie podniosła podatki drastycznie do 45 procent, ale UŚ nawet tego było mało i podniosła go do 46.
Więc nawet jeśli pan Niesiołowski chwali się, że podnieśli podatek bardzo dawno temu (bo z materiału wynika, że dla niego dwa lata to zamierzchła przeszłość) to prawdziwy przekaz jest taki, że cokolwiek zostało nam odbierane wcześniej, również przez inne partie rządzące, dla Platformy okazało się być za mało. Oni okradają nas dużo bardziej niż poprzednio i pan Niesiołowski udaje, że to przecież dobrze, bo podatek jest wprawdzie wysoki, ale stabilny.
INiedorzecznym jest krytykowanie poprzedników o podniesienie jakiegokolwiek podatku jeśli samemu się go nie znosi. Te podwyżki się sumują - jeśli któryś rząd nie anuluje podwyżek poprzednika, to znaczy, że też z nich korzysta. Więc nie należy się dziwić głosom, że z każdą kadencją jest w kraju coraz gorzej i coraz biedniej, bo wszystkie zmiany w podatkach, a ogromna większość z nich jest na niekorzyść podatnika, kumulują się.
Co więcej, nawet gdyby Unia Świń pozostawiła podatek bez zmian, albo i obniżyła go o dziesięć punktów do 35 procent, to i tak w perspektywie czteroletniej kadencji (zakładając, że wysokość podatku to jedyna zmienna, bo dobrodusznie przyjmijmy, że nie wzrosło bezrobocie, nie spadła konsumpcja, nikt nie wyjechał za granicę itd.), złupi podatników bardziej niż Zjednoczona Partia Baranów. Obywatel, który zarabia 1000 marchewek rocznie, w ciągu czterech lat zapłaci pod rządami ZPB: 150+250+350+450=1200 marchewek, a pod rządami UŚ: 4x350=1400 marchewek. Zatem mimo, że UŚ obniżyła podatek dość znacznie nie zmienia to faktu, że w czasie swojej kadencji okradnie obywateli gorzej niż poprzednicy, choć oczywiście mniej niżby ich okradła, gdyby pozostawiła podatek bez zmian, zatem należy im się niewielka pochwała.
Nie ważne więc jak często i o ile podnosi się podatki. Zasada jest prosta: jeśli choć trochę podnosisz podatki, to i tak jesteś większym zbójem od poprzednika. Należy zacząć radykalnie redukować podatki, bo w przeciwnym razie podwyżkom nie będzie końca, bo jak dotąd każdy rząd troszeczkę - tylko trochę podnosi podatki, mówiąc: I tak podnieśliśmy mniej niż Narodowy Sojusz Bydła... Tak, ale w efekcie ZABIERAJĄ nam więcej.
Jest to tożsame z dyskusją nad wartością funkcji na podstawie analizy tylko jej pierwszej pochodnej.
Proszę poświęcić chwilę na rozważenie następującej sytuacji: Władzę obejmuje Zjednoczona Partia Baranów. W dniu przejęcia władzy podatek (na przykład dochodowy) wynosi 15 procent. po roku ZPB podnosi podatek o 10 punktów, po kolejnym roku o kolejnych 10 punktów, po trzecim również. Po czwartym roku odbywają się kolejne wybory, władzę przejmuje Unia Świń i od razu podnosi podatek ale tylko o jeden punkt procentowy, po czym nie zmienia go przez kolejne cztery lata. Która partia jest gorsza pod względem polityki fiskalnej? Oczywiście UŚ. ZPB wprawdzie podniosła podatki drastycznie do 45 procent, ale UŚ nawet tego było mało i podniosła go do 46.
Więc nawet jeśli pan Niesiołowski chwali się, że podnieśli podatek bardzo dawno temu (bo z materiału wynika, że dla niego dwa lata to zamierzchła przeszłość) to prawdziwy przekaz jest taki, że cokolwiek zostało nam odbierane wcześniej, również przez inne partie rządzące, dla Platformy okazało się być za mało. Oni okradają nas dużo bardziej niż poprzednio i pan Niesiołowski udaje, że to przecież dobrze, bo podatek jest wprawdzie wysoki, ale stabilny.
INiedorzecznym jest krytykowanie poprzedników o podniesienie jakiegokolwiek podatku jeśli samemu się go nie znosi. Te podwyżki się sumują - jeśli któryś rząd nie anuluje podwyżek poprzednika, to znaczy, że też z nich korzysta. Więc nie należy się dziwić głosom, że z każdą kadencją jest w kraju coraz gorzej i coraz biedniej, bo wszystkie zmiany w podatkach, a ogromna większość z nich jest na niekorzyść podatnika, kumulują się.
Co więcej, nawet gdyby Unia Świń pozostawiła podatek bez zmian, albo i obniżyła go o dziesięć punktów do 35 procent, to i tak w perspektywie czteroletniej kadencji (zakładając, że wysokość podatku to jedyna zmienna, bo dobrodusznie przyjmijmy, że nie wzrosło bezrobocie, nie spadła konsumpcja, nikt nie wyjechał za granicę itd.), złupi podatników bardziej niż Zjednoczona Partia Baranów. Obywatel, który zarabia 1000 marchewek rocznie, w ciągu czterech lat zapłaci pod rządami ZPB: 150+250+350+450=1200 marchewek, a pod rządami UŚ: 4x350=1400 marchewek. Zatem mimo, że UŚ obniżyła podatek dość znacznie nie zmienia to faktu, że w czasie swojej kadencji okradnie obywateli gorzej niż poprzednicy, choć oczywiście mniej niżby ich okradła, gdyby pozostawiła podatek bez zmian, zatem należy im się niewielka pochwała.
Nie ważne więc jak często i o ile podnosi się podatki. Zasada jest prosta: jeśli choć trochę podnosisz podatki, to i tak jesteś większym zbójem od poprzednika. Należy zacząć radykalnie redukować podatki, bo w przeciwnym razie podwyżkom nie będzie końca, bo jak dotąd każdy rząd troszeczkę - tylko trochę podnosi podatki, mówiąc: I tak podnieśliśmy mniej niż Narodowy Sojusz Bydła... Tak, ale w efekcie ZABIERAJĄ nam więcej.
środa, 25 września 2013
Antycywilizacja tchórzy
We wtorek po godz. 18 zaczęła się ewakuacja restauracji McDonald's we Wrocławiu. Podobnie było w całej Polsce. Powodem był anonimowy telefon o podłożeniu w jednym z lokali bomby. Po sprawdzeniu wszystkich restauracji okazało się, że alarm był fałszywy. (Gazeta Wrocław)
Żyjemy w takich czasach, kiedy jeden łobuz potrafi postawić na nogi całą policję w kraju. W artykule zapytano rzecznika sieci o straty spowodowane żartem. Niestety nie doczytałem, by ktoś zapytał ile kosztowała akcja policji. Bo McDonalds może sobie pozwolić na taką akcję, bo za ich straty zapłaci ktoś inny, a za postawienie na nogi policji w całym kraju zapłacimy my, podatnicy.
Pierwszą zasadą, która została tu naruszona jest to, że zareagowano na anonimowe zgłoszenie. O ile nie obchodzi mnie reakcja McDonalds, bo na własnym każdy może być tchórzem, o tyle niepokoi mnie policja, która trzęsła portkami za moje pieniądze. Policja powinna od razu ignorować tego typu "zagrożenia", nawet jeśli są prawdopodobne (ten absolutnie nie był). Bo, o ile dowcipnisie niczego się nie nauczą, o tyle prawdziwi terroryści szybko przekonają się, że tego typu akcje do niczego im nie służą. A odpowiadanie na anonimy tylko zachęca do wykorzystywania tego w niecnych celach.
Zagrożenie nie było prawdopodobne z kilku przyczyn. Bywa, że ktoś dzwoni i mówi o podłożeniu bomby dla wicu. Ale nie zdarza się, by ktoś dla żartu zadał sobie faktyczny trud zgromadzenia materiałów, zbudowania bomby, zaplanowania i zrealizowania jej podłożenia. To kosztuje dużo więcej niż minuta rozmowy telefonicznej, a i ryzyko niemałe. Tego się nie robi dla śmiechu, tylko z zupełnie innych przyczyn.
Przyczyny mogą być dwie. Terrorysta albo chce wysadzić bombę i zabić (kogoś konkretnego, albo kogo popadnie), zniszczyć mienie, albo bomba jest tylko kartą przetargową w szantażu (jak nie dostanę dwóch ciężarówek pączków, wysadzę cukiernię).
W pierwszym przypadku nikt nie będzie dzwonił na policję, bo tylko zmniejsza swoją szansę na sukces. Robi to, co zrobił był Andrzej Breivik - wypełnia ciężarówkę ładunkami wybuchowymi, parkuje w pobliżu celu i zdalnie je detonuje. Bez problemu, bez zostawiania zbędnych śladów.
W drugim przypadku szantażysta przedstawia konkretne żądanie. Skąd policjant, czy właściciel cukierni ma wiedzieć, czego terrorysta chce, jeśli ten zawiadamia o bombie, ale nie przedstawi swoich postulatów? Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że jego jedynym celem jest wprowadzenie zamieszania. A do tego żadna bomba nie jest mu potrzebna - tylko informacja o bombie.
Zatem w tym przypadku od początku jasne było, przynajmniej dla człowieka rozumnego, że ten "zamach" to lipa. Nawet jeśli istniało jakieś bardzo małe ryzyko, że dzwoniący jest hollywoodzkim psychopatą-dowcipnisiem, było ono stanowczo za małe, by niepokoić klientów restauracji ewakuacją, a tym bardziej, by angażowała się w to policja. A ponieważ anonim nie podał nawet adresu restauracji, więc to ryzyko dla każdej z nich było jeszcze trzystukrotnie niższe. Większe jest ryzyko, że gość wyproszony z restauracji wpadnie pod samochód, do czego by nie doszło, gdyby pozwolone mu było dokończyć BigMaka w spokoju. Ale to jest opinia człowieka rozsądnego, a nie policjanta, który ma interes w tym, by ludzie się bali.
Jutro zadzwoni ktoś, kto powie, że ukrył bombę w jednym z samochodów - co wtedy? Sparaliżujemy cały kraj, by "nie podejmować zbędnego ryzyka"?
Terroryzm polega na wzbudzaniu strachu. Terroryści mają nad nami pełną władzę, bo wystarczy, że tupną nóżką, a my drżymy. Płacimy na "wojnę z terrorem", pozwalamy się obmacywać i przetrząsać nasze prywatne szpargały na lotnisku, żądamy większej kontroli. To są najdobitniejsze dowody na to, że jesteśmy sterroryzowani - terroryści wygrali, bo oni chcą, żebyśmy się bali. Więc my się boimy, a oni nawet już nie muszą nic robić. Po co, skoro boimy się już nawet nie samych terrorystów - my się boimy własnego cienia!
Żyjemy w takich czasach, kiedy jeden łobuz potrafi postawić na nogi całą policję w kraju. W artykule zapytano rzecznika sieci o straty spowodowane żartem. Niestety nie doczytałem, by ktoś zapytał ile kosztowała akcja policji. Bo McDonalds może sobie pozwolić na taką akcję, bo za ich straty zapłaci ktoś inny, a za postawienie na nogi policji w całym kraju zapłacimy my, podatnicy.
Pierwszą zasadą, która została tu naruszona jest to, że zareagowano na anonimowe zgłoszenie. O ile nie obchodzi mnie reakcja McDonalds, bo na własnym każdy może być tchórzem, o tyle niepokoi mnie policja, która trzęsła portkami za moje pieniądze. Policja powinna od razu ignorować tego typu "zagrożenia", nawet jeśli są prawdopodobne (ten absolutnie nie był). Bo, o ile dowcipnisie niczego się nie nauczą, o tyle prawdziwi terroryści szybko przekonają się, że tego typu akcje do niczego im nie służą. A odpowiadanie na anonimy tylko zachęca do wykorzystywania tego w niecnych celach.
Zagrożenie nie było prawdopodobne z kilku przyczyn. Bywa, że ktoś dzwoni i mówi o podłożeniu bomby dla wicu. Ale nie zdarza się, by ktoś dla żartu zadał sobie faktyczny trud zgromadzenia materiałów, zbudowania bomby, zaplanowania i zrealizowania jej podłożenia. To kosztuje dużo więcej niż minuta rozmowy telefonicznej, a i ryzyko niemałe. Tego się nie robi dla śmiechu, tylko z zupełnie innych przyczyn.
Przyczyny mogą być dwie. Terrorysta albo chce wysadzić bombę i zabić (kogoś konkretnego, albo kogo popadnie), zniszczyć mienie, albo bomba jest tylko kartą przetargową w szantażu (jak nie dostanę dwóch ciężarówek pączków, wysadzę cukiernię).
W pierwszym przypadku nikt nie będzie dzwonił na policję, bo tylko zmniejsza swoją szansę na sukces. Robi to, co zrobił był Andrzej Breivik - wypełnia ciężarówkę ładunkami wybuchowymi, parkuje w pobliżu celu i zdalnie je detonuje. Bez problemu, bez zostawiania zbędnych śladów.
W drugim przypadku szantażysta przedstawia konkretne żądanie. Skąd policjant, czy właściciel cukierni ma wiedzieć, czego terrorysta chce, jeśli ten zawiadamia o bombie, ale nie przedstawi swoich postulatów? Jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że jego jedynym celem jest wprowadzenie zamieszania. A do tego żadna bomba nie jest mu potrzebna - tylko informacja o bombie.
Zatem w tym przypadku od początku jasne było, przynajmniej dla człowieka rozumnego, że ten "zamach" to lipa. Nawet jeśli istniało jakieś bardzo małe ryzyko, że dzwoniący jest hollywoodzkim psychopatą-dowcipnisiem, było ono stanowczo za małe, by niepokoić klientów restauracji ewakuacją, a tym bardziej, by angażowała się w to policja. A ponieważ anonim nie podał nawet adresu restauracji, więc to ryzyko dla każdej z nich było jeszcze trzystukrotnie niższe. Większe jest ryzyko, że gość wyproszony z restauracji wpadnie pod samochód, do czego by nie doszło, gdyby pozwolone mu było dokończyć BigMaka w spokoju. Ale to jest opinia człowieka rozsądnego, a nie policjanta, który ma interes w tym, by ludzie się bali.
Jutro zadzwoni ktoś, kto powie, że ukrył bombę w jednym z samochodów - co wtedy? Sparaliżujemy cały kraj, by "nie podejmować zbędnego ryzyka"?
Terroryzm polega na wzbudzaniu strachu. Terroryści mają nad nami pełną władzę, bo wystarczy, że tupną nóżką, a my drżymy. Płacimy na "wojnę z terrorem", pozwalamy się obmacywać i przetrząsać nasze prywatne szpargały na lotnisku, żądamy większej kontroli. To są najdobitniejsze dowody na to, że jesteśmy sterroryzowani - terroryści wygrali, bo oni chcą, żebyśmy się bali. Więc my się boimy, a oni nawet już nie muszą nic robić. Po co, skoro boimy się już nawet nie samych terrorystów - my się boimy własnego cienia!
czwartek, 19 września 2013
Dobre rozwiązania są zbyt tanie
Gazeta podaje:
Zaskakujący pomysł resortu transportu: - Urzędnicy właśnie rozpoczęli prace nad wprowadzeniem nowych przepisów dotyczących mandatów drogowych. Zgodnie z nimi wysokość kary ma być zależna od wysokości zarobków przyłapanego kierowcy - informuje RMF FM.
Myślę, że wtedy będzie to bardziej sprawiedliwe i bardziej akceptowalne przez społeczeństwo - mówi Rynasiewicz [wiceszef resortu transportu - SzH].
Samo stopniowanie czasownika "sprawiedliwy", jest cokolwiek dziwne. Zakładam, że to tylko taki dziwny zwrot. Twierdzenie zaś, że kary mają być akceptowalne społecznie, to już nie jest głupi zwrot, to głupota. Ale sam pomysł jest z tego wszystkiego najgorszy.
Pomysł jest zły z przynajmniej dwóch przyczyn - po pierwsze, obok fiskusa, policja stanie się kolejnym organem z nieograniczonym dostępem do informacji o naszych pieniądzach. Po drugie jest to wprowadzenie różnych kar za to samo, a to jest, wbrew temu, co mówi pan Rynasiewicz, niesprawiedliwe w pełnym znaczeniu tego slowa.
A za co? Za co właściwie dostaje się mandaty drogowe. Pierwsze co przychodzi na myśl, zapewne też pomysłodawcy, jest przekraczanie dozwolonej prędkości oraz inne nieszkodliwe wykroczenia. Dlaczego są one karane? Nie dlatego, że sama szybka jazda komuś szkodzi, tylko dlatego, że człowiek nie przestrzegający przepisów ma stwarzać pewne zagrożenie. Czy zagrożenie stwarzane przez bogatego jest większe? Wprost przeciwnie, on zazwyczaj ma nowszy, lepiej wyposażony model samochodu i także lepiej dba o jego sprawność niż biedny, bo ma na to środki.
Jeśli zaś ustawodawcy tak bardzo zależy, by kary były tak samo dotkliwe dla biednego i dla bogatego, to są dużo prostsze sposoby na zapewnienie tej równości. Zamiast stosowania kar finansowych, które są różnie odczuwalne przez różne, nawet tak samo zamożne osoby, lepszą będą kary aresztu, albo prac społecznych. Wówczas na przykład kara 100 godzin prac społecznych będzie podobnie dotkliwa dla mniej zamożnego, który zarabia 10 złotych za godzinę i dla bogatego, który zarabia 100 złotych za godzinę, a przecież będzie to ta sama kara, a zatem sprawiedliwa. I wówczas znika problem sprawdzania ile kto zarabia. Inną możliwością są kary cielesne - na przykład kara chłosty, która boli tak samo, niezależnie od uposażenia, a nawet może być dotkliwsza dla bogacza, bo bardziej szarga jego reputację.
Jestem przeciwny wszelkiej prewencji ze strony państwa, więc sam dopuszczam stosowanie jakichkolwiek kar w przypadku wyrządzenia faktycznej szkody, a nie "potencjalnej", ale wskazuję tylko "lepsze rozwiązanie" tego problemu, który sam stworzyli.
Oczywiście resort żadnego z tych pomysłów nawet nie weźmie pod uwagę, bo im nie chodzi ani o bezpieczeństwo, ani o sprawiedliwość, ani o poszanowanie prawa (wprost przeciwnie). Im chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. I bardzo łatwo jest to udowodnić: Założę się, że jeśli prawo to wejdzie w życie, to mandaty dla zamożnych pójdą w górę, ale te dla najmniej zarabiających nie zostaną obniżone ani o grosz.
Zaskakujący pomysł resortu transportu: - Urzędnicy właśnie rozpoczęli prace nad wprowadzeniem nowych przepisów dotyczących mandatów drogowych. Zgodnie z nimi wysokość kary ma być zależna od wysokości zarobków przyłapanego kierowcy - informuje RMF FM.
Myślę, że wtedy będzie to bardziej sprawiedliwe i bardziej akceptowalne przez społeczeństwo - mówi Rynasiewicz [wiceszef resortu transportu - SzH].
Samo stopniowanie czasownika "sprawiedliwy", jest cokolwiek dziwne. Zakładam, że to tylko taki dziwny zwrot. Twierdzenie zaś, że kary mają być akceptowalne społecznie, to już nie jest głupi zwrot, to głupota. Ale sam pomysł jest z tego wszystkiego najgorszy.
Pomysł jest zły z przynajmniej dwóch przyczyn - po pierwsze, obok fiskusa, policja stanie się kolejnym organem z nieograniczonym dostępem do informacji o naszych pieniądzach. Po drugie jest to wprowadzenie różnych kar za to samo, a to jest, wbrew temu, co mówi pan Rynasiewicz, niesprawiedliwe w pełnym znaczeniu tego slowa.
A za co? Za co właściwie dostaje się mandaty drogowe. Pierwsze co przychodzi na myśl, zapewne też pomysłodawcy, jest przekraczanie dozwolonej prędkości oraz inne nieszkodliwe wykroczenia. Dlaczego są one karane? Nie dlatego, że sama szybka jazda komuś szkodzi, tylko dlatego, że człowiek nie przestrzegający przepisów ma stwarzać pewne zagrożenie. Czy zagrożenie stwarzane przez bogatego jest większe? Wprost przeciwnie, on zazwyczaj ma nowszy, lepiej wyposażony model samochodu i także lepiej dba o jego sprawność niż biedny, bo ma na to środki.
Jeśli zaś ustawodawcy tak bardzo zależy, by kary były tak samo dotkliwe dla biednego i dla bogatego, to są dużo prostsze sposoby na zapewnienie tej równości. Zamiast stosowania kar finansowych, które są różnie odczuwalne przez różne, nawet tak samo zamożne osoby, lepszą będą kary aresztu, albo prac społecznych. Wówczas na przykład kara 100 godzin prac społecznych będzie podobnie dotkliwa dla mniej zamożnego, który zarabia 10 złotych za godzinę i dla bogatego, który zarabia 100 złotych za godzinę, a przecież będzie to ta sama kara, a zatem sprawiedliwa. I wówczas znika problem sprawdzania ile kto zarabia. Inną możliwością są kary cielesne - na przykład kara chłosty, która boli tak samo, niezależnie od uposażenia, a nawet może być dotkliwsza dla bogacza, bo bardziej szarga jego reputację.
Jestem przeciwny wszelkiej prewencji ze strony państwa, więc sam dopuszczam stosowanie jakichkolwiek kar w przypadku wyrządzenia faktycznej szkody, a nie "potencjalnej", ale wskazuję tylko "lepsze rozwiązanie" tego problemu, który sam stworzyli.
Oczywiście resort żadnego z tych pomysłów nawet nie weźmie pod uwagę, bo im nie chodzi ani o bezpieczeństwo, ani o sprawiedliwość, ani o poszanowanie prawa (wprost przeciwnie). Im chodzi tylko i wyłącznie o pieniądze. I bardzo łatwo jest to udowodnić: Założę się, że jeśli prawo to wejdzie w życie, to mandaty dla zamożnych pójdą w górę, ale te dla najmniej zarabiających nie zostaną obniżone ani o grosz.
poniedziałek, 16 września 2013
Burdel na kółkach
Główny Inspektorat Transportu Drogowego w odpowiedzi na wniosek o rozłożenie kary na raty pisze:
Główny Inspektorat Transportu Drogowego wyjaśnia, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa, ale również jako ograniczenie jego ewentualnych wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną". (czytanka)
Zgadzam się całkowicie z drugą częścią, aczkolwiek uważam, że Główny Inspektorat Transportu Drogowego nie jest właściwym organem do wydawania podobnych opinii, ale w tym samym piśmie urząd również sugeruje kierowcy jak rozporządzać budżetem domowym oraz które z posiadanych dóbr mogłaby sprzedać, więc najwyraźniej ktoś ostatnio rozszerzył kompetencje GITD.
Stwierdzenie, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa świadczy tylko o tym, że urzędnicy państwowi już dawno stracili kontakt z rzeczywistoścą. Dla nich bowiem obywatel nie jest już podmiotem, usługobiorcą - jest maszynką do zaspokajania ich głodu pieniędzy.
Inspektorowi, którego nazwiska niestety przezornie nie podano, myli się dobro publiczne z domem publicznym. To celem domu publicznego jest porządnie wydupczyć klienta i wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy. To nie jest dobro publiczne, tylko dobro urzędnika.
Dobro publiczne leży po stronie obywatela. Dobrem publicznym jest to, żeby nasz kraj był bogaty, żeby bogatym był nasz naród, ale kategorycznie nie na tym, żeby zapewniać dochód do budżetu państwa. Polega ono na tym, że państwo jest tanie i sprawne. Dobro publiczne jest tym większe im więcej pieniędzy jest w naszych kieszeniach, a nie w budżecie. W interesie publicznym jest sprawne wypełnianie przez państwo jego funkcji - wpłacanie pieniędzy do jego budżetu to tylko przykra konieczność.
Ten imbecyl z GITD miałby tyle samo racji gdyby głosił, że interes kierowców należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w kasie stacji benzynowej.
Główny Inspektorat Transportu Drogowego wyjaśnia, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa, ale również jako ograniczenie jego ewentualnych wydatków, np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc społeczną". (czytanka)
Zgadzam się całkowicie z drugą częścią, aczkolwiek uważam, że Główny Inspektorat Transportu Drogowego nie jest właściwym organem do wydawania podobnych opinii, ale w tym samym piśmie urząd również sugeruje kierowcy jak rozporządzać budżetem domowym oraz które z posiadanych dóbr mogłaby sprzedać, więc najwyraźniej ktoś ostatnio rozszerzył kompetencje GITD.
Stwierdzenie, że interes publiczny należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w budżecie państwa świadczy tylko o tym, że urzędnicy państwowi już dawno stracili kontakt z rzeczywistoścą. Dla nich bowiem obywatel nie jest już podmiotem, usługobiorcą - jest maszynką do zaspokajania ich głodu pieniędzy.
Inspektorowi, którego nazwiska niestety przezornie nie podano, myli się dobro publiczne z domem publicznym. To celem domu publicznego jest porządnie wydupczyć klienta i wyciągnąć od niego jak najwięcej pieniędzy. To nie jest dobro publiczne, tylko dobro urzędnika.
Dobro publiczne leży po stronie obywatela. Dobrem publicznym jest to, żeby nasz kraj był bogaty, żeby bogatym był nasz naród, ale kategorycznie nie na tym, żeby zapewniać dochód do budżetu państwa. Polega ono na tym, że państwo jest tanie i sprawne. Dobro publiczne jest tym większe im więcej pieniędzy jest w naszych kieszeniach, a nie w budżecie. W interesie publicznym jest sprawne wypełnianie przez państwo jego funkcji - wpłacanie pieniędzy do jego budżetu to tylko przykra konieczność.
Ten imbecyl z GITD miałby tyle samo racji gdyby głosił, że interes kierowców należy rozumieć jako potrzebę zapewnienia maksymalnych środków po stronie dochodów w kasie stacji benzynowej.
czwartek, 12 września 2013
Lesbopotam
Rządy "państw opiekuńczych", również Stanów Zjednoczonych, bardzo dbają o naszą linię. Walczą z napojami gazowanymi w dużych butelkach, próbują zakazywać spożywania soli, usuwają automaty z czekoladą i chrupkami ze szkół. Ciekawe, że rząd SZA nie zakazuje lesbijstwa, jako przyczyny otyłości, bo, przynajmniej według jego przedstawicieli, lesbijstwo JEST przyczyną otyłości. Gdyby tak nie było nie wydawalioby ponad dwóch milionów dolarów z pieniędzy podatników na badanie "naukawe" mające wyjaśnić, dlaczego znaczna większość lesbijek jest otyła (czytanka)
Badanie dlaczego lesbijki są grube brzmi jak pomysł kosmity, który dopiero wylądował na Ziemii i nie wie jeszcze, czym jest otyłość, ani jaka jest różnica między płciami. Ale nie Ziemianina, tym bardziej tak zwanego "naukowca".
Po pierwsze, podstawową i jedyną przyczyną otyłości jest przyjmowanie większej ilości substancji odżywczych, niż się ich spala. Nie ma żadnej innej przyczyny. Wszelkie inne kwestie w tym temacie to próba odpowiedzi na pytania "dlaczego tyle, żresz?" oraz "dlaczego tak mało spalasz?", ale nic nie jest w stanie podważyć tej prostej arytmetyki.
Po drugie, każdy rozsądny człowiek potrafi też rozwiać wątpliwość dlaczego lesbijki doprowadzają się do takiego stanu rozpasania. Bo nie dbają o siebie - nie dbają o swoje zdrowie, nie dbają o swój wygląd. Dlaczego? Aby to zrozumieć, należy sobie zadać pytanie przeciwne: Dlaczego kobiety o siebie dbają?
Dla mężczyzny.
Badanie dlaczego lesbijki są grube brzmi jak pomysł kosmity, który dopiero wylądował na Ziemii i nie wie jeszcze, czym jest otyłość, ani jaka jest różnica między płciami. Ale nie Ziemianina, tym bardziej tak zwanego "naukowca".
Po pierwsze, podstawową i jedyną przyczyną otyłości jest przyjmowanie większej ilości substancji odżywczych, niż się ich spala. Nie ma żadnej innej przyczyny. Wszelkie inne kwestie w tym temacie to próba odpowiedzi na pytania "dlaczego tyle, żresz?" oraz "dlaczego tak mało spalasz?", ale nic nie jest w stanie podważyć tej prostej arytmetyki.
Po drugie, każdy rozsądny człowiek potrafi też rozwiać wątpliwość dlaczego lesbijki doprowadzają się do takiego stanu rozpasania. Bo nie dbają o siebie - nie dbają o swoje zdrowie, nie dbają o swój wygląd. Dlaczego? Aby to zrozumieć, należy sobie zadać pytanie przeciwne: Dlaczego kobiety o siebie dbają?
Dla mężczyzny.
wtorek, 10 września 2013
Heterofobia
Organizacje gejowskie od lat głoszą, że całkowicie normalnym jest, gdy chłopcy spotykają się z chłopcami i gdy dziewczynki spotykają się z dziewczynkami. Kto się z tym nie godzi jest homofobem. Tymczasem ci sami ludzie atakują rosyjską lekkoatletkę Helenę Isinbajewą za słowa:
My uważamy za normalne, gdy chłopcy spotykają się z dziewczętami, a dziewczęta z chłopcami.
Dodatkowo domagając się odebrania jej za te słowa tytułu honorowego ambasadora młodzieżowych igrzysk olimpijskich (sznurek).
Dochodzi do tego, że można powiedzieć, że związek dwóch chłopców jest normalny, ale powiedzenie, że związek chłopca z dziewczynką jest normalny to mowa nienawiści. Świat stoi na głowie.
Zastanawiam się, czy nie zaczynamy mieć do czynienia z nowym zjawiskiem, z heterofobią.
Panna Isinbajewa poparła też zakaz propagandy homoseksualizmu wśród nieletnich, mówiąc:
Popieram działania rządu. To nie byłoby w porządku dla naszego kraju, gdybyśmy pozwolili ludziom robić na ulicach te wszystkie dziwne rzeczy.
W wypowiedzi tej nie sprzeciwia się homoseksualizmowi, jak się to jej zarzuca, ale ekshibicjonizmowi - wyraźnie mówi o tym, co robi się na ulicy, a nie o tym, co robi się w sypialni. Niestety postępowcy słyszą to co chcą słyszeć. Gdyby panna Isinbajewa powiedziała, że jest przeciwna temu, by homoseksualiści mordowali heteroseksualistów, postępowcy zapewne też nazwaliby to brakiem tolerancji.
My uważamy za normalne, gdy chłopcy spotykają się z dziewczętami, a dziewczęta z chłopcami.
Dodatkowo domagając się odebrania jej za te słowa tytułu honorowego ambasadora młodzieżowych igrzysk olimpijskich (sznurek).
Dochodzi do tego, że można powiedzieć, że związek dwóch chłopców jest normalny, ale powiedzenie, że związek chłopca z dziewczynką jest normalny to mowa nienawiści. Świat stoi na głowie.
Zastanawiam się, czy nie zaczynamy mieć do czynienia z nowym zjawiskiem, z heterofobią.
Panna Isinbajewa poparła też zakaz propagandy homoseksualizmu wśród nieletnich, mówiąc:
Popieram działania rządu. To nie byłoby w porządku dla naszego kraju, gdybyśmy pozwolili ludziom robić na ulicach te wszystkie dziwne rzeczy.
W wypowiedzi tej nie sprzeciwia się homoseksualizmowi, jak się to jej zarzuca, ale ekshibicjonizmowi - wyraźnie mówi o tym, co robi się na ulicy, a nie o tym, co robi się w sypialni. Niestety postępowcy słyszą to co chcą słyszeć. Gdyby panna Isinbajewa powiedziała, że jest przeciwna temu, by homoseksualiści mordowali heteroseksualistów, postępowcy zapewne też nazwaliby to brakiem tolerancji.
poniedziałek, 9 września 2013
Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony
Firmy budowlane w Szwecji zaczęły sprzedaż nieruchomości w "strefach wolnych od muzułmanów", czyli w osiedlach, które będą zamknięte dla wyznawców islamu (czytanka). Pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę - bardzo wielu rdzennych Szwedów ma już dość hałaśliwych i nietolerancyjnych sąsiadów, więc działki, jak nietrudno się domyślić, sprzedają się świetnie. Jak jeszcze mniej trudno się domyślić, środowiska postępowe protestują, dodatkowo nazywając pomysłodawców rasistami, oczywiście niesłusznie.
Szwedzka lewica nie zauważa jednak, że osiedla te powstają jako odpowiedź na powstawanie stref zamieszkałych wyłącznie przez muzułmanów, których jest w Szwecji, ale także w całej tej części Europy, która cieszy się popularnością wśród przybyszy z Bliskiego Wschodu, coraz więcej. Zapuszczający się do nich innowierca musi się liczyć z bardzo przykrymi konsekwencjami z poderżnięciem gardła włącznie. Te strefy jednak nie są ani rasistowskie, ani nietolerancyjne.
Przypomniało mi to informację sprzed kilku tygodni, kiedy we Francji pewien developer podstępem uzyskał podpis burmistrza gminy Sallèles d’Aude w regionie Langwedocja-Roussillon, na budowę osiedla tylko dla elgiebeciarzy. Sprawa bardzo szybko ucichła. Jestem pewien, że gdyby ktoś śmiał zaproponować takie osiedle tylko dla normalnych, protestom postępowców z całego świata nie byłoby końca, a kalifornijscy geje wylewaliby do kanałów wcześniej zakupione francuskie wina.
Do mojego własnego domu mam prawo nie wpuścić Murzyna, Cygana, menela, pedofila, rosomaka. Ktoś może sobie kręcić nosem i nazywać mnie gulofobem, ale nie może mnie do niczego zmusić. I takie samo prawo powinno bezdyskusyjnie przysługiwać deweloperom, wspólnocie sąsiadów, czy sklepikarzom. Miłośnicy muzułmanów mogą sobie budować domy gdzieś indziej, między "swoimi".
Znam właścicieli nieruchomości, którzy zabraniają mieszkańcom trzymania w ich blokach psów, a nawet dzieci. Nie słychać protestów RPD, ani kynoentuzjastów. Są ludzie, którzy chętnie zapłacą za mieszkanie w takim bloku, bo cenią sobie ciszę, spokój i czyste skwerki, a miłośnicy psów, czy rodziny z dziećmi szukają mieszkań gdzieś indziej. I nie ma z tym problemu. Nie pchają się na siłę tam, gdzie ich nie chcą.
Jest powiedzenie "dobry płot to dobrzy sąsiedzi". Jeśli człowiekowi narzuca się coś wbrew woli i siłą - tolerancję gejostwa, Murzynów, Arabów itd., to siłą rzeczy będzie do nich bardziej uprzedzony. To jest zarzewie wszelkich konfliktów. A jak człowiekowi da się spokój i pozwoli mu żyć zgodnie z jego własną wizją i własnym systemem wartości, to i on będzie szczęśliwy, a także ci geje, Murzyni i pozostałe mniejszości, które przestaną walczyć o jego akceptację.
Podsumować to można dialogiem żyda Gwidona Orefice z synem Jozue z włoskiego filmu "Życie jest piękne" Roberta Benigniego. Akcja filmu rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej. Jozue zauważa w witrynie sklepowej napis "Żydom i psom wstęp wzbroniony":
- Dlaczego żydzi i psy nie mogą wchodzić?
- Po prostu nie chcą, żeby żydzi tam wchodzili. Każdy robi to, na co ma ochotę.
[...]
- My wszystkich wpuszczamy do naszej księgarni...
- Nie, dzisiaj my też tak napiszemy. Czego nie lubisz?
- Pająków.
- A ja Wizygotów. Napiszemy "Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony".
Szwedzka lewica nie zauważa jednak, że osiedla te powstają jako odpowiedź na powstawanie stref zamieszkałych wyłącznie przez muzułmanów, których jest w Szwecji, ale także w całej tej części Europy, która cieszy się popularnością wśród przybyszy z Bliskiego Wschodu, coraz więcej. Zapuszczający się do nich innowierca musi się liczyć z bardzo przykrymi konsekwencjami z poderżnięciem gardła włącznie. Te strefy jednak nie są ani rasistowskie, ani nietolerancyjne.
Przypomniało mi to informację sprzed kilku tygodni, kiedy we Francji pewien developer podstępem uzyskał podpis burmistrza gminy Sallèles d’Aude w regionie Langwedocja-Roussillon, na budowę osiedla tylko dla elgiebeciarzy. Sprawa bardzo szybko ucichła. Jestem pewien, że gdyby ktoś śmiał zaproponować takie osiedle tylko dla normalnych, protestom postępowców z całego świata nie byłoby końca, a kalifornijscy geje wylewaliby do kanałów wcześniej zakupione francuskie wina.
Do mojego własnego domu mam prawo nie wpuścić Murzyna, Cygana, menela, pedofila, rosomaka. Ktoś może sobie kręcić nosem i nazywać mnie gulofobem, ale nie może mnie do niczego zmusić. I takie samo prawo powinno bezdyskusyjnie przysługiwać deweloperom, wspólnocie sąsiadów, czy sklepikarzom. Miłośnicy muzułmanów mogą sobie budować domy gdzieś indziej, między "swoimi".
Znam właścicieli nieruchomości, którzy zabraniają mieszkańcom trzymania w ich blokach psów, a nawet dzieci. Nie słychać protestów RPD, ani kynoentuzjastów. Są ludzie, którzy chętnie zapłacą za mieszkanie w takim bloku, bo cenią sobie ciszę, spokój i czyste skwerki, a miłośnicy psów, czy rodziny z dziećmi szukają mieszkań gdzieś indziej. I nie ma z tym problemu. Nie pchają się na siłę tam, gdzie ich nie chcą.
Jest powiedzenie "dobry płot to dobrzy sąsiedzi". Jeśli człowiekowi narzuca się coś wbrew woli i siłą - tolerancję gejostwa, Murzynów, Arabów itd., to siłą rzeczy będzie do nich bardziej uprzedzony. To jest zarzewie wszelkich konfliktów. A jak człowiekowi da się spokój i pozwoli mu żyć zgodnie z jego własną wizją i własnym systemem wartości, to i on będzie szczęśliwy, a także ci geje, Murzyni i pozostałe mniejszości, które przestaną walczyć o jego akceptację.
Podsumować to można dialogiem żyda Gwidona Orefice z synem Jozue z włoskiego filmu "Życie jest piękne" Roberta Benigniego. Akcja filmu rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej. Jozue zauważa w witrynie sklepowej napis "Żydom i psom wstęp wzbroniony":
- Dlaczego żydzi i psy nie mogą wchodzić?
- Po prostu nie chcą, żeby żydzi tam wchodzili. Każdy robi to, na co ma ochotę.
[...]
- My wszystkich wpuszczamy do naszej księgarni...
- Nie, dzisiaj my też tak napiszemy. Czego nie lubisz?
- Pająków.
- A ja Wizygotów. Napiszemy "Pająkom i Wizygotom wstęp wzbroniony".
piątek, 6 września 2013
Diabeł stróż
Większości zwolenników państwa opiekuńczego brak piątej klepki. Dosłownie - są to ludzie całkowicie niezdolni do samodzielnego myślenia i wyciągania wniosków. Ilekroć czytam w internecie o podwyżce płacminu, o zmianie w kodeksie pracy, o kosztach pracy, natrafiam na mnóstwo komentarzy (kilkanaście, kilkadziesiąt pod każdym artykułem) z obelgami pod adresem właścicieli firm, o wyzysku i o tym, jak to dobrze, że państwo chce nam pomóc.
Wciąż czytam, że chlebodawca, który DAJE pracownikowi pieniądze na podstawie DOBROWOLNEJ obustronnej umowy jest wyzyskiwaczem i dusigroszem, a państwo, które im obu pieniądze ZABIERA pod PRZYMUSEM to zbawiciel.
Przecież trzeba mie nie po kolei w głowie, żeby w to wierzyć!
Ale głoszenie tego i utwierdzanie ludzi w tej wierze jest bardzo ważne dla beneficjentów tego systemu. Bo kiedy pracodawcy i pracownicy zorientują się, że są sprzymierzeńcami, a opiekuńcze państwo jest ich wspólnym wrogiem, to obecny system runie. Bo trwająca walka między jednymi a drugimi jest jego fundamentem.
Wciąż czytam, że chlebodawca, który DAJE pracownikowi pieniądze na podstawie DOBROWOLNEJ obustronnej umowy jest wyzyskiwaczem i dusigroszem, a państwo, które im obu pieniądze ZABIERA pod PRZYMUSEM to zbawiciel.
Przecież trzeba mie nie po kolei w głowie, żeby w to wierzyć!
Ale głoszenie tego i utwierdzanie ludzi w tej wierze jest bardzo ważne dla beneficjentów tego systemu. Bo kiedy pracodawcy i pracownicy zorientują się, że są sprzymierzeńcami, a opiekuńcze państwo jest ich wspólnym wrogiem, to obecny system runie. Bo trwająca walka między jednymi a drugimi jest jego fundamentem.
środa, 4 września 2013
Czynna bierność
Komentator pod wpisem Primum non nocere zamieścił następującą uwagę:
"Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak"
Powiedział lekarz, który nie zajął się pacjentem.
Faktycznie lekarz ów nie wykonał żadnej fizycznej czynności, która pogorszyła stan pacjenta, ale w tej sytuacji należy spojrzeć na sprawę nieco inaczej. Jeżeli mówimy o ludziach związanych pewną umową (lub przysięgą), jak lekarz, strażak, żołnierz, czy nawet kontrahent w interesach, to tym czynem z ich strony, za który ponoszą odpowiedzialność, jest również złamanie tej umowy - bo ono narusza status quo.
Jeśli zatem lekarz z przykładu w tym czasie miał obowiązek zająć się pacjentem, a tego nie uczynił, to jak najbardziej może zostać ukarany - nie za nieudzielenie pomocy, tylko za zlekceważenie swojego obowiązku. Tak samo karze podlega żołnierz, który nie wykona rozkazu, tak samo przysługuje mi zadośćuczynienie od dostawcy pizzy, jeśli przyjedzie po upływie 20 minut.
Bezczynność w sensie fizycznym nie znaczy jeszcze, że nie robię czegoś złego. W przeciwnym razie można byłoby powiedzieć, że skoro niewierny mąż był "na dole", to nie doszło do zdrady małżeńskiej.
"Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak"
Powiedział lekarz, który nie zajął się pacjentem.
Faktycznie lekarz ów nie wykonał żadnej fizycznej czynności, która pogorszyła stan pacjenta, ale w tej sytuacji należy spojrzeć na sprawę nieco inaczej. Jeżeli mówimy o ludziach związanych pewną umową (lub przysięgą), jak lekarz, strażak, żołnierz, czy nawet kontrahent w interesach, to tym czynem z ich strony, za który ponoszą odpowiedzialność, jest również złamanie tej umowy - bo ono narusza status quo.
Jeśli zatem lekarz z przykładu w tym czasie miał obowiązek zająć się pacjentem, a tego nie uczynił, to jak najbardziej może zostać ukarany - nie za nieudzielenie pomocy, tylko za zlekceważenie swojego obowiązku. Tak samo karze podlega żołnierz, który nie wykona rozkazu, tak samo przysługuje mi zadośćuczynienie od dostawcy pizzy, jeśli przyjedzie po upływie 20 minut.
Bezczynność w sensie fizycznym nie znaczy jeszcze, że nie robię czegoś złego. W przeciwnym razie można byłoby powiedzieć, że skoro niewierny mąż był "na dole", to nie doszło do zdrady małżeńskiej.
wtorek, 3 września 2013
Wszystkie związki na plasterki!
OPZZ proponuje skrócenie tygodnia pracy z 40 do 38 godzin (czytanka), przy zachowaniu tych samych wynagrodzeń. OPZZ zapomina, że przedsiębiorca płaci pracownikowi za wykonaną pracę, a nie zryczałtowany czynsz miesięczny. Wprawdzie wypłacanie pensji w większości wypadków wygląda jak miesięczny czynsz za wynajem pracownika, ale jest to tylko forma - w rzeczywistości wypłata jest oparta na "przeciętnej" miesięcznej wydajności pracownika. Jeśli pracownik ten pracuje nie 40, tylko 38 godzin w tygodniu, to jego miesięczna wydajność się zmniejsza.
Postulat skrócenie tygodnia pracy o dwie godziny, przy zachowaniu tej samej stawki miesięcznej, to tak naprawdę, oprócz obniżenia wydajności pracownika, postulat dania każdemu pracującemu Polakowi podwyżki w wysokości 5,3 procent za godzinę pracy.
W efekcie przedsiębiorca będzie miał dwa wyjścia - albo pogodzić się z obniżoną o 5 procent produkcją - albo zatrudni dodatkowych pracowników. Niezależnie od wyboru, w wielu przypadkach będzie to oznaczało powolne bankructwo firmy. Nie może być inaczej, bo skoro obecnie upada blisko tysiąc firm rocznie (455 w pierwszym półroczu 2013), to oczywistym jest, że po dodatkowym obciążeniu przedsiębiorców liczba ta wzrośnie.
OPZZ zauważa także, że w krajach w których obowiązuje krótszy tydzień pracy, jest niższe bezrobocie. Przyczyn bezrobocia jest wiele. OPZZ nie podaje, jakie kraje ma na myśli, więc trudno jest prowadzić jakieś porównanie, ale w ciemno mogę przyznać im rację. Tak, jeśli zostanie skrócony tydzień pracy o dwie godziny, zatrudnienie wzrośnie, bo ktoś te dwie dodatkowe godziny będzie musiał wypracować. Ale jeśli skrócimy tydzień pracy o połowę, to jeszcze bardziej zmniejszymy bezrobocie! Pod warunkiem jednak, że wynagrodzenie w przeliczeniu na godzinę się nie zmieni - bo podejrzewam, że we wspomnianych krajach pensja jest dostosowana do wydajności, a nie sztucznie windowana przez darmozjadów ze związkow zawodowych.
Źródło problemu jak zwykle leży w tym, że związki zawodowe, a za nimi państwo, "wpieprzają się między wódkę a zakąskę". Jeśli pozwolą pracownikom dogadywać się z pracodawcami bez ograniczeń, to już oni tak się dogadają, że i jedni będą zadowoleni, i drudzy.
JKM mówi "wszystkie związki na Powązki", ale dla mnie ten cmentarz to piękny zabytek, miejsce spoczynku wielu zacnych ludzi, również moich przodków i jestem przeciwny kalaniu ich pamięci tak plugawym sąsiedztwem. Ja mówię: Wszystkie związki do anonimowej zbiorowej mogiły w środku buszu gdzieś bardzo daleko od Polski! A przed pogrzebem, jak mawiał Kapral: Na plas-ter-ki!
Postulat skrócenie tygodnia pracy o dwie godziny, przy zachowaniu tej samej stawki miesięcznej, to tak naprawdę, oprócz obniżenia wydajności pracownika, postulat dania każdemu pracującemu Polakowi podwyżki w wysokości 5,3 procent za godzinę pracy.
W efekcie przedsiębiorca będzie miał dwa wyjścia - albo pogodzić się z obniżoną o 5 procent produkcją - albo zatrudni dodatkowych pracowników. Niezależnie od wyboru, w wielu przypadkach będzie to oznaczało powolne bankructwo firmy. Nie może być inaczej, bo skoro obecnie upada blisko tysiąc firm rocznie (455 w pierwszym półroczu 2013), to oczywistym jest, że po dodatkowym obciążeniu przedsiębiorców liczba ta wzrośnie.
OPZZ zauważa także, że w krajach w których obowiązuje krótszy tydzień pracy, jest niższe bezrobocie. Przyczyn bezrobocia jest wiele. OPZZ nie podaje, jakie kraje ma na myśli, więc trudno jest prowadzić jakieś porównanie, ale w ciemno mogę przyznać im rację. Tak, jeśli zostanie skrócony tydzień pracy o dwie godziny, zatrudnienie wzrośnie, bo ktoś te dwie dodatkowe godziny będzie musiał wypracować. Ale jeśli skrócimy tydzień pracy o połowę, to jeszcze bardziej zmniejszymy bezrobocie! Pod warunkiem jednak, że wynagrodzenie w przeliczeniu na godzinę się nie zmieni - bo podejrzewam, że we wspomnianych krajach pensja jest dostosowana do wydajności, a nie sztucznie windowana przez darmozjadów ze związkow zawodowych.
Źródło problemu jak zwykle leży w tym, że związki zawodowe, a za nimi państwo, "wpieprzają się między wódkę a zakąskę". Jeśli pozwolą pracownikom dogadywać się z pracodawcami bez ograniczeń, to już oni tak się dogadają, że i jedni będą zadowoleni, i drudzy.
JKM mówi "wszystkie związki na Powązki", ale dla mnie ten cmentarz to piękny zabytek, miejsce spoczynku wielu zacnych ludzi, również moich przodków i jestem przeciwny kalaniu ich pamięci tak plugawym sąsiedztwem. Ja mówię: Wszystkie związki do anonimowej zbiorowej mogiły w środku buszu gdzieś bardzo daleko od Polski! A przed pogrzebem, jak mawiał Kapral: Na plas-ter-ki!
czwartek, 29 sierpnia 2013
Jabłka do jabłek
Dziennikarka kanadyjskiej rozgłośni radiowej On The Rocks, Lori Welbourn przeprowadziła wywiad z burmistrzem Kelowny (Kolumbia Brytyjska) na temat prawa kobiet do eksponowania swoich piersi w miejscach publicznych. W czasie rozmowy zdjęła bluzkę. Zupełnie bez sensu.
Wyczyn ten wprowadził rozmówcę tylko w chwilowe zdumienie - zapytał: Co pani robi?, odpowiedziała Gorąco tu., on spojrzał na nią jak na idiotkę: Doprawdy?. Po tym wrócili do tematu rozmowy. Roznegliżowanie się dziennikarki nie wniosło do niej nic. Może poza tym, że usłyszał o niej cały świat, ale reklamowanie się golizną nie jest wszak niczym oryginalnym.
Dziennikarka obnażyła swój biust, ale przede wszystkim obnażyła swoją bezmyślność. W komentarzu do wywiadu pisze bowiem: Uważam, że w miejscach, w których mężczyzna może przebywać bez koszuli, kobieta też powinna mieć taką możliwość, jeśli ma ochotę. Czy ona w związku z tym uważa, że dziennikarz mężczyzna, prowadzący wywiad z burmistrzem bez koszuli, to normalne zjawisko?
Dziennikarz, który rozbiera się przed rozmówcą okazuje mu brak szacunku i swoje prostactwo. Gdyby zrobił to mężczyzna, jestem pewien, że burmistrz Walter Gray bez słowa opuściłby studio. Nie zrobił tego tym razem, bo kobietom więcej wybaczamy. Kontynuował rozmowę tylko dlatego, że nie traktuje kobiet tak samo jak mężczyzn.
Trudno zatem mi odgadnąć, co było rzeczywistym celem pani Welbourn. Czy sprowokowanie rozmówcy do opuszczenia studia, w ramach "równego traktowania", czy też chciała zostać "nierówno potraktowana", jak to się stało? Ale kto zrozumie feministki? A może oczekiwała, że burmistrz też się rozbierze?
Ciekawy chwyt marketingowy, ale nic poza tym.
Nie mam nic przeciwko kobietom obnażającym piersi na plaży, na łące - w plenerze, tak samo, jak nie mam nic przeciwko oglądaniu tam męskiego brzucha. Nawet preferuję te pierwsze. Ale oglądanie ich na ulicy w mieście, na imieninach cioci, w restauracji, czy w sklepie jest w najlepszym razie niesmaczne. Pani Welbourn tymczasem stawia równość między tymi sytuacjami: Skoro mężczyzna może chodzić półnago po plaży, to ja mogę iść na spotkanie z burmistrzem topless. A to są dwie różne sytuacje.
Podobny komentarz zamieściłem na stronie radia, ale cenzor go nie puścił.
Wyczyn ten wprowadził rozmówcę tylko w chwilowe zdumienie - zapytał: Co pani robi?, odpowiedziała Gorąco tu., on spojrzał na nią jak na idiotkę: Doprawdy?. Po tym wrócili do tematu rozmowy. Roznegliżowanie się dziennikarki nie wniosło do niej nic. Może poza tym, że usłyszał o niej cały świat, ale reklamowanie się golizną nie jest wszak niczym oryginalnym.
Dziennikarka obnażyła swój biust, ale przede wszystkim obnażyła swoją bezmyślność. W komentarzu do wywiadu pisze bowiem: Uważam, że w miejscach, w których mężczyzna może przebywać bez koszuli, kobieta też powinna mieć taką możliwość, jeśli ma ochotę. Czy ona w związku z tym uważa, że dziennikarz mężczyzna, prowadzący wywiad z burmistrzem bez koszuli, to normalne zjawisko?
Dziennikarz, który rozbiera się przed rozmówcą okazuje mu brak szacunku i swoje prostactwo. Gdyby zrobił to mężczyzna, jestem pewien, że burmistrz Walter Gray bez słowa opuściłby studio. Nie zrobił tego tym razem, bo kobietom więcej wybaczamy. Kontynuował rozmowę tylko dlatego, że nie traktuje kobiet tak samo jak mężczyzn.
Trudno zatem mi odgadnąć, co było rzeczywistym celem pani Welbourn. Czy sprowokowanie rozmówcy do opuszczenia studia, w ramach "równego traktowania", czy też chciała zostać "nierówno potraktowana", jak to się stało? Ale kto zrozumie feministki? A może oczekiwała, że burmistrz też się rozbierze?
Ciekawy chwyt marketingowy, ale nic poza tym.
Nie mam nic przeciwko kobietom obnażającym piersi na plaży, na łące - w plenerze, tak samo, jak nie mam nic przeciwko oglądaniu tam męskiego brzucha. Nawet preferuję te pierwsze. Ale oglądanie ich na ulicy w mieście, na imieninach cioci, w restauracji, czy w sklepie jest w najlepszym razie niesmaczne. Pani Welbourn tymczasem stawia równość między tymi sytuacjami: Skoro mężczyzna może chodzić półnago po plaży, to ja mogę iść na spotkanie z burmistrzem topless. A to są dwie różne sytuacje.
Podobny komentarz zamieściłem na stronie radia, ale cenzor go nie puścił.
środa, 28 sierpnia 2013
Primum non nocere
Tym razem nie o służbie zdrowia. Wprawdzie tytułowy aforyzm (po pierwsze nie szkodzić) w kojarzy się z przysięgą hipokratejską składaną przez lekarzy, to jej prawdziwość ważna jest w każdej dziedzinie. Jest to podstawowa zasada etyki.
Czynienie dobra jest ważne. Nakarmienie głodnego, odzianie nagiego, uleczenie chorego, zaopiekowanie się niezdolnym - to wszystko są czyny dobre i chwalebne i co do tego nie ma wątpliwości. Ale dużo ważniejsze jest by nie czynić zła. Autor tytułowej zasady (niekoniecznie Hipokrates) słusznie stawia to na pierwszym miejscu. Dopiero wówczas, gdy upewnię się, że nikomu nie czynię krzywdy, mogę zająć się sprawami drugorzędnymi, jak pomoc bliźniemu.
Pomoc jednej osobie nie może być okupiona krzywdą drugiej. Niemoralnym jest również wartościowanie i mówienie, że kogoś skrzywdziło się dla "większego dobra", że korzyść naszej "dobroczynności" przewyższa jej koszt.
Jeśli jakiś Janosik kradnie bogatemu i daje biednemu, to usprawiedliwia to tym, że bogaty stracił tylko część swojej fortuny, a biedny dzięki temu nie umrze z głodu. Jest to prawda, ale nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla czynu Janosika. Powiedzmy, że Janosik nie dał biednemu tych pieniędzy i biedny umarł z głodu. Czy Janosik jest temu winny? Nie. On przecież nic nie zrobił. Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak. Janosik ma więc czyste sumienie. Nie uczynił nikomu dobra, ale też nie wyrządził nikomu zła. Smutno mu, ale nie jest złoczyńcą.
Ale jeśli po to, by pomóc biednemu ukradnie, to wówczas jest złodziejem niezależnie od tego jak bogata jest jego ofiara. A ponieważ tym razem Janosik podjął był działanie - on jest za nie odpowiedzialny - skrzywdził człowieka, czyli postąpił źle. Cóż z tego, że biednemu jest lepiej, skoro środkiem do tego było wyrządzenie komuś szkody, a zasada "nie szkódź" jest nadrzędną nad zasadą "pomagaj".
Lewicy niestety piękna reguła "Primum non nocere" jest obca. Oni po to, by nieść wątpliwą pomoc nielicznym, krzywdzą wszystkich. A krzywdzą bardzo. Nawet, jeśli pokusilibyśmy się o wartościowanie, to wyrządzone zło jest nieporównywalnie większe od niesionej pomocy, bo dotyczy milionów. Kradzież własności tych ludzi jest w większości wyrzucana w błoto, a te nieliczne jednostki, które na pomocy skorzystały, stają się bóstwami, w imię których socjaliści posprzedają własne matki. Te bóstwa są eksponowane w telewizji i gazetach, ogłaszane jako sukces państwa opiekuńczego. O okradzionych milionach - cisza.
Dlatego wszelka pomoc i dobroczynność powinna być udzielana dobrowolnie przez właściciela środków służących pomocy. Wszelki przymus w tym względzie to wyrządzanie komuś krzywdy przede wszystkim, a dopiero potem "pomoc". "Dobroczyńcę", który wyrządza zło, nazywa się złoczyńcą.
Czynienie dobra jest ważne. Nakarmienie głodnego, odzianie nagiego, uleczenie chorego, zaopiekowanie się niezdolnym - to wszystko są czyny dobre i chwalebne i co do tego nie ma wątpliwości. Ale dużo ważniejsze jest by nie czynić zła. Autor tytułowej zasady (niekoniecznie Hipokrates) słusznie stawia to na pierwszym miejscu. Dopiero wówczas, gdy upewnię się, że nikomu nie czynię krzywdy, mogę zająć się sprawami drugorzędnymi, jak pomoc bliźniemu.
Pomoc jednej osobie nie może być okupiona krzywdą drugiej. Niemoralnym jest również wartościowanie i mówienie, że kogoś skrzywdziło się dla "większego dobra", że korzyść naszej "dobroczynności" przewyższa jej koszt.
Jeśli jakiś Janosik kradnie bogatemu i daje biednemu, to usprawiedliwia to tym, że bogaty stracił tylko część swojej fortuny, a biedny dzięki temu nie umrze z głodu. Jest to prawda, ale nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla czynu Janosika. Powiedzmy, że Janosik nie dał biednemu tych pieniędzy i biedny umarł z głodu. Czy Janosik jest temu winny? Nie. On przecież nic nie zrobił. Karać można tylko za czyny, a nie za ich brak. Janosik ma więc czyste sumienie. Nie uczynił nikomu dobra, ale też nie wyrządził nikomu zła. Smutno mu, ale nie jest złoczyńcą.
Ale jeśli po to, by pomóc biednemu ukradnie, to wówczas jest złodziejem niezależnie od tego jak bogata jest jego ofiara. A ponieważ tym razem Janosik podjął był działanie - on jest za nie odpowiedzialny - skrzywdził człowieka, czyli postąpił źle. Cóż z tego, że biednemu jest lepiej, skoro środkiem do tego było wyrządzenie komuś szkody, a zasada "nie szkódź" jest nadrzędną nad zasadą "pomagaj".
Lewicy niestety piękna reguła "Primum non nocere" jest obca. Oni po to, by nieść wątpliwą pomoc nielicznym, krzywdzą wszystkich. A krzywdzą bardzo. Nawet, jeśli pokusilibyśmy się o wartościowanie, to wyrządzone zło jest nieporównywalnie większe od niesionej pomocy, bo dotyczy milionów. Kradzież własności tych ludzi jest w większości wyrzucana w błoto, a te nieliczne jednostki, które na pomocy skorzystały, stają się bóstwami, w imię których socjaliści posprzedają własne matki. Te bóstwa są eksponowane w telewizji i gazetach, ogłaszane jako sukces państwa opiekuńczego. O okradzionych milionach - cisza.
Dlatego wszelka pomoc i dobroczynność powinna być udzielana dobrowolnie przez właściciela środków służących pomocy. Wszelki przymus w tym względzie to wyrządzanie komuś krzywdy przede wszystkim, a dopiero potem "pomoc". "Dobroczyńcę", który wyrządza zło, nazywa się złoczyńcą.
wtorek, 27 sierpnia 2013
Demokracja planowana
Przedstawiciele polityki głównego ścieku, odgrywający rolę miłośników demokracji, demokrację tę traktują bardzo wybiórczo. Jednym razem głoszą, że udział w wyborach jest obywatelskim obowiązkiem, a ten, kto nie głosuje nie jest prawdziwym Polakiem, a innym razem namawiają do bojkotu referendum, twierdząc, że Warszawiak, któremu bliskie są losy miasta nie powinien brać w nim udziału. Nawet nasz "strażnik demokracji", prezydent Komorowski odmówił udziału w tym "demokratycznym narzędziu".
Nawiązuję tu do hipokryzji PO w związku z referendum w sprawie odwołania HGW ze stanowiska prezydenta Warszawy, ale nie tylko. Jestem przekonany, że przedstawiciele większości partii "zasiadających" w podobnej sytuacji postąpiliby tak samo. Nie wszyscy - ten ruch wymaga nieco strategicznego myślenia.
W wyborach parlamentarnych i prezydenckich duża frekwencja jest wielkim partiom jak najbardziej na rękę. Z udziału w wyborach rezygnują najczęściej ci niezaangażowani w politykę. Nie czytują programów partii i dostrzegają tylko te największe bilbordy, bandy kilkorga. Zatem banda ta będzie zapędzać tych ludzi na wybory po to, żeby zdystansować partie mniejsze i zdusić ilościowo tę niewielką grupę ludzi, którzy rozumieją jak działa polityka i zdają sobie sprawę ze szkodliwości obecnego systemu.
Z warszawskim referendum jest zgoła inaczej. Ci ludzie, którzy nie znają się na polityce, dyplomacji, gospodarce, ani na katastrofach lotniczych, jeżdżą codziennie do pracy, stojąc w korkach, płacą podatek od nieruchomości, wyrzucają śmieci. Nawet najmniej zorientowani z nich potrafią zaobserwować, że w ciągu panowania HGW koszt ich życia wzrósł mimo spadku jego jakości. Tym razem nawoływanie do głosowania za pozostawieniem "Bufetowej" na jej taborecie na nic się zda. Większość Warszawiaków, co potwierdzają sondaże, ma jej zdrowo dosyć i, gdy przyjdzie potrzeba, zagłosuje przeciwko niej. Jedyna szansa PO na utrzymaniu racic na Warszawie jest w niskiej frekwencji, która jest podstawą do unieważnienia referendum.
Hipokryzja PO nie wynika więc z głupoty, zagapienia, czy nawet z idei. Ta hipokryzja jest bardzo precyzyjnie wykalkulowana. Demokracja jest tylko ich igraszką. I dlatego ja jestem przeciwnikiem demokracji, bo wolę, gdy politycy zachowują się poważnie i honorowo.
Nawiązuję tu do hipokryzji PO w związku z referendum w sprawie odwołania HGW ze stanowiska prezydenta Warszawy, ale nie tylko. Jestem przekonany, że przedstawiciele większości partii "zasiadających" w podobnej sytuacji postąpiliby tak samo. Nie wszyscy - ten ruch wymaga nieco strategicznego myślenia.
W wyborach parlamentarnych i prezydenckich duża frekwencja jest wielkim partiom jak najbardziej na rękę. Z udziału w wyborach rezygnują najczęściej ci niezaangażowani w politykę. Nie czytują programów partii i dostrzegają tylko te największe bilbordy, bandy kilkorga. Zatem banda ta będzie zapędzać tych ludzi na wybory po to, żeby zdystansować partie mniejsze i zdusić ilościowo tę niewielką grupę ludzi, którzy rozumieją jak działa polityka i zdają sobie sprawę ze szkodliwości obecnego systemu.
Z warszawskim referendum jest zgoła inaczej. Ci ludzie, którzy nie znają się na polityce, dyplomacji, gospodarce, ani na katastrofach lotniczych, jeżdżą codziennie do pracy, stojąc w korkach, płacą podatek od nieruchomości, wyrzucają śmieci. Nawet najmniej zorientowani z nich potrafią zaobserwować, że w ciągu panowania HGW koszt ich życia wzrósł mimo spadku jego jakości. Tym razem nawoływanie do głosowania za pozostawieniem "Bufetowej" na jej taborecie na nic się zda. Większość Warszawiaków, co potwierdzają sondaże, ma jej zdrowo dosyć i, gdy przyjdzie potrzeba, zagłosuje przeciwko niej. Jedyna szansa PO na utrzymaniu racic na Warszawie jest w niskiej frekwencji, która jest podstawą do unieważnienia referendum.
Hipokryzja PO nie wynika więc z głupoty, zagapienia, czy nawet z idei. Ta hipokryzja jest bardzo precyzyjnie wykalkulowana. Demokracja jest tylko ich igraszką. I dlatego ja jestem przeciwnikiem demokracji, bo wolę, gdy politycy zachowują się poważnie i honorowo.
sobota, 24 sierpnia 2013
Pies ogrodnika, czy sabotażysta?
Przeglądałem w Internecie nagrania z Pikniku Prawicy, między innymi wystąpienie pana Marka Migalskiego. Zniesmaczył mnie pewien młody zwolennik KNP, który zaatakował Migalskiego za to, że proponuje wprowadzenie zmian w kodeksie drogowym postulowane w programie Nowej Prawicy (sznurek). Poruszam temat dlatego, że nie jest to pierwszy raz, gdy spotykam się z podobną krytyką "naśladowców" KNP i nie rozumiem, czy ludzie ją uprawiający chcą, by te zmiany w prawie zaistniały, czy nie? Czy chcą być traktowani jak odpowiedzialni kierowcy, czy nie? Mówią: To jest nasz program! Stwórz se pan własny. No ale jeśli program KNP jest dobry, to czy Migalski ma na
siłę wymyślać gorsze rozwiązania?
Jeśli ja chcę zniesienia obowiązku zapinania pasów, to nie ważne, czy zniesie go Mikke, Migalski, Ziobro, czy Palikot - jeśli któremuś z nich to się uda, to ja będę wdzięczny. Im więcej osób próbuje, tym lepiej. Jeśli przedstawiciele innych środowisk politycznych niż KNP czerpią z programu KNP to dobrze. Należy się cieszyć, że mamy w tych kwestiach sojusznika.
Ja jestem ideowcem. Popieram Nową Prawicę, ale dla mnie korzystniejszą jest sytuacja, w której KNP pozostaje poza parlamentem, ale różni Migalscy, Gowini, czy Wiplerzy realizują jej program, niż sytuacja, w której KNP zdobywa 5 procent, wchodzi do parlamentu, ale nie jest w stanie przeprowadzić żadnych ustaw, bo jest ciągle przegłosowywana.
Ten młody człowiek przeciwnie, co świadczy tylko o tym, że nie zależy mu na realizowaniu idei, tylko na wygraniu wyborów przez KNP. Co ciekawe - są to dokładnie te cechy, które on zarzuca PJN - że jest to partia bezideowa, dla której liczą się tylko stołki.
Nie próbuję tu bronić PJN ani pana Migalskiego, bo sam nie wiem, czy ich propozycja zmian w przepisach drogowych wynika z rozsądku, czy jest składana dla stołków (co jest bardzo wątpliwe, bo większość chce być pod przymusem przypinana do fotela i chce ograniczeń prędkości). Ale niezależnie od motywacji, krytykowanie kogokolwiek przez zwolenników KNP za głoszenie postulatów z programu KNP jest niedorzeczne.
Jeśli ja chcę zniesienia obowiązku zapinania pasów, to nie ważne, czy zniesie go Mikke, Migalski, Ziobro, czy Palikot - jeśli któremuś z nich to się uda, to ja będę wdzięczny. Im więcej osób próbuje, tym lepiej. Jeśli przedstawiciele innych środowisk politycznych niż KNP czerpią z programu KNP to dobrze. Należy się cieszyć, że mamy w tych kwestiach sojusznika.
Ja jestem ideowcem. Popieram Nową Prawicę, ale dla mnie korzystniejszą jest sytuacja, w której KNP pozostaje poza parlamentem, ale różni Migalscy, Gowini, czy Wiplerzy realizują jej program, niż sytuacja, w której KNP zdobywa 5 procent, wchodzi do parlamentu, ale nie jest w stanie przeprowadzić żadnych ustaw, bo jest ciągle przegłosowywana.
Ten młody człowiek przeciwnie, co świadczy tylko o tym, że nie zależy mu na realizowaniu idei, tylko na wygraniu wyborów przez KNP. Co ciekawe - są to dokładnie te cechy, które on zarzuca PJN - że jest to partia bezideowa, dla której liczą się tylko stołki.
Nie próbuję tu bronić PJN ani pana Migalskiego, bo sam nie wiem, czy ich propozycja zmian w przepisach drogowych wynika z rozsądku, czy jest składana dla stołków (co jest bardzo wątpliwe, bo większość chce być pod przymusem przypinana do fotela i chce ograniczeń prędkości). Ale niezależnie od motywacji, krytykowanie kogokolwiek przez zwolenników KNP za głoszenie postulatów z programu KNP jest niedorzeczne.
środa, 14 sierpnia 2013
Tu jest kiosk Ruchu, ja tu mięso mam!
Spotkałem się na moim blogu z bardzo interesującą opinią. Pod wpisem na temat tortu dla homosiów pawel pisze (poprawiłem błędy ortograficzne):
Każdemu tutaj również komentującemu wyżej jak to prosto otworzyć konkurencje albo upiec sobie chleb - proponuje własnoręcznie spróbować upiec chleb i go zjeść, a potem drugi bochenek i znaleźć jedną osobę całkowicie obcą która go kupi... gwarantuje ze 98% obleje ten prosty eksperyment.
Rozumiem, dlaczego autor poleca ten eksperyment osobom, które wierzą, że łatwo jest upiec sobie chleb. Ale co umiejętność wypieku chleba ma wspólnego z tworzeniem konkurencji na wolnym rynku - nie mam pojęcia. Znam mnóstwo przedsiębiorców, którzy nie potrafią upiec chleba, a tworzą konkurencję na rynku i to nie bez sukcesów. Piekarnie to tylko jeden mały fragment rynku.
Pawel twierdzi, że najwyżej dwa procent osób potrafi upiec chleb. I bardzo dobrze! To i tak więcej niż potrzeba. Dwadzieścia procent z nich otworzy piekarnie, z których połowa zresztą zbankrutuje w kilka miesięcy. Pozostałe 99,8 procent, czyli ci, którzy nie potrafią sami upiec chleba to będą ich klienci. Bez klientów nie ma rynku. A owi klienci z kolei zajmą się hodowlą pomidorów, naprawianiem pralek, budowaniem domów, czyli będą robić to, do czego się nadają, a piekarz też będzie ICH klientem, bo naprawić pralkę także potrafi tylko garstka ludzi. Piekarnie mają otwierać ci, którzy potrafią piec chleb, a pralki naprawiać ci, którzy potrafią naprawiać pralki. Umiejętność wypieku pieczywa nie sprawi, że będę lepszym konkurentem na rynku napraw sprzętu GD.
Wolny rynek to miejsce, gdzie usługami zajmują się fachowcy - najlepsi z branży, elita - ci, którzy daną usługę świadczą na najwyższym poziomie i w najkorzystniejszej cenie. To jest w każdej dziedzinie jeden promille społeczeństwa, albo i jeszcze mniej - dokładnie tyle ile potrzeba.
Dziwne, że takie rzeczy trzeba komuś tłumaczyć.
Każdemu tutaj również komentującemu wyżej jak to prosto otworzyć konkurencje albo upiec sobie chleb - proponuje własnoręcznie spróbować upiec chleb i go zjeść, a potem drugi bochenek i znaleźć jedną osobę całkowicie obcą która go kupi... gwarantuje ze 98% obleje ten prosty eksperyment.
Rozumiem, dlaczego autor poleca ten eksperyment osobom, które wierzą, że łatwo jest upiec sobie chleb. Ale co umiejętność wypieku chleba ma wspólnego z tworzeniem konkurencji na wolnym rynku - nie mam pojęcia. Znam mnóstwo przedsiębiorców, którzy nie potrafią upiec chleba, a tworzą konkurencję na rynku i to nie bez sukcesów. Piekarnie to tylko jeden mały fragment rynku.
Pawel twierdzi, że najwyżej dwa procent osób potrafi upiec chleb. I bardzo dobrze! To i tak więcej niż potrzeba. Dwadzieścia procent z nich otworzy piekarnie, z których połowa zresztą zbankrutuje w kilka miesięcy. Pozostałe 99,8 procent, czyli ci, którzy nie potrafią sami upiec chleba to będą ich klienci. Bez klientów nie ma rynku. A owi klienci z kolei zajmą się hodowlą pomidorów, naprawianiem pralek, budowaniem domów, czyli będą robić to, do czego się nadają, a piekarz też będzie ICH klientem, bo naprawić pralkę także potrafi tylko garstka ludzi. Piekarnie mają otwierać ci, którzy potrafią piec chleb, a pralki naprawiać ci, którzy potrafią naprawiać pralki. Umiejętność wypieku pieczywa nie sprawi, że będę lepszym konkurentem na rynku napraw sprzętu GD.
Wolny rynek to miejsce, gdzie usługami zajmują się fachowcy - najlepsi z branży, elita - ci, którzy daną usługę świadczą na najwyższym poziomie i w najkorzystniejszej cenie. To jest w każdej dziedzinie jeden promille społeczeństwa, albo i jeszcze mniej - dokładnie tyle ile potrzeba.
Dziwne, że takie rzeczy trzeba komuś tłumaczyć.
sobota, 10 sierpnia 2013
Morderca też człowiek
Często słyszanym argumentem ze strony przeciwników kary śmierci, częstszym nawet od argumentu pomyłki sądu, jest stwierdzenie, że kara śmierci jest niehumanitarna. W rzeczywistości jest dokładnie przeciwnie. To właśnie kara śmierci traktuje mordercę jak człowieka - świadomą i odpowiedzialną istotę.
Postępowcy mówią, że mordercę należy zamknąć i wychowywać. Usprawiedliwiają go tym, że w momencie popełnienia zbrodni nie myślał jasno, albo winą za jego czyn obarczają złych rodziców, środowisko. Czyli traktują go jak głupie zwierzę.
Jeśli krowie na pastwisku nagle coś odbije i stratuje pasterza, mówimy: głupie bydle, nie myśli. Jeśli pies zagryzie dziecko - wini się właściciela, który źle go wytresował. I słusznie, bo zwierzęta należy traktować jak zwierzęta, a nie jak człowieka. Ale te bezmyślne zwierzęta, które zabijają człowieka nieświadomie, bardzo często w konsekwencji tego też są zabijane. Psy-mordercy są usypiane, niedźwiedź który rozszarpie człowieka jest tropiony i odstrzeliwany. Człowiek, który zbrodnie popełnia świadomie i z zamiarem - nie.
Dlaczego? Bo nie traktuje się go jak człowieka - czyli niehumanitarnie.
Baranowi (tym razem mam na myśli Ovis aries, a nie postępowca) nie wytłumaczy się, że jeśli stratuje człowieka na śmierć, to my zrobimy z niego szaszłyki - on tego nie zrozumie. Jeżeli nawet zobaczy innego barana tratującego dziecko, a potem, jak baran ten jest przerabiany na szaszłyki - też nie zrozumie, że jego czeka to samo, jeśli postąpi podobnie. Nie rozumie konstrukcji przyczyna - skutek. Człowiek - tak.
Człowiek jest stworzeniem świadomym. Jest jedyną żywą istotą zdolną do myślenia abstrakcyjnego.I jeśli mówimy: za morderstwo - śmierć, to człowiek wie, co to znaczy. Zatem mordując podejmuje świadomą, poinformowaną i odpowiedzialną decyzję i tym samym godzi się na zostanie powieszonym. A jeśli się na to godzi, to my tę jego godność mamy obowiązek uszanować. A humanitaryzm to nic innego jak poszanowanie dla godności człowieka.
Postępowcy mówią, że mordercę należy zamknąć i wychowywać. Usprawiedliwiają go tym, że w momencie popełnienia zbrodni nie myślał jasno, albo winą za jego czyn obarczają złych rodziców, środowisko. Czyli traktują go jak głupie zwierzę.
Jeśli krowie na pastwisku nagle coś odbije i stratuje pasterza, mówimy: głupie bydle, nie myśli. Jeśli pies zagryzie dziecko - wini się właściciela, który źle go wytresował. I słusznie, bo zwierzęta należy traktować jak zwierzęta, a nie jak człowieka. Ale te bezmyślne zwierzęta, które zabijają człowieka nieświadomie, bardzo często w konsekwencji tego też są zabijane. Psy-mordercy są usypiane, niedźwiedź który rozszarpie człowieka jest tropiony i odstrzeliwany. Człowiek, który zbrodnie popełnia świadomie i z zamiarem - nie.
Dlaczego? Bo nie traktuje się go jak człowieka - czyli niehumanitarnie.
Baranowi (tym razem mam na myśli Ovis aries, a nie postępowca) nie wytłumaczy się, że jeśli stratuje człowieka na śmierć, to my zrobimy z niego szaszłyki - on tego nie zrozumie. Jeżeli nawet zobaczy innego barana tratującego dziecko, a potem, jak baran ten jest przerabiany na szaszłyki - też nie zrozumie, że jego czeka to samo, jeśli postąpi podobnie. Nie rozumie konstrukcji przyczyna - skutek. Człowiek - tak.
Człowiek jest stworzeniem świadomym. Jest jedyną żywą istotą zdolną do myślenia abstrakcyjnego.I jeśli mówimy: za morderstwo - śmierć, to człowiek wie, co to znaczy. Zatem mordując podejmuje świadomą, poinformowaną i odpowiedzialną decyzję i tym samym godzi się na zostanie powieszonym. A jeśli się na to godzi, to my tę jego godność mamy obowiązek uszanować. A humanitaryzm to nic innego jak poszanowanie dla godności człowieka.
czwartek, 8 sierpnia 2013
Spekulacja
Jeśli idę do kasyna, to spekuluję, że wygram. Kasyno zaprasza mnie do
gry, bo jego właściciel spekuluje, że zostawię tam wszystkie swoje
pieniądze i wrócę do domu w skarpetkach. I to jest całkowicie normalna
umowa między dwoma dorosłymi osobami, mniej lub bardziej świadomymi
swojego ryzyka, ale dobrowolnie godzącymi się na nie. Ale jeśli ktoś w
środku jednego z pierwszych rozdań wchodzi i każe natychmiast przerwać grę, bo moje karty są trochę gorsze niżby mogły być, to jest to karygodne.
Sądy w Chorwacji i Hiszpanii uznały, że kredyty we franku szwajcarskim są narzędziem spekulacyjnym. Unieważniono umowy z klientami. (Polskie Radio)
Diagnoza tych sądów jest jak najbardziej trafna, wyroki - skandaliczne. Tak, branie kredytów walutowych jest narzędziem spekulacyjnym z założenia. Bank spekuluje, że waluta ta będzie się umacniać względem waluty rodzimej, kredytobiorca spekuluje, że będzie odwrotnie. Jeden z nich jest w błędzie z założenia.
Ale narzędziem spekulacyjnym jest większość transakcji tego typu. Gra na giełdzie, inwestowanie w fundusze, skupowanie złota, gra na wyścigach - to wszystko są narzędzia spekulacyjne - strony spekulują, że na tym zyskają. Jest całkowicie naturalnym, że pięćdziesiąt procent z nich na tym straci. Zwykły kredyt w rodzimej walucie także jest narzędziem spekulacyjnym. Biorąc go, spekuluję, że w przyszłości będę dobrze zarabiał i będę w stanie go spłacić.
Wyrok tych sądów też jest podstawą do spekulacji. Informacja o nim zachęci obywateli innych eurolandów do brania kredytów walutowych, bo będą spekulowali, że w razie czego ich również czeka "amnestia", a banki, również biorąc to pod uwagę, zmniejszą atrakcyjność tych kredytów.
A czy sądy te podjęłyby tę samą decyzję, gdyby waluta kredytu traciła do rodzimej? Przecież werdykt sądu nie powinien od tego zależeć, a odnoszę wrażenie, że zależy. Czyżby sędziowie orzekający mieli pozaciągane kredyty? Nie wiem - to tylko moje spekulacje.
Nie zagłębiałem się jak rzeczy się mają w Hiszpanii i Chorwacji, ale u nas szał kredytów walutowych, zwłaszcza we frankach szwajcarskich, przeżyliśmy zaledwie kilka lat temu, a kredyty wówczas brane były na 25, 30, czy nawet 50 lat. Zatem jesteśmy dopiero na starcie tej z założenia długoterminowej spekulacji. Na dłuższą metę jeszcze wiele się może zmienić. Pięćdziesiąt lat to szmat czasu - wojna, kryzys, zwycięstwo komunistów w Szwajcarii - wiele się może wydarzyć.
Wyobraźmy sobie, że dzisiaj, kiedy CHF podrożał względem złotówki, sąd ogłasza podobny wyrok, długi są przewalutowane, tak jak w Chorwacji, a za parę lat trend się odwraca: frank zaczyna lecieć na łeb, na szyję i tendencja ta utrzymuje się przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Co wówczas? Przez ingerencję sądu w dobrowolną umowę, kredytobiorcy tracą fortuny, a banki cieszą się, bo dzięki tej decyzji nie straciły milionów. Jest to scenariusz możliwy, a biorcy kredytów w CHF spekulowali, że tak właśnie będzie.
Niestety w tych kwestiach ludzie najczęściej zachowują mentalność Kalego, więc pochwalą wyroki, co zresztą obserwuję na forach. Wielu komentatorów oczekuje podobnych wyroków w Polsce. Jestem przekonany, że wielu z nich kilka lat temu zacierało rączki, jak pięknie wyjdą na tych kredytach, i śmiali się ze "złotówkowych". Być może słusznie. Czas pokaże - to jest właśnie istota spekulacji.
Sądy w Chorwacji i Hiszpanii uznały, że kredyty we franku szwajcarskim są narzędziem spekulacyjnym. Unieważniono umowy z klientami. (Polskie Radio)
Diagnoza tych sądów jest jak najbardziej trafna, wyroki - skandaliczne. Tak, branie kredytów walutowych jest narzędziem spekulacyjnym z założenia. Bank spekuluje, że waluta ta będzie się umacniać względem waluty rodzimej, kredytobiorca spekuluje, że będzie odwrotnie. Jeden z nich jest w błędzie z założenia.
Ale narzędziem spekulacyjnym jest większość transakcji tego typu. Gra na giełdzie, inwestowanie w fundusze, skupowanie złota, gra na wyścigach - to wszystko są narzędzia spekulacyjne - strony spekulują, że na tym zyskają. Jest całkowicie naturalnym, że pięćdziesiąt procent z nich na tym straci. Zwykły kredyt w rodzimej walucie także jest narzędziem spekulacyjnym. Biorąc go, spekuluję, że w przyszłości będę dobrze zarabiał i będę w stanie go spłacić.
Wyrok tych sądów też jest podstawą do spekulacji. Informacja o nim zachęci obywateli innych eurolandów do brania kredytów walutowych, bo będą spekulowali, że w razie czego ich również czeka "amnestia", a banki, również biorąc to pod uwagę, zmniejszą atrakcyjność tych kredytów.
A czy sądy te podjęłyby tę samą decyzję, gdyby waluta kredytu traciła do rodzimej? Przecież werdykt sądu nie powinien od tego zależeć, a odnoszę wrażenie, że zależy. Czyżby sędziowie orzekający mieli pozaciągane kredyty? Nie wiem - to tylko moje spekulacje.
Nie zagłębiałem się jak rzeczy się mają w Hiszpanii i Chorwacji, ale u nas szał kredytów walutowych, zwłaszcza we frankach szwajcarskich, przeżyliśmy zaledwie kilka lat temu, a kredyty wówczas brane były na 25, 30, czy nawet 50 lat. Zatem jesteśmy dopiero na starcie tej z założenia długoterminowej spekulacji. Na dłuższą metę jeszcze wiele się może zmienić. Pięćdziesiąt lat to szmat czasu - wojna, kryzys, zwycięstwo komunistów w Szwajcarii - wiele się może wydarzyć.
Wyobraźmy sobie, że dzisiaj, kiedy CHF podrożał względem złotówki, sąd ogłasza podobny wyrok, długi są przewalutowane, tak jak w Chorwacji, a za parę lat trend się odwraca: frank zaczyna lecieć na łeb, na szyję i tendencja ta utrzymuje się przez kolejnych pięćdziesiąt lat. Co wówczas? Przez ingerencję sądu w dobrowolną umowę, kredytobiorcy tracą fortuny, a banki cieszą się, bo dzięki tej decyzji nie straciły milionów. Jest to scenariusz możliwy, a biorcy kredytów w CHF spekulowali, że tak właśnie będzie.
Niestety w tych kwestiach ludzie najczęściej zachowują mentalność Kalego, więc pochwalą wyroki, co zresztą obserwuję na forach. Wielu komentatorów oczekuje podobnych wyroków w Polsce. Jestem przekonany, że wielu z nich kilka lat temu zacierało rączki, jak pięknie wyjdą na tych kredytach, i śmiali się ze "złotówkowych". Być może słusznie. Czas pokaże - to jest właśnie istota spekulacji.
Subskrybuj:
Posty (Atom)